poniedziałek, 27 lipca 2015

Warrant - Metal Bridge



Warrant - Metal Bridge
2014, Pure Steel Records


Nie, nie mamy tutaj do czynienia z tym słodkopierdzącym Warrant od “Cherry Pie”, lecz z legendarną niemiecką speed metalową lobotomią. W sumie nie spodziewałem się, że wyjdzie jakiekolwiek nowe studyjne wydawnictwo firmowane tym szyldem. Tymczasem kapela, która stworzyła kultowe “The Enforcer” i “First Strike” uderza ponownie. Trudno oczekiwać by nowy materiał miał równać się z poziomem “Ready To Command”, “The Rack”, “Nuns Have No Fun”, “Ordeal of Death” czy “Satan”. Niemniej spodziewałem się czegoś, co może spokojnie stanąć w szranki z nowszymi albumami heavy metalowymi. O, jakże srogo się zawiodłem. 

Nowy Warrant jest dziełem na miarę ostatnich płyt Heretic, Laaz Rockit czy Metal Church. W dodatku muzyka tego niemieckiego tercetu wyraźnie przechodzi konflikt ontologiczny. Trzydzieści lat temu Warrant naparzał iście ściskający za duszę heavy/speed, który elektryzował i sycił swą mocą. Teraz nurza się w jakimś trudnym do określenia nowoczesnym thrashu ukrytym za toną nowomodnego groove’u. Gitary są z reguły wolne, ospałe, pełne dysonansów i nieprzejrzystego dołu. Wokale brzmią co najmniej dziwniej. Nie można odmówić Jorgowi, żeby się nie starał. Jednak jego wokale są pełne radiowej maniery. Dużo w nich melodyjnego środka, a sporadyczne wycieczki w górę skali nie są już tak ekscytujące jak kiedyś. Dobrze, że w ogóle są, lecz ich kondycja pozostawia wiele do życzenia. Nie zabrakło też patentów charakterystycznych dla takiej muzyki i dla wspomnianych niedawno płyt. 

Już na starcie wita nas kubeł zimnej wody. Choć “Asylum” nie jest złym utworem, to jednak sama styczność z brzmieniem płyty i tą nowoczesną, nowomodną, mało czytelną produkcją dźwięku, która brzmi jak pełganie pancernego żula po żwirze, stanowi swoisty szok estetyczny. Perkusja w tym utworze jest szybka, jednak gitary dudnią jakiś neothrashowy groove, a wokale w chórkach miękko bimblają, bo tego nie da się inaczej określić, w przestrzeni jak w jakimś mało wyględnym późnym Flotsam & Jetsam. Basu praktycznie nie usłyszymy spod tego zakalca gitar. Właściwie jedynym momentem, w którym go słychać jest początek do “Blood in the Sky”, tuż przed tymi infantylnymi chórkami i metalcore’owymi wstawkami gitarowymi. A infantylnych zaśpiewów rodem z Korpiklaani na tej płycie jest tutaj co nie miara. 

Jedynymi utworami, które dają radę, gdy już obniżymy nasze standardy odbioru, są “Asylum”, “Come and Get It” oraz “You Keep Me In Hell”, czyli sam ścisły początek albumu. Potem Warrant już męczy bułę na pełnym gazie, nudzi i katuje wpędzające słuchacza w zakłopotanie figury i pomysły. Nie ma co się rozwodzić nad poszczególnymi kawałkami, gdyż nie ma to absolutnie sensu. Wszystkie mają te same mankamenty i te same irytujące elementy w swych konstrukcjach. 

Na “Metal Bridge” jest jednak trochę dobrych momentów, które jednak giną pod nawałą core’owych, groove’owych i neothrashowych pomyj. Ten album byłby całkiem dobrym, a przynajmniej przyzwoitym dziełem, gdyby się go pocięło niemalże na części pierwsze i posklejało co lepsze fragmenty ze sobą, odsączając go z syntetyczności brzmienia podczas produkcji dźwięku. 

Żeby tego było mało, na ten album trafiły nagrane na nowo dwa utwory z debiutanckiej płyty zespołu “The Enforcer” z 1985 roku - “Ordeal of Death” oraz ówczesny numer tytułowy. Nagrany na nowo “Ordeal of Death” powinien zachwycać, bo jakże inaczej - w końcu to kultowy wałek sprzed trzydziestu lat, do którego bania sama chodziła. Technicznie powinniśmy mieć tutaj do czynienia ze starą, fajną kompozycją, przyobleczoną w nowoczesne rozwiązania brzmieniowe. Efekt jednak jest odwrotny do zapewne zamierzonego. Spokojny i melodyjny wokal nie ma już tej ówczesnej drapieżności, a gitary są rozmyte w niezbyt czytelną breję. Nagrany na nowo “The Enforcer” jest analogiczną pomyłką. 

Kończąc już tę recenzję powiem, że umęczyłem się nad tym albumem nieziemsko. Wszystko się na nim ze sobą zlewa, poszczególne utwory irytują swoimi pseudometalowymi patentami i wymową. Tak jak mówiłem, są tutaj dobre momenty, jednak nie dość że trzeba się ich na siłę doszukiwać z powodu tego horrendalnego brzmienia, to jeszcze giną w tym całym lesie średnich zagrywek, tak jakby zespół chciał ukryć fakt, że czasem zdarza im się napisać heavy metalowy riff. 

Muszę przyznać, że nie spodziewałem się, że ta płyta będzie aż tak asłuchalna. W 2014 roku pojawiło się naprawdę sporo świetnych muzycznych wydawnictw, jednak końcówka roku coś za bardzo obrodziła w średniawki, kiepskie płyty oraz marne albumy zespołów, które wręcz splamiły swe nieskazitelne dyskografie (i tak, patrzę w tym momencie na to, co odwala Sanctuary), wydając nagle po latach mdłe szmiry. Jak widać, już zresztą po raz kolejny, sam fakt, że kapela nagrała kiedyś kultowe i fantastyczne dzieła nie jest powodem dla którego powinniśmy apriorycznie podchodzić do jej najnowszych albumów. 

Ocena: 2/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz