sobota, 9 lipca 2016

Morbid Saint – Spectrum of Death





Morbid Saint – Spectrum of Death
1990/2016 - Century Media

Trudno jest napisać cokolwiek konstruktywnego o takiej legendzie jaką jest „Spectrum of Death”. No bo co tu jest do recenzji? Ta płyta jest właściwie bezbłędna. Może stanąć w szranki z każdą dowolną płytą Slayera, Metalliki, Megadeth, Anthrax i zaorać ją tępą gracą, bez popity i bez lubrykantu. „Spectrum of Death” Morbid Saint jest najlepszą płytą thrash metalową i jedną z najlepszych płyt metalowych w ogóle. Moja opinia nie jest przy tym odosobniona – każda sensowna osoba, która zdołała poznać więcej niż tylko entrylevelowe kuc-kapele, darzy ten album szczególną estymą.

Powodów by zwrócić uwagę na „Spectrum of Death” jest cała lista. Podstawowy – ta płyta ma brzmienie jak totalna rzeźnia. Nagrana pierwotnie w 1988 roku, a wydana w 1990, przy dość skromnych nakładach finansowych – pokazała, że bez polerowania miksu można uzyskać efekt niezwykle ponadczasowy, a przy tym do szpiku kości metalowy. Brutalność i agresja zawarta na debiucie Morbid Saint bije na głowę w tej tematyce niejeden wyziew death czy black metalowy, udowadniając przy tym, że to jednak thrash jest kwintesencją gniewu, furii i przemocy w muzyce. Każda z siedmiu bezkompromisowych kompozycji to hołd składany bestialstwu i barbarzyństwu. Przy całej swojej agresji – ta płyta jest nadal sztuką i dziełem muzycznym! Coś czym nie może się pochwalić żadna ultratechniczna brutal death metalowa kapela, stawiająca na sam chłodny onanizm warsztatem i bezkształtną techniką.

Mogę także powiedzieć parę słów o kompozycjach, ale starzy wyjadacze zapewne znają je na wylot. Jednak jeżeli jest ktoś, kto dopiero zaczyna swoją przygodę z thrash metalem i nie zadowala go sama brudna piana wierzchu metalowego mainstreamu, to zawsze może rzucić okiem na to, jak się prezentuje materiał „Spectrum of Death”. Krwiożerczy pochód, bez żadnego intra czy innych duperszmitów, otwiera bezpardonowy cios na ryj w postaci „Lock Up Your Children”. Z marszu słuchacz jest porażony brzmieniem i atmosferą płyty, bez zbędnych wstępów i bez żadnych ogródek. Kanonadzie dzikich riffów i upiornemu, sadystycznemu wokalowi, idzie w sukurs bezkompromisowy atak perkusyjny i ognistość solówek. Nadmienię, że solówki na „Spectrum…” są nieodzownym elementem wszystkich kompozycji. Choć brutalne riffy to bez dwóch zdań clou morderczego programu, to także leady tutaj stanowią ważną część całości. Ich wyjątkowo plastyczna ekspresja i gniewna natura, w której shreddują chromatycznie, sprawiłyby że niejeden thrashowy wioślarz zawstydziłby się nad własną formą.

Stronę A czarnego krążka ponadto wypełniają takie killery jak „Burned at the Stake”, pięknie zaaranżowany „Assassin” – który trwa ponad siedem minut, a ma się wrażenie jakby trwał niecałe dwie – no i „Damien”, kiler i prawdziwy hit. Szybki, krótki, konkretny i niezwykle klimatyczny. Prawdziwy sztos i niedościgniony wzór w kwestii intensywnego ataku metalowego

Druga strona placka prezentuje analogicznie dobry materiał co strona A. To nie jest wydawnictwo z gatunków tych, które swoje najlepsze walory umieszczają na samym początku, a dalej rażą średnimi wypełniaczami. „Crying For Death”, wypakowany po brzegi, chwytliwymi thrashowymi riffami i tą swoją śmiercionośną otoczką, stanowi istne zabójstwo. Nie wiem nawet czy powinienem wspominać tu o tej niesamowitej solówce, bo po prawdzie, w każdym utworze ze „Spectrum of Death” znajduje się genialny i zapadający w pamięć lead. Solo do „Crying For Death” jest jednak niezwykle piękne w swej brutalnej formie. Nie jest to surówka, lecz pięknie dopracowany wachlarz skali i akcentów.

Chwilę przerwy w tym rzeźnickim szale stanowi kilkudziesięciosekundowy przerywnik, noszący tytuł albumu – czyli „Spectrum of Death”. Jest to krótki kaprys zagrany na gitarze klasycznej, który dodaje nowego wymiaru do całości i stanowi krótki (bardzo krótki!) moment oddechu przed kolejną porcją kawalkady chaosu. Jest nią drugi utwór, który trwa ponad siedem minut na tej płycie – „Scars”. Co się tutaj odjaniepawla to głowa mała. Ta kompozycja, z tymi swoimi przejściami, bębnami, riffami, solówkami, potępieńczymi wokalami i pięknie dopracowaną, interesującą strukturą swych poszczególnych części, jawi się jako prawdziwie intensywna i tętniąca falami adrenaliny przejażdżka po piekielnych bezdrożach. Ogień, siarka, trupy, demoniczna knaga. Miazga tęgich rozmiarów.

Album konkluduje nieco „hymniasty” „Beyond the Gates of Hell” – utwór także po brzegi wypełniony genialnymi riffami, żywymi solówkami, świetnymi zmianami tempa i innymi aspektami i smaczkami, które są istotne w wielowymiarowych metalowych kompozycjach.

Swoją drogą – mamy rok 2016, a to cholerstwo się nie zdezaktualizowało ani trochę. A to, co się dzieje w utworach, które składają się na ten album to prawdziwa parada niepodległej brutalności. W dodatku uszytej w sposób ciekawy, interesujący i, zwyczajnie rzecz ujmując – mistrzowski.

Cięższa strona thrashu pokazała prawdziwy pazur i od tamtej pory nikt nie potrafi tego szponu stępić. Ostatnio wydana reedycja na winyu, ze specjalnie przygotowanym na takie wydawnictwo re-masteringiem, tylko go mocniej zaostrza. Właśnie, co do reedycji – mastering nie został spieprzony, można kupować czarne placki. Polecam.

Ocena: 6/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz