niedziela, 7 maja 2017

Arkham Witch - Legions of the Deep





Arkham Witch - Legions of the Deep
2012, Metal On Metal Records

“Dwójka” Arkham Witch, w porównaniu do ich debiutanckiego krążka, wypada nieco blado. Więcej tutaj jakieś dziwnej ospałości i marazmu - i nie chodzi wyłącznie o samo tempo kawałków, mimo iż też jest jakoś tak wyczuwalnie słabsze, ale o ogólną aurę bijącą z tego wydawnictwa. Nawet brzmienie wydaje się bardziej spłaszczone. Od razu jednak zaznaczam, że nie jest to zła płyta i znajdziemy na niej też nieco dobrego. Ale żeby do tego dotrzeć musimy jakoś przeboleć początek.

A ten jest srogi zaiste. Płytę otwiera najdłuższy numer z albumu. I niestety, nie ma on w sobie takiego geniuszu kompozycyjno-riffowego jak kawałki z debiutu. Zdecydowanie wieje też monotonnością. “David Lund” nie jest bynajmniej nudnym kawałkiem, ale tkwi w nim jakiś taki bezruch i brak dynamizmu. W doomie często ubytki dynamizmu są kompensowane przez smolisty ciężar, jednak tutaj chyba coś w tej płaszczyźnie nie pykło. Główny riff jest bardzo smaczny, ale został on nieco zajechany. Szkoda. By spotęgować jeszcze to wrażenie, drugi w kolejności (i drugi pod względem długości) “At The Mountains of Madness” cierpi na podobne objawy. To miał być jakiś żart? Zaczynamy album dwoma średniakami, które w dodatku trwają razem ponad 15 minut?

Kilka wtop trafia się też dalej. “Infernal Machine” i “Gods of Storm and Thunder” wypadają blado i średnio, zwłaszcza na tle poprzedniej płyty. Poniekąd podobnie jest z “Kult of Kutulu”, który powinien w teorii zabijać, a w praktyce ma się wrażenie, że się już to wszystko u Arkhamów słyszało i to w lepszej formie.

“Legions…” jest wybitnie nierównym albumem, bo dostajemy tutaj też i bardzo dobre rozdania w postaci “Iron Shadows in the Moon”, “The Cloven Sea” - czasem odnoszę wrażenie, że najlepiej Arkhamom wychodzą kawałki o żeglujących wikingach, “We’re from Keighley”, a także “On a Horse Called Vengeance”, mimo nieciekawego początku. Najlepszym wałkiem jest bezsprzecznie tytułowy “Legions of the Deep”. Zresztą brzmi najbardziej świeżo i nie ma się przy nim poczucia odsłuchiwania kolejnej wariacji na temat któregoś z utworów z debiutanckiego “On Crom’s Mountain”.

Ciekawym smaczkiem jest ukryta na samym końcu akustyczna wersja jednego z kawałków The Lamp of Thoth, ale nawet taki bonus jakoś nie polepsza całokształtu, z którym musimy się borykać.

Na “Legions of the Deep” dostajemy jednocześnie porcję całkiem porządnego heavy jak i średniego męczenia buły. Taka sytuacja jest strasznie irytująca. Minimalizm w heavy metalu i doomie jest czymś pożądanym i często wskazanym, jednak i jego trzeba umieć sprawnie i ciekawie wykonać. Na pierwszym albumie Arkham Witch wyszło to śpiewająco. Na drugim już nie do końca. Odniosłem zresztą wrażenie, że ktoś się musiał strasznie spieszyć z nagraniem „Legions of the Deep”, gdyż znakomita większość kawałków brzmi jak jeszcze niedopracowane wersje kompozycji, które zarejestrowano zanim dopięto na ostatni guzik wszystkie aranżacyjne niuanse…

Ocena: 3,8 / 6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz