Stormzone – Seven Sins
2015, Metal Nation Records
Stormzone jest heavy metalową kapelą z Irlandii Północnej.
Tenże zespół obraca się w stylistyce tradycyjnego heavy metalu z melodyjnym
zacięciem i śpiewnymi wokalami. Nowy album, zatytułowany „Seven Sins”, jest
czwartym w dorobku Irlandczyków i trzecim, który obraca się wokół wątku Death
Dealera, postaci z której Stormzone zrobiło swoistą maskotkę. W tej odsłonie
Death Dealer jest Dr. Dealerem - obwoźnym handlarzem miksturami. Dwanaście
utworów koncentruje się na jego postaci i jego działalności. Ponieważ Stormzone
lubuje się w tego typu koncepcyjnych opowieściach muzycznych, tak i tutaj mamy
dość bogatą warstwę fabularną tekstów.
A tutaj jest srogo z fabułą. Główną postacią jest Dr.
Dealer, obwoźny sprzedawca tajemniczych mikstur, podróżujący wespół z różnymi
równie tajemniczymi przydupasami swym ołowianym dyliżansem. Jeżdżąc nocą i
zawsze przyjeżdżając do poszczególnych miast tuż przed wschodem słońca, gość
robi za wędrownego handlarza. Jednak to nie jest kolejny „Dr. Stein makes funny creatures”, bo się okazuję, że gość ma także
inny cel w swej podróży niż sprzedawanie wywarów z dupy grzechotnika. Przybywając
do poszczególnych miast, Dr. Dealer ma już na celowniku paru jegomościów,
którym chce sprzedać swoje najbardziej „specjalne” eliksiry. Tymi typami są
ludzie, którzy są szczególnie okrutni względem swoich dzieci, w większości
dlatego, że ich pociechy są chore lub zdeformowane w jakiś sposób – trzymane po
piwnicach i strychach, i tam dręczone. Wyrodni rodzice dostają propozycję
wypicia jednego z siedmiu eliksirów – swoistego symbolu siedmiu grzechów. Pięć
z nich nic nie zrobi, a jeden wydłuży ich życie i zagwarantuje pozbycie się wszelkich
trosk, lecz któryś spośród tych siedmiu jest śmiertelną trucizną dla ducha i
ciała. W sumie nie wiem po co to wszystko, bo do tego dochodzi jeszcze
onieśmielająco piękna asystentka Dr. Dealera, która sama włamuje się do tych
domów z tymi umęczonymi dziećmi, uwalnia je i dokonuje krwawej zemsty na ich
rodzicielach. I tak od miasta do miasta.
Wszystko ładne i w ogóle, ale pamiętajmy, że przede
wszystkim album muzyczny jest - no właśnie! - muzyczny. Jak więc jest z tą
muzyką? Tutaj akurat nie ma zaskoczeń, Stormzone brzmi tak samo jak brzmiało na
poprzednich płytach: takie bardziej melodyjne U.D.O. zderzone z bardziej
melodyjnym Metal Inquisitor. Kompozycje są jaskrawe i melodyjne, choć jeszcze
nie przekraczające tej granicy “przemelodyjkowania”, która byłaby już nie do
zaakceptowania. Główny nacisk został położony na głośne, wysokie, melodyjne wokale
oraz gitarowe leady. Same riffy gitarowe są na ogół dość proste, choć nie jest
tak źle w tym temacie jak, dajmy na to, w późniejszym Helloween, no i nie mają
także tej dozy cukierkowatości. Bas jest słyszalny, lecz rzadko się rozstaje ze
ścieżką gitary rytmicznej. To wszystko okraszają fajne solóweczki, które mają
wszystko to, co trzeba, by się podobały.
Tego albumu należy słuchać jako całości. Opowiada spójną
historię i poszczególne utwory wpisują się w jej poszczególne epizody. Mimo, iż
album jest zróżnicowany, to jednak, jak w przypadku większości concept albumów,
trudno jest wskazać jednoznacznie, które kompozycje wyróżniają się na tle
innych. Każdy utwór po prostu ma do spełnienia ściśle określona rolę i już
oderwany od całości nie prezentuje się tak samo jak wtedy, gdy jest jedną z
części większej całości. Innymi słowy - poszczególne utwory nie zapadają raczej
w pamięć, lecz robi to cały album. „Seven Sins” nie jest złą płytą, gdyż jest
tutaj kawał rzemieślniczej roboty i fajna wizja oraz pomysł na heavy metal. Nie
jest to granie, którego słuchałbym na co dzień w domu. Brakuje temu wszystkiemu
pazura. Muzyka Stormzone jest jakaś taka ugrzeczniona i niemrawa. Nie rzuca się
do gardła, nie wyszarpuje bebechów, nie wgniata w ścianę. Poprawne, melodyjne
granie, bez nudy i tyle. Są jednak momenty, które chwytają za serduszko - np.
szybki i apodyktyczny “Abandoned Souls” czy niesamowita gra solowa w “Raise the
Knife”. Takich momentów jest więcej, lecz najlepiej wypadają, gdy się całego
albumu słucha po prostu „jednym ciągiem”. Plusem jest to, że całość trzyma
ogólnie dobry poziom - nie uświadczymy tutaj jakiś krzywych opcji w postaci
wyraźnie słabszych utworów. Stormzone prezentuje równe, rzemieślnicze
podejście. Ich nowa płyta Nie jest onieśmielającym albumem - jest zwyczajnie po
prostu dobra.
Ocena: 4/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz