poniedziałek, 5 października 2015

Stormzone – Seven Sins





Stormzone – Seven Sins
2015, Metal Nation Records

Stormzone jest heavy metalową kapelą z Irlandii Północnej. Tenże zespół obraca się w stylistyce tradycyjnego heavy metalu z melodyjnym zacięciem i śpiewnymi wokalami. Nowy album, zatytułowany „Seven Sins”, jest czwartym w dorobku Irlandczyków i trzecim, który obraca się wokół wątku Death Dealera, postaci z której Stormzone zrobiło swoistą maskotkę. W tej odsłonie Death Dealer jest Dr. Dealerem - obwoźnym handlarzem miksturami. Dwanaście utworów koncentruje się na jego postaci i jego działalności. Ponieważ Stormzone lubuje się w tego typu koncepcyjnych opowieściach muzycznych, tak i tutaj mamy dość bogatą warstwę fabularną tekstów.

A tutaj jest srogo z fabułą. Główną postacią jest Dr. Dealer, obwoźny sprzedawca tajemniczych mikstur, podróżujący wespół z różnymi równie tajemniczymi przydupasami swym ołowianym dyliżansem. Jeżdżąc nocą i zawsze przyjeżdżając do poszczególnych miast tuż przed wschodem słońca, gość robi za wędrownego handlarza. Jednak to nie jest kolejny „Dr. Stein makes funny creatures”, bo się okazuję, że gość ma także inny cel w swej podróży niż sprzedawanie wywarów z dupy grzechotnika. Przybywając do poszczególnych miast, Dr. Dealer ma już na celowniku paru jegomościów, którym chce sprzedać swoje najbardziej „specjalne” eliksiry. Tymi typami są ludzie, którzy są szczególnie okrutni względem swoich dzieci, w większości dlatego, że ich pociechy są chore lub zdeformowane w jakiś sposób – trzymane po piwnicach i strychach, i tam dręczone. Wyrodni rodzice dostają propozycję wypicia jednego z siedmiu eliksirów – swoistego symbolu siedmiu grzechów. Pięć z nich nic nie zrobi, a jeden wydłuży ich życie i zagwarantuje pozbycie się wszelkich trosk, lecz któryś spośród tych siedmiu jest śmiertelną trucizną dla ducha i ciała. W sumie nie wiem po co to wszystko, bo do tego dochodzi jeszcze onieśmielająco piękna asystentka Dr. Dealera, która sama włamuje się do tych domów z tymi umęczonymi dziećmi, uwalnia je i dokonuje krwawej zemsty na ich rodzicielach. I tak od miasta do miasta.

Wszystko ładne i w ogóle, ale pamiętajmy, że przede wszystkim album muzyczny jest - no właśnie! - muzyczny. Jak więc jest z tą muzyką? Tutaj akurat nie ma zaskoczeń, Stormzone brzmi tak samo jak brzmiało na poprzednich płytach: takie bardziej melodyjne U.D.O. zderzone z bardziej melodyjnym Metal Inquisitor. Kompozycje są jaskrawe i melodyjne, choć jeszcze nie przekraczające tej granicy “przemelodyjkowania”, która byłaby już nie do zaakceptowania. Główny nacisk został położony na głośne, wysokie, melodyjne wokale oraz gitarowe leady. Same riffy gitarowe są na ogół dość proste, choć nie jest tak źle w tym temacie jak, dajmy na to, w późniejszym Helloween, no i nie mają także tej dozy cukierkowatości. Bas jest słyszalny, lecz rzadko się rozstaje ze ścieżką gitary rytmicznej. To wszystko okraszają fajne solóweczki, które mają wszystko to, co trzeba, by się podobały.

Tego albumu należy słuchać jako całości. Opowiada spójną historię i poszczególne utwory wpisują się w jej poszczególne epizody. Mimo, iż album jest zróżnicowany, to jednak, jak w przypadku większości concept albumów, trudno jest wskazać jednoznacznie, które kompozycje wyróżniają się na tle innych. Każdy utwór po prostu ma do spełnienia ściśle określona rolę i już oderwany od całości nie prezentuje się tak samo jak wtedy, gdy jest jedną z części większej całości. Innymi słowy - poszczególne utwory nie zapadają raczej w pamięć, lecz robi to cały album. „Seven Sins” nie jest złą płytą, gdyż jest tutaj kawał rzemieślniczej roboty i fajna wizja oraz pomysł na heavy metal. Nie jest to granie, którego słuchałbym na co dzień w domu. Brakuje temu wszystkiemu pazura. Muzyka Stormzone jest jakaś taka ugrzeczniona i niemrawa. Nie rzuca się do gardła, nie wyszarpuje bebechów, nie wgniata w ścianę. Poprawne, melodyjne granie, bez nudy i tyle. Są jednak momenty, które chwytają za serduszko - np. szybki i apodyktyczny “Abandoned Souls” czy niesamowita gra solowa w “Raise the Knife”. Takich momentów jest więcej, lecz najlepiej wypadają, gdy się całego albumu słucha po prostu „jednym ciągiem”. Plusem jest to, że całość trzyma ogólnie dobry poziom - nie uświadczymy tutaj jakiś krzywych opcji w postaci wyraźnie słabszych utworów. Stormzone prezentuje równe, rzemieślnicze podejście. Ich nowa płyta Nie jest onieśmielającym albumem - jest zwyczajnie po prostu dobra.

Ocena: 4/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz