niedziela, 22 listopada 2015

Liege Lord - Master Control




Liege Lord - Master Control
1988, Metal Blade

Trzy albumy, które nagrał Liege Lord w latach osiemdziesiątych, stanowią olśniewający i błyskotliwy przykład tego, jak się powinno grać dobry heavy metal. Epicki debiut "Freedom's Rise" i nieco progresywny "Burn To My Touch" to wydawnictwa przedniej urody, szczodrze obdarowujące słuchacza nadzwyczajną muzyką. Jednak to trzeci (i jak na razie ostatni) album Liege Lord stanowi opus magnum i to nie tylko tej grupy, ale i całej sceny US Power Metalowej. I to nie tylko lat osiemdziesiątych, ale i po dziś dzień. Niewiele zespołów zbliżyło się do tego poziomu. Udało się to między innymi Crimson Glory i Riot, jednak na szczęście ich płyty nie stanowią bliźniaczego odbicia tego, co można znaleźć na "Master Control" (co, nawiasem mówiąc, pokazuje jakim szerokim i pełnym potencjału gatunkiem jest amerykański power metal). I bardzo dobrze gdyż "Master Control" jest tylko jedno.

Każdy element tego albumu stoi na bardzo dobrym lub wręcz znakomitym poziomie. Geniusz wylewa się z tego nagrania hektolitrami. Znajdziemy tutaj przecudowne solówki i płomienne leady, wyrywające serca i dusze. Układ riffów, aranżacji melodyjnych i splotów przejść stanowi fenomenalny destylat mocy i diaboliczności.

Niesamowity motyw legato wprowadzający nas w album na początku "Fear Itself", następująca po nim bastonada werbli i gitar, kierująca się nieuchronnie ku elektryzującemu riffowi i charyzmatycznym wokalom, to pierwszorzędny as sonicznych przestworzy. Perkusyjne przejście, wpadające w krzykliwy, lecz przy tym niepretensjonalny refren, świetnie komponuje się z całością tej niebagatelnej symfonii ognia.

"Eye of the Storm", "Master Control", "Feel the Blade" i fenomenalny cover "Kill the King" to dosłownie ucieleśnienie siły, mocy i energii, jaką może dostarczyć heavy metal. Nierozerwalny związek jaki stanowią jaskrawe, mięsiste gitary i zniewalający głos Joe Comeau w tych utworach, to istne piękno i nieprzezwyciężona ilustracja muzyczna najwyższej próby. To jak Comeau śpiewa razem z wyjącą gitarą pod koniec przyspieszenia w "Fear Itself" i to jak kilka chwil później utwór kończy się niepokojąco schizofrenicznie, to prawdziwe mistrzostwo. Niby nic skomplikowanego i wydumanego, a jak potrafi zaakcentować atmosferę nie tylko samego kawałka, ale i całego albumu.

Liege Lord nie stawia na stagnację i nudę w swych utworach. Zmiany tempa, intrygujące przejścia i nieoczywiste, lecz przy tym nieprzekombinowane motywy, to stały element "Master Control". Ponadto, mutualizm jaki tu występuje między mięsistymi riffami, a niesamowitymi niemal neoklasycystycznymi solówkami, jest jedyny w swoim rodzaju. "Fallout", "Suspicion" i "Broken Wasteland" - czyli te nieco bardziej melodyjne utwory, które jednak nadal są pozbawione słodkopierdzenia (którego na tym albumie absolutnie brak) - łączą to najbardziej w obrazowym stylu. Jednak w tych żywszych i bardziej zorientowanych na sekcję rytmiczną utworach nadal jest to widoczne. Świetnie się to zresztą komponuje z ogólną dystopijną, a miejscami wręcz apokaliptyczną wizją, kreowaną przez genialnie napisane teksty. Każdy aspekt tego albumu został dopracowany do perfekcji.

Niesamowite jest to jak ten album brzmi. Zwłaszcza jeżeli weźmiemy pod uwagę, że cholera - to był rok 1988! Jeszcze nie było nawet "Painkillera" wtedy. Żaden album muzyczny chyba jeszcze nie miał tak potężnego i przestrzennego brzmienia. Czas pokazuje, że "Master Control" pod względem technologicznym nie zdezaktualizowało się ani na jotę. Ten album mógłby spokojnie zostać nagrany choćby w zeszłym roku. Problem w tym, że mało kto potrafiłby teraz stworzyć takie wyśmienite kompozycje i aranżacje dźwiękowe...

Ocena: 6/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz