środa, 2 grudnia 2015

Unleashed - Where No Life Dwells




Unleashed - Where No Life Dwells
1991/2012, Century Media.

W 1991 roku ukazał się debiutancki album długogrający Unleashed, kapeli którą założył Johnny Hedlund po opuszczeniu Nihilist. Unleashed o tyle wyróżnia się na szwedzkiej scenie deathowej, że zawsze grało solidny death metal, który nie zatraca się w chaotycznych kompozycjach i nie stara się brzmieć jak kalka Entombed czy Dismember. Naturalnie, można rzec, że gdy wychodził "Where No Life Dwells" nie było zbytnio mowy o kopiowaniu od siebie nawzajem - w tym roku ukazał się także debiut Dismember, Grave, Carbonized, Authorize i dopiero drugi album Entombed, jednak pamiętajmy o tym, że wszystkie te zespoły przez kilka poprzednich lat wspólnie koncertowały i nagrywały demówki. Mogły więc na siebie nawzajem wpływać w większym czy mniejszym stopniu. Unleashed było o tyle wyjątkowe, że miało swój twardy styl i własną wizję death metalu, której się trzymało - rozwijając ją stopniowo na kolejnych albumach.

Zróżnicowane kompozycje, w których Unleashed dawkuje nam stosownie do sytuacji szybkie galopady, perkusyjne bastonady, wczesne patenty death/doomowe oraz smoliste średnie tempa. Często te motywy przeplatają się ze sobą w poszczególnych utworach. Nie mamy tutaj cudów na kiju - wczesny death metal w stosunkowo prostej formie, bez technicznych zagrywek i połamańców.

Brzmienie jest dość typowe dla wczesnych death metalowych produkcji z początku lat 90tych - niski strój, gęsta, mocno przesterowana gitara, małoprzestrzenny dźwięk, bardzo niski bas. Nie wszyscy są entuzjastami takiego rozwiązania w zakresie brzmienia albumów. Nadmienić jednak trzeba, że perkusja jest niezwykle czytelna, przekonująca i idealnie umiejscowiona w miksie. No i bębny brzmią wyśmienicie - zwłaszcza, że dźwięk werbla został dobrany idealnie. Nie jest zbyt stłumiony ani zbyt jaskrawy.

Co do solówek - trudno powiedzieć o nich coś dobrego. To jeszcze nie ten okres w historii Unleashed, w którym zaczęli wplatać w swoją grę solowa heavy metalowe motywy, dzięki czemu paradoksalnie utwory je zawierające zaczęły brzmieć lepiej i posiadły zupełnie inną, wyższą jakość odbioru. Tutaj mamy poprawne, nieco zbyt nerwowe i krótkie leady, dodane po to, by chyba po prostu jakieś były w kompozycjach. Unleashed w utworach z "Where No Life Dwells" preferuje ciekawe zmiany tempa i klimatyczne przejścia od popisywania się leadami, co naturalnie też ma swój urok.

Prym wiodą szybkie i bezkompromisowe barbarzyńskie akty w postaci kultowego"Before The Creation of Time" oraz "Unleashed". Taki "...And the Laughter Has Died" choć z początku także jawi się jako rozwścieczony death metalowy demon prędkości, szybko przeradza się w podniosłą death/doomowa zrywarkę spulchniająca żywe tkanki na plugawy zlepek trucheł i padliny. Niejednorodny "For They Shall Be Slain" przeplata w sobie szybsze partie z dociążonymi, wolniejszymi motywami. Dodana do tego tappingowa solówka jest już swoistą obsceniczną wisienką na tym nikczemnym peanie śmierci i rozkładu.

Nietrudno dostrzec, że już na swym debiucie Unleashed wycinało swoją ścieżkę przez krainę metalu śmierci. Interesujące i różnorodne kompozycje, upstrzone znakomitymi, a przy tym czytelnymi growlami, stanowiły świetną podwalinę pod bardzo dobry warsztat instrumentalny. Dzięki temu, mimo pewnych wad, "Where No Life Dwells" jest kapitalnym albumixem z popisowym old schoolowym death metalem. Ostatnia jego reedycja, wydana w sylwestra 2012 roku przez Century Media, zawiera ponadto w swoim slipkejsie bonusowy kompakt. Znajdziemy na nim świetnie brzmiący zapis koncertu z Wiednia w 1993 roku - czternaście utworów, rozrywających duszę i czerep. W ich skład weszły głównie utwory z dwóch pierwszych albumów Unleashed - "Where No Life Dwells" i "Shadows in the Deep". Oprócz tego znajdziemy tutaj cover "Breaking the Law", "Countess Bathory" (które w wersji studyjnej też znalazły się na albumach długogrających Unleashed) oraz zajawkę z trzeciego albumu studyjnego, wydanego w tym samym roku, w postaci "Open Wide".

"Where No Life Dwells" nie jest może najgenialniejszym przykładem old schoolowego death metalu, jednak nadal jest to bardzo dobra płyta. No i bonusowy krążek bardzo podnosi wartość reedycji Century Media i to bez dwóch zdań.


Ocena: 4,7/6



2 komentarze:

  1. Jako dzieciak kiedy wyszła ta płyta to się nią zachwycałem. Po 25 latach kupiłem ją ale z perspektywy 40 latka teraz brzmi ona bardzo infantylnie i amatorsko (jak większość metalu) ale fajnie się tego słucha.

    OdpowiedzUsuń