czwartek, 21 stycznia 2016
Metal Church - Metal Church
Metal Church - Metal Church
1984/1985, Elektra
Ta płyta jest rozpalonym do granic czerwoności metalowym sztychem prosto w serce stulejarstwa i spierdolenia. Choć minęło te trzydzieści lat z pewną górką, to jednak debiut Metal Church nie zdezaktualizował się ani trochę. Na tym arcydziele możemy znaleźć utwory, które nie dość że nadal kopią dupska, to ponadto brzmią o wiele lepiej od wielu dzisiejszych produkcji. "Metal Church" jest diaboliczną eskapadą, w której będą nam towarzyszyć energetyzujące i gniewne metalowe szlagiery jak "Beyond the Black", "Gods of Wrath", "Hitman", no i naturalnie eponimiczny "Metal Church". Słuchając zajmującej muzyki, którą wykuł David Wayne z Kurdtem Vanderhoofem i spółką, nie sposób nie mieć banana na ryju, jeżeli darzy się estymą dobry i godny metal z lat osiemdziesiątych.
Debiutancki krążek Metal Church spokojnie można uznać za album niezwykle różnorodny i pełen ciekawych urozmaiceń, a jednocześnie przy tym spójny i monolityczny. Geniusz kompozycyjny Kurdta Vanderhoofa ujawnia się tutaj praktycznie w każdym utworze. Na tym nagraniu prostota łączy się ze skomplikowaną techniką, tutaj też amerykański power metal ostro wkręca się w thrashowy klimat.
Na początek wita nas niezwykle klimatyczna okładka. Zdjęcie przedstawiające zniszczoną czasem i porośnięta mchem gitarę w formie krzyża, otuloną płaszczem niesamowitej i złowrogiej cmentarnej mgły wbiło się głęboko w świadomość fanów klasyki metalu. Niepokojąco rozedrgane szpiczaste logo podkreśla nastrój grozy i niesamowitości - wygląda przy tym jak tytuł jakiegoś klasycznego horroru klasy B. W środku za to mamy znak czasu - płyta z 1985 roku w książeczce ma na całą stronę informacje o nośniku. Tak, kiedyś na płytach CD umieszczano informacje co to jest płyta CD, reklamowano jakość zapisu danych na niej i instruowano jakie odtwarzacze są z nią kompatybilne.
Wróćmy jednak do muzyki. Wiele czynników składa się na genialność tego krążka. Po pierwsze - aranżacje samych utworów. Każdy z kawałków ma swoje meritum w postaci zwrotek i refrenu, jednak ponadto w każdym znalazły się doskonale dobrane przejścia, bridge'e i nagłe zmiany motywów. W każdym utworze jest gęsto - nie ma tu miejsca na przerwy. Nawet w króciutkim instrumentalnym "Merciless Onslaught" dużo się dzieje. Po drugie brzmienie gitar jest niezwykle intensywne. Lampowe mięso leje się tutaj kaskadami, a przester promienieje furią i agresją. Po trzecie - solówki znakomicie korespondują z utworami. Czuć, że są pełnowartościowym elementem poszczególnych utworów, a nie doklejonymi motywami "bo metalowy numer musi mieć jakomś solufkem". Poza tym leady wpadają w ucho i zostają w głowie. Po czwarte - perkusja. Tu też nie ma miejsce na monotonię. Bębniarz skacze pałkami po tomach i talerzach, urozmaicając swoje partie nawet w zwrotkach i refrenach. Tutaj nie uświadczymy nudnego wypełniania przerwy miedzy stopą a werblem hi-hatami. Co i rusz w ruch idą crashe i ride'y. A zabawy rimshotami i pseudobongosami w "(My Favorite) Nightmare"? I to wszystko nadal utrzymuje się w duchu power/thrashu. No i po piąte - bardzo ważną rolę odgrywa tutaj charyzmatyczny wokal Davida Wayne'a. Jego przeszywająca głębia utrzymana w wysokiej skali, a przy tym chropowatej manierze, dodaje zupełnie nowych wymiarów do muzyki Metal Church. Sam nieodżałowany Wayne zalicza się do jednych z najlepszych i najciekawszych wokalistów w historii muzyki. Ten gość potrafił tak zaszaleć w utworach i tak nasycić je gniewną agresją jak niewielu innych jest w stanie.
Co do konkretnych utworów, prym tutaj wiodą takie ciosy jak niezwykle nastrojowy "Beyond the Black", nasycony niesamowitością "Gods of Wrath", "Metal Church" czy epicki "Battalions". "Beyond the Black jest kompozycją, w której thrash i power metal spotkały się w paroksyzmie nienawiści i mariażu potęgi z bestialską dzikością. Napięta atmosfera, kreowana przy udziale niezwykle wymownych riffów, rozjuszone solówki i to przepiękne epickie przejście w środku utworu stanowią o mocy tego wałka. "Gods of Wrath", choć z pozoru spokojny i melancholiny, uderza w nas ofensywą cudownej muzyki. Ten refren! Te ciężkie riffy! Te solo! No po prostu poezja.
W "In the Blood", "Hitman" i w "(My Favorite) Nightmare)" słychać za to wyraźne dziedzictwo fascynacjami NWOBHM, które było obecne na demówkach Metal Church na początku lat osiemdziesiątych. Te utwory nadal posiadają solidny pazur i świetne aranżacje. Słychać w nich jak między power/thrashowymi patentami prześlizgują się ewidentne wpływy wczesnego heavy metalu z Wysp.
Skoro już mówimy o początku lat osiemdziesiątych, warto się też przez chwile skupić na "Merciless Onslaught" - thrashującym instrumentalnym niszczycielu. Szaleńcza perkusja, miażdżący, ciężki, a przy tym niezwykle szybki riff na najgrubszej strunie oraz wspaniała zmiana klimatu w środku utworu, ujawniająca aranżacyjny talent Kurdta Vanderhoofa w kwestii pisania urozmaiconych strukturalnie utworów. Do tego dochodzi rozwrzeszczana solówka, zdzierająca struny z gitary. Ten utwór w swej pierwotnej wersji znalazł się na demówce "Red Skies" z 1981 roku. Już wtedy brzmiał ostro i dziko. Warto wspomnieć o tym, że taka Metallica, uważana przez nuworyszy za twórców thrashu, dopiero się niemrawo tworzyła, gdy wyszło to demo.
Album wieńczą dwie bardzo wyraziste kompozycje. Pierwszą z nich jest "Battalions" - niezwykle przekonujący i charyzmatyczny utwór, nasycony podniosłą i majestatyczną atmosferą. Powstańcze credo, sprzeciw wobec okupanta i chęć zemsty na agresorze przepełniają tekst, a warstwa muzyczna idzie im w pełni w sukurs. Drugim utworem jest speed metalowy cover klasyku Deep Purple "Highway Star". Metal Church zagrał go szybciej, agresywniej, no i z przeszywającymi wokalami Davida Wayne'a, nie stroniącego od wysokich rejestrów i rozszarpujących tonów.
Debiutancki krążek Metal Church stanowi klejnot w koronie amerykańskiego metalu. Właściwie to nie tylko amerykańskiego, ale muzyki metalowej jako takiej. Ten album jest też w sumie najlepszą pozycją w dorobku tej kapeli, choć "dwójka" z takimi hitami jak "Start The Fire", "Ton of Bricks", "Line of Death" czy "Watch the Children Pray" też stanowi nie lada konkret. "Metal Church" to klasyka - i to nie samozwańcza, lecz w pełni zasługująca na to miano. To tutaj ucieleśnia się prawdziwy duch heavy metalowego uderzenia. Prawdziwe metalowe żądło!
Ocena: 6/6
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz