czwartek, 28 maja 2015

Running Wild - Resilient


Running Wild - Resilient
2013, SPV
Po dość chłodno przyjętym „Shadowmakerze” Running Wild atakuje kolejnym wydawnictwem. Po tym czym zostaliśmy ostatnio potraktowani przez Rock’n’Rolfa, bo w sumie przecież tylko on aktualnie tworzy ten zespół, po najnowszym jego dziele spodziewałem się dosłownie wszystkiego. Jak można było wyczytać w prasowych materiałach promocyjnych, Rolf bardzo entuzjastycznie zachwalał swój nowy album, zatytułowany „Resilient”. Ponoć jest to pierwszy album, do którego melodie ścieżek wokalnych były dopracowane już na etapie nagrywania demo. Jest to też album, którego materiał mógłby się spokojnie znaleźć na „Pile of Skulls”, a przynajmniej tak według Rolfa twierdzili jego przyjaciele, po wstępnym przesłuchaniu nowego materiału. Biorąc pod uwagę, że pochlebne opinie swoich przydupasów są przytaczane przez Rolfa w wywiadach traktujących o każdej słabej płycie Running Wild, mam wrażenie, że Rolf ostatnimi czasy otacza się wyłącznie osobami, które bezpretensjonalnie włażą mu do rowa i bezkrytycznie mu schlebiają. Ciekawe czy też go oklaskują jak zrobi kupę czy zmyje patelnie, klepiąc go po pleckach i gratulując najlepszej roboty od czasów "Port Royal" czy coś w ten deseń.

Na „Resilient” oprócz Rolfa, który nagrał ścieżki basowe, wokalne i gitarowe, pojawia się także po raz kolejny super świetny Peter Jackson i jego solówki oraz tak bardzo żywiołowy program perkusyjny, programowany przez samego Rolfa. W tej ostatniej kwestii nic od czasów „Shadowmakera” się nie zmieniło – słychać, że perkusja jest cyfrowa, monotonna i nudząca niczym podstarzały prałat na świątecznym kazaniu. Niestety, jako fani Running Wild, musimy się pogodzić z faktem, że smak, gust i zdolności kompozycyjne osoby, która stoi za Running Wild uległy nieodwracalnym zmianom i przekształceniom. Niezależnie od tego jak my byśmy tego pragnęli i jak bardzo Rolf będzie się starał, nie powstaną godne kontynuacje „Death or Glory” czy „Black Hand Inn”. Running Wild, Giant X, Toxic Taste, które nie oszukujmy się – są właściwie tym samym zespołem – idą naprzód, kierując kreatywność Rolfa Kasparka w rejony, w których nie chcielibyśmy jej widzieć. Z jednej strony to cudowne widzieć, że Rolf znowu pracuje nad muzyką Running Wild i zaczyna regularnie nagrywać albumy pod tym szyldem, z drugiej strony jednak ich poziom nie jest zadowalający i pozostawia wiele do życzenia.

Otwierający album „Soldiers of Fortune” nie zwiastuje jeszcze nadchodzącego zażenowania. Wręcz przeciwnie, utwór zaczyna się dynamicznym riffem i świetnymi motywami. Choć po chwili słychać, że nie będzie to takie Running Wild jakie każdy fan tej kapeli hołubi, jednak hej! – to nie brzmi jak „Shadowmaker”! Fajna solówka, na swój sposób interesujące gitarowe harmonie. Szkopułem są ewidentnie sztuczne i monotonne partie perkusyjne, jednak nie narzucają się w jakiś bardzo straszliwy sposób. Pierwsze oznaki, że coś jest nie tak nachodzą nas już na drugim utworze, noszącym taki sam tytuł jak album. Dobry, siarczysty heavy metalowy riff, w stylu U.D.O. okazuje się wstępem do utworu, który ma wymowę bardzo arena rockową. Rolf pokazał już na „Shadowmakerze”, że celuje bardziej w gusta fanów Def Leppard, Bruce'a Springsteena i Europe. Brakuje tylko klawiszków, by dopełnić całości obrazu. Największym mankamentem utworów na „Resilient” jest w uogólnieniu fakt, że mimo fajnych pomysłów i początkowych riffów, prawie wszystkie kompozycje po pierwszych taktach stają się zwyczajnie nudne. Są zwyczajne, typowe aż do bólu, przeciętne, nie wyróżniające się, a nawet opierające się na podobnym schemacie. Mamy podany pospolity hard rock, aspirujący do bycia przebojową muzyką, który jednak po drodze gubi sens, istotę i w końcu samą przebojowość.

Do elementów, które na tym albumie oględnie rzecz ujmując nie powalają, należy także dodać same wokale Rolfa. Jego głos w wyższych rejestrach prezentuje się co najmniej słabo, a we wszystkich pozostałych przeciętnie i monotonnie. Nie jest źle, ale właśnie ta monotonność powoduje, że przeciętne utwory są jeszcze bardziej pospolite i średnie. Dodając do tego partie perkusyjne, które w każdym utworze mają zaprogramowane bardzo zbliżone do siebie patenty, przejścia i figury oraz pozostałe opisane aspekty, uzyskujemy w efekcie album, który nie należy do najlepszych wydawnictw. „Resilient” brzmi jak paczka utworów Running Wild, które zostały zagrane gorzej i mniej kreatywnie od oryginalnych ścieżek.

Do ciekawszych kompozycji należy wspomniany wcześniej „Soldiers of Fortune”, „Desert Rose”, „Crystal Gold” oraz „Bloody Island”. W „Desert Rose” Rolf otwarcie idzie w rejony AOR. Sam utwór brzmi jak żywcem wyciągnięty z „Hysterii” Def Leppard. Co jest o tyle zaskakujące, że jest to w sumie całkiem przyjemny numer. Może dlatego, że tutaj Rolf przestał na siłę łączyć klimat Running Wild z arena rockiem, wybierając po prostu to drugie. Choć utwór kompletnie nie brzmi jak Running Wild, to jednak nie jest złą kompozycją, a uzyskany efekt nie należy do przeciętniaków. Nie można tego powiedzieć o większości kompozycji na „Resilient”. „Crystal Gold” co prawda posiada riffy, które spokojnie można pomylić z przynajmniej połową bliźniaczo podobnych zagrywek na tym albumie, jednak w tym albumie współgrają one ze sobą najlepiej. Nawet jednostajna perkusja brzmi tutaj na mniej cyfrową, jednak bliźniaczo podobne uderzenia talerzy i hi-hatów nie pozwalają nam zapomnieć, że mamy do czynienia z bębnami tworzonymi na kompie.

Co do „Bloody Island” należy tutaj wspomnieć o tym, że jest to najdłuższa kompozycja na tym albumie. Ten niemalże dziesięciominutowy utwór rozpoczyna się nostalgicznym melodyjnym i  głębokim chórem przywodzącym na myśl złoty okres Running Wild. Za to potem doświadczamy najbardziej oryginalnego utworu na tej płycie. Dlaczego nie można było zachować takiej formy na pozostałych kompozycjach, a nie jedynie na tej ostatniej? Nie dość, że riffy są tutaj o wiele lepsze i mniej monotonne, przejścia gitarowe przywodzą na myśl schodki znane z utworów z „Port Royal” i „Death or Glory”, to jeszcze nawet Kasparek wysilił się na ciekawe melodie wokalne. Bez zbędnego owijania w bawełnę mogę powiedzieć, że tego utworu się przyjemnie słucha i choć nie zamazuje sobą kiepskiej zawartości „Resilient”, to jednak stanowi pewne wynagrodzenie za oporowo średni album.

Zanim przejdziemy do podsumowania recenzji należy jeszcze wspomnieć o tekstach. Kondycja warstwy lirycznej utworów Running Wild zawsze była różna. Prawdę powiedziawszy, we wcześniejszych latach, nawet w tym tak zwanym „złotym” okresie Running Wild, Kasparkowi zdarzało się napisać marne teksty. Na „Resilient” problem stanowią raczej utwory, które mają tak typowe do bólu do liryki, że aż żal ściska pośladeczki. Przez większość albumu lepiej się nie wsłuchiwać w to, co śpiewa Rolf. Nie uświadczymy tu co prawda takich miotaczy gnojowych rodzynów jak „Me & The Boyz” z „Shadowmakera”, ale za to zostaniemy potraktowani zaśpiewami, które zasieją smutek i zażenowanie w naszych sercach. Przykładem może być „Fireheart” – Rolf napisał tonę tekstów o podobnej wymowie, które są o niebo lepsze, albo „Run Riot”, będące tekstem, który mogą sobie obrać za hymn zepsute zbuntowane gimbusy, gdy rodzice odetną ich od cotygodniowego kieszonkowego. „Down to the Wire” i „Crystal Gold” są Kasparkowymi próbami uprawiania aktywizmu społeczno-politycznego. Nie dość, że teksty do tych utworów same w sobie są cienkie niczym rozgotowany makaron, to jeszcze sposób podejścia Rolfa do tego typu zagadnień pozostawia wiele do życzenia. Nie tędy droga dla Running Wild. Na szczęście „Soldiers of Fortune” i „Bloody Island” nie dostarczają powodów do narzekań, jednak fakt faktem, to już nie są te świetne akrobacje stylem i słowami, które były obecne na najlepszych albumach Running Wild (a tych jest kilka i jest w czym wybierać).

Dochodząc do konkluzji należy jasno powiedzieć, że „Resilient” nie jest dobrym albumem. Nie jest dobrym albumem metalowym i nie jest dobrym albumem Running Wild. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że z powodu swej przeciętności nie jest też dobrym albumem rockowym. Na pewno utwory na nim zawarte nie brzmią jak z okresu „Pile of Skulls”, co trzeba jasno zaznaczyć. Na wcześniejszych płytach Running Wild zdarzały się utwory o wymowie jednoznacznie hard rockowej, jednak były to dobre kompozycje, pełne wigoru, żywiołu i rock’n’rollowej energii. Na ostatnim albumie Running Wild ta pierwotna rockowa energia gdzieś uleciała, pozostawiając wyschnięte resztki. Formę „Resilient” można bardzo łatwo ocenić porównując utwór „Fireheart” do „Rebel at Heart” i „Metalhead” z płyty „Masquerade” z 1995 roku. „Fireheart” ma dość podobne ścieżki gitarowe i warstwę wokalną do tych utworów, jednak w porównaniu z mocą i energią wspomnianych kompozycji wypada blado, niczym drugoligowy tribute band Running Wild. Nawet pomimo solidnej solówki. Problem stanowi także monotonna struktura utworów na „Resilient”. Dawniej Rolf lepiej budował swoje utwory, wychodząc poza schemat zwrotka – refren – zwrotka – refren – bridge – solo – refren. Możliwe, że brak innych muzyków w kapeli i otaczanie się samymi lizodupami wpłynęło degenerująco na zdolność oceny sytuacji i kreatywność Kasparka. Sam podany wyżej schemat nie jest zły, ale nie w przypadku gdy katuje się go praktycznie przez cały album, od czasu do czasu zamieniając miejscami bridge z solo! Och, Adrian. Na jakiej płycie przyszło ci ozdabiać okładkę swoją podobizną…

Ocena: 3,5/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz