piątek, 6 listopada 2015

Iron Maiden - The Book of Souls

 


Iron Maiden - The Book of Souls
2015, Parlophone

Na starcie napiszę kilka zastrzeżeń, by czytający tę recenzję odpowiednio ja zrozumieli - lubię Iron Maiden, lecz nie jestem bezmyślnym fanbojem, plującym jadem na tzw. "hejterów" (czyli wszystkich, którzy śmią mieć inne przemyślenia na temat tego zespołu, niż radosne spusty, wielbiące twórczość Harrisa i Dickinsona pod ostatnie kręgi niebios). Nie uważam też, by długość utworu była ważną cechą, stanowiącą o jego dobrym czy złym odbiorze, gdyż - według mnie - cały witz polega na tym, by niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z krótkim wałkiem czy z epicką kompozycją, zespół przedstawił ją w sposób interesujący. Liczy się fakt czy zaaranżował ją w taki sposób, by nie nudzić słuchacza, jednocześnie prezentując ją ciekawie i zajmująco oraz to, czy zamanifestował w niej swoją pasję i ekscytację, tym co robi. I tak dalej, i tak dalej. Mam nadzieję, że łapiecie o co chodzi. Przejdźmy zatem do meritum - przed wami recenzja "The Book of Souls", najnowszego albumu Iron Maiden.


Album już na pierwszy rzut oka wygląda na ciężką przeprawę. Iron Maiden nigdy się nie porywało na aż tak epicki rozmach. Jasne, mieliśmy świetnego "Seventh Son of a Seventh Son", ale "The Book of Souls" to prawdziwa kabała. Zależnie od wersji wydawnictwo mieści w sobie dwie płyty kompaktowe albo trzy winyle. Możemy do tego dorzucić jeszcze trochę innych liczb i faktów: "The Book of Souls" to ponad półtorej godziny muzyki rozpostarte na raptem jedenaście utworów. Najdłuższy z nich trwa prawie dwadzieścia minut i zajmuje w całości całą ostatnią stronę trzeciego winyla. To dopiero epika godna homeryckich rozmiarów. Nic dziwnego, że podświadomie podchodziłem do tego pełen obaw. Owszem, lubię długie utwory, o ile są - jak już wspomniałem - dobrze zaaranżowane. Taki "Rime of the Ancient Mariner" to jedna z lepszych kompozycji Iron Maiden w historii. Jednak biorąc pod uwagę kondycję ostatnich albumów Maidenów oraz nie opuszczające mnie natarczywe skojarzenie z tym, że mamy do czynienia ze swoistym odpowiednikiem "Nostradamus" Judas Priest, nie spodziewałem się czegoś porywającego, a raczej nudnego, monotonnego rzępolenia i jękliwego wycia tego, co zostało z wokalu Bruce'a Dickinsona.


Najpierw może nieco o samy brzmieniu instrumentów. Według mnie, całość prezentuje się o wiele lepiej niż to, czego mogliśmy uświadczyć na "The Final Frontier", "A Matter of Life and Death" czy "Dance of Death". Gitary są mniej pretensjonalne i bardziej miękkie - trochę jak za czasów starych majdenowskich klasyków - a przy tym wyraźnie słyszalne i z odpowiednią dawką przesteru - nie za mocną i nie za lekką. Rozwiązania w produkcji dźwięku jasno wskazują, że mamy do czynienia z albumem nowożytnym. Na szczęście wydawnictwo nagrano na tyle tradycyjnie, że brzmienie nie odstręcza. Jednak nie czuć w nim takiej dozy energii jaką można by się spodziewać po takiej marce jak Iron Maiden. Samo "The Book of Souls" jawi się jako wariacja na temat "Brave New World". Utwory brzmią jak swoiste odrzuty do sesji z tamtego albumu, o wiele bardziej niż miało to miejsce na ostatnich płytach.


Wspominałem o energii. Coś, co powinno bić z takiej płyty hektolitrami, w końcu Iron Maiden to legenda heavy metalu, zespół który ustanowił jeden z najbardziej rozpoznawalnych przyczółków ciężkiego grania. A tymczasem nowe wydawnictwo bardzo często jawi się jako zupełnie wyprane z energii. Zdarzają się dobre momenty, owszem, jak "If Eternity Should Fail" czy "Speed of Light", jednak po obiecującym początku, większość albumu zupełnie nie ma wykroku.

Początek wygląda nieźle. "If Eternity Should Fail" jest fajną kompozycją, rozpoczynającą się klimatycznym początkiem, pełnym niejasnego mistycyzmu i okultystycznej atmosfery. Choć sam utwór nie ma jakieś zdumiewającej aranżacji, opierając się na oklepanym schemacie następujących po sobie zwrotek, refrenów i solówek, to prezentuje się w porządku. Szału nie ma, ale jest przyzwoicie. Ot, takie rzemiosło - zarówno w temacie riffów, jak i w temacie leadów. Jak się szybko okazuje, jest to najlepsza rzecz jaką uświadczymy na tym wydawnictwie.


W tym miejscu nadmienię, że Bruce Dickinson tak wyje, że aż uszy więdną. Wokalista Iron Maiden już dawno stracił swoja ciepłą barwę głosu i teraz jedynie skrzeczy. Owszem, trafia w odpowiednie dźwięki, ale przy tym tak strasznie zawodzi, że szok.


Na "the Book of Souls" mamy kilka wałków, które trwają po kilka i kilkanaście minut. Niestety, długość utworów nie spełnia w nich swojego celu. Kompozycje są rozwleczone do granic możliwości, nie oferując wiele podczas swego trwania. Niby powinno być epicko, z rozmachem i w ogóle z wielkim patosem, a tak naprawdę jest dość prosto. Wypociny gitarzystów są tak bardzo nie interesujące, że aż szkoda gadać. Jest kilka fajnych momentów, no ale na półtorej godziny muzyki jest ich zdecydowanie za mało. Czasem odnosi się wrażenie, że brakowało pomysłów, że niektóre motywy są wymuszone, że czasem jedzie straszną amatorką... Zwłaszcza, że "The Book of Souls" wykazuje braki w temacie ciekawych leadów, przejść i solówek. To nie jest to stopniowanie patosu i epickości, którego doświadczamy na "Somewhere in Time" czy "Seventh Son of a Seventh Son". Aranżacja utworów prezentuje się miernie. Naprawdę, nawet te kompozycje, które są jednocześnie długie i spokojne, można ciekawie przedstawić. W takich utworach nie musi kipieć agresją i energią od początku do końca, by był on interesującą kompozycją.


W sumie jedyne momenty, które zapadają w pamięć, to te, które kojarzą się z innymi utworami Maidenów z poprzednich albumów. A takich motywów jest całkiem sporo. Już pomijam zubożony i odessany z energii riff z "Wasted Years" na początku "Shadows of the Valley". Już pomijam początek "The Book of Souls", który brzmi niemalże identycznie do intro do "The Talisman" (oraz to, że przy przyspieszeniu "pożycza" riff z "Losfer Words" z "Powerslave"). Takie festiwale autoplagiatu można tu mnożyć. Przykładowo, takie modulowane chórki w stylu Łooo-Łooo-ooo w "The Red and the Black", są jakby żywcem wzięte z "The Wickerman" (po prawdzie, różnią się jedynie jednym bonusowym dźwiękiem), ale no błagam - czemu to miało służyć jak nie zjadaniu własnego ogona? Ten utwór swoją drogą to niezły kocioł ambiwalentnych odczuć. Z jednej strony słaba warstwa liryczna oraz instrumentalna, która została ułożona pod teksty. W dodatku w dalszej części kompozycja jawi się jak bałagan motywów poklejonych bez ładu i składu z różnych, niedopracowanych pomysłów, w których przejawiają się wyraźne wariacje na temat "The Wickerman" i "Dream of Mirrors". Z drugiej, w tych kilkunastu minutach jest kilka dobrych momentów instrumentalnych, które na tym albumie jawią się niczym upragniona manna z nieba.


Podobnie jest z niektórymi innymi utworami. Nawet, gdy nie będziemy przymykać oka na odkopywanie ciągle tych samych zagrywek, to ten album nadal nie jest kompletną stratą czasu. Iron Maiden czasem porzuca sztampę i uderza fajną solówką, ale w sumie nie zarejestrowałem ani jednej fajnej wymiany leadów między dwoma czy trzema gitarami. Nie ma tu w ogóle tego fajnego przejścia z jednego solo w drugie, jakie znamy z najbardziej rozpoznawalnych hitów Maidenów. Ot, takie odbębnione rzemiosło - w większości średnie, czasem pod tą średnią opadające. To wydawnictwo nie ma w sobie wielu interesujących aspektów. Nie jest inspirujące, nie elektryzuje słuchacza, wieje chałturą, nudą i taką... "typowością". Czasem pojawia się interesujący motyw, to prawda. Jednak wydaję mi się, że dzieło sztuki jakim jest album muzyczny, powinno tętnić takimi motywami, a nie rzucać czasem takowym kimś jakby to był jakiś jaśniepański ochłap.


Teksty, podobnie jak same utwory, nie zapadają w pamięć. Iron Maiden jest znane z tego, że tworzyło hiciory, które jak już wpadły do łba, to łatwo z niego nie wyszły. I to nie tylko w przypadku utworów o "standardowej" długości. Wersy z takich "Rime of the Ancient Mariner", "Hallowed Be Thy Name" czy "Seventh Son of a Seventh Son" zapamiętywało się samoistnie. Tutaj nie ma tej magii. Nawet przy pierdyliard razy powtarzanych refrenach, co zdarza się na "The Book of Souls" niemal w każdym utworze.


Recenzja jest surowa. Może trochę za. Jednak po zespole, który stworzył takie ponadczasowe klasyki heavy metalu jak "Aces High", "The Trooper", "Hallowed Be Thy Name", "Killers", "Powerslave" czy nawet "Fear of the Dark", spodziewam się wyłącznie tego, co najlepsze, a nie półśrodków i odcinania kuponów. Ponadto, dawałem temu albumowi wiele szans, słuchałem go parokrotnie - tylko straciłem czas, dostrzegając przy tym co i rusz kolejne irytujące elementy tego wydawnictwa. Jak widać nie skupiałem się zbytnio na autoplagiatach, które zostały popełnione na tym albumie, a jest ich więcej niż te, o których napomknąłem. Prawda jest jednak taka, że "The Book of Souls" jest albumem w najlepszych razie średnim. To wydawnictwo nic nie wnosi do muzyki, przerabia stare motywy, często w nawet niezmienionej formie i promieniuje nudą i marazmem. Będąc legendarnym sportowcem można odejść w blasku i chwale i zająć się szkoleniem swych następców. Można też uporczywie trzymać się swej dyscypliny i z czasem zajmować coraz dalsze pozycje, nie kwalifikować się do zawodów, staczać się coraz niżej i niżej, rozmieniając na drobne swoją renomę. Jak widać ma to też swoje przełożenie na świat muzyki.


Ocena: 2,5/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz