środa, 26 sierpnia 2015

Lost Society - Fast Loud Death




Lost Society - Fast Loud Death
2013, Nuclear Blast

Jest ostro - takie osobistości jak liderzy Kreatora i Destruction, w materiałach marketingowych reklamujących debiutanckie dzieło Lost Society, po prostu nie szczędzą pochwał. Sypią peanami tak, że aż się niedobrze robi. Zwłaszcza, że ten album to niezłe kupsko. Szczerze powiem, że nie wiem dlaczego Mille Petrozza razem ze Schmierem rozmieniają się na drobne. Może się starzeją, może są przygłusi, a może po prostu wytwórnia im kazała propsować to gówno. Bowiem wbrew ich zapewnieniom, muzyka Lost Society na debiutanckim krążku nie jest ani świeża, ani wyjątkowa, ani oszałamiająca. Nie zgodzę się też z tezą, że scena thrash metalowa potrzebuje więcej takich zespołów. Zgodzę się za to zupełnie ze stwierdzeniem, że twórczość Lost Society przywodzi na myśl surowiznę lat osiemdziesiątych. Przywodzi, w formie spleśniałego, odgrzewanego kotleta. Nie jestem znawcą kuchennych machinacji, ale wiem, że jedzenie można odgrzać tak, żeby było całkiem smaczne, a nawet żeby dobrze imitowało świeżą potrawę. Nie wiem dlaczego ten zespół próbuje się reklamować jako objawienie. Toż to miernota kiepskich lotów. 

Najpierw skupmy się jednak na plusach - kwartet nieopierzonych fińskich buntowników jest bardzo gniewny i gra szybko. I w sumie tyle w tym temacie. Choć jakaś tam przebojowość i melodyjność się znajdzie, jeżeli się dobrze poszuka po kątach, jednak trudno oprzeć na niej jakąkolwiek konstruktywną obronę tego albumu. Szybka gra solowa, choć ściga się z prędkością dźwięku, nie jest ani płomienna, ani porywająca. Jest po prostu mdła i losowa do bólu. Ja wiem, że gitarzyści Slayera (a głównie Kerry Krul) na swym debiutanckim "Show No Mercy" grali solówki na chybił trafił, nie w tonacji i dużo bawili się wajchami, jednak ich muzyka miała duszę i rozpierającą energię. Szarpidructwo Finów tego nie ma. Zdarzają się lekkie wyjątki. Solówka na "Bitch, Out' My Way" ma, na ten przykład, swoje momenty. I w sumie to by było na tyle.

Wokalista jest tak prześmiewczym wydrzyjmordą, że nawet standardy thrashowe nie mogą tego udźwignąć. Ta scena znosi dużo, naprawdę dużo, ale to już jest przesada. Jego głos jest zwyczajnie irytujący. Śpiewać w thrashu można wysoko, i owszem, oraz gniewnie, a jak! Ale to nie są synonimy wokali piskliwych i agresywnych na poziomie zagrożenia życia ze strony chomika polnego w godzinach szczytu na ulicach zatłoczonej metropolii.No błagam!

Teksty pisał ktoś kto posiada charyzmę pełzacza ścierwojada i polot uschniętego listka dębu koreańskiego. No, żesz do jasnej niespodziewanej - ile można słuchać wykrzykiwanych szczylowo-gówniarskich pogróżek względem całego świata. Ja wiem, że wygrażanie otoczeniu chudą piąstką jest takie rebelianckie, gdy ma się na twarzy więcej pryszczy niż rude grzdyle piegów, no ale proszę nam tego nie wciskać jako objawienie na scenie metalowej, firmując to pochlebstwami Schmiera i Petrozzy! Poziom kreatywności godny dynamicznej paprotki doniczkowej. Wytrwali niech sobie policzą ile razy pada słowo "Fuck" na tym albumie. 

Inspiracje amerykańską sceną są aż nazbyt słyszalne. Momentami Finowie czerpią aż zbyt zagorzale z twórczości thrashowych tuzów zza Atlantyku. W "N.W.L." słychać Anthrax, "Bitch, Out' My Way" silnie kojarzy się z Exodus, "Fast Loud Death" ma riffy jak z "The Electric Age" Overkilla, "This Is Me" przywodzi na myśl mariaże Sacred Reich z Panterą. Wszędzie słyszy się crossoverowe motywy z D.R.I., S.O.D. bądź Suicidal Tendencies ("Lead Through The Head"...). A gdzie swój własny styl, ja się pytam? No przecież to ma być świeże, fajowskie i w ogóle takie wizjonerskie odkrycie na młodej scenie. Może i w thrash metalu zagrano już wszystko, słyszy się ten slogan już od kilku dekad - nawet w latach osiemdziesiątych wielu sceptyków tak mówiło. Jednak co i rusz jakaś kapela pokazuje, że można jeszcze dołożyć świeżyzny do pieca i niespodziewanie narobić dymu. To są właśnie te rzeczone objawienia. To są wartościowe zespoły, a nie jakieś piąte wody po kisielu czy siedmiotysięczna wariacja na temat Bay Area. 

Ta płyta nie jest najgorsza. Są dużo gorsze, choć muszę przyznać, jest ich niewiele. Pomijam fakt, że jakoś tak w połowie albumu zaczyna wiać nudą i ewidentnym brakiem pomysłu na siebie. To wydawnictwo jest tak złe, że nawet egipska reprezentacja w drużynowych skokach narciarskich wydaje się być przy nim apoteozą kunsztu i umiejętności. "Fast Death Loud" to jakieś wrzaski, jakieś zrzynki, jakieś hałasy. Ominąć i zaorać. Dla pewności lekko szturchnąć butem czy się nie rusza. 

Ocena: 2/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz