Nazwę Venom każdy zna i szanuje. To aksjomat. Miano Atomkraft jest już znane trochę mniejszej rzeczy fanów heavy metalu. W tych dwóch projektach udzielał się Tony Dolan, znany również pod przydomkiem Demolition Man. Po trzypłytowym epizodzie w Venom i po zawiłej przygodzie z Atomkraft, która nota bene dalej trwa, Tony wystartował z nowym projektem zwanym M-pire of Evil. W jego skład oprócz niego wchodzi nie byle kto, lecz sam legendarny wiosłowy Mantas. Tony okazał się człowiekiem, który lubi sobie pogadać, dlatego rozmowa z nim do krótkich nie należała. Wywiady z takimi muzykami to czysta przyjemność. Dzięki temu można dowiedzieć się bardzo wielu interesujących rzeczy o historii klasyków heavy metalu, o scenie muzycznej z dawnych lat oraz o zawiłości biznesu, który jej dotyczył. Zapraszam do zajęcia wygodnej pozycji w fotelu, otwarcia puszki piwa/zaparzeniu herbaty (wedle upodobania) i poświęcenia kilku długich minut na prześledzenie opowieści o brytyjskim punku, rozwalaniu sprzętu muzycznego, teatrze, wszelkiej maści hołdach oraz o wykuwaniu kopiącej dupsko muzyki. Miłego czytania!
Na początek weźmy na warsztat Twój najnowszy projekt. Razem z Mantasem i Anttonem tworzycie teraz zespół o nazwie M-Pire of Evil. Wcześniej jednak zaczynaliście pod szyldem Prime Evil. Dlaczego nie pozostaliście wierni pierwszej nazwie?
Tony "Demolition Man" Dolan: Gdy Mantas do mnie zadzwonił z pytaniem czy nie chciałbym razem z nim czegoś potworzyć, odpowiedziałem, że z wielką chęcią, jestem zainteresowany. Naturalnie musieliśmy wymyślić nazwę na nasz projekt. Stwierdziliśmy, że skoro fani nam sugerowali od jakiegoś czasu byśmy zaczęli znowu wspólnie tworzyć, to oni także powinni być tymi, którzy będą mieli największy wpływ na wybór nazwy dla naszego nowego zespołu. Fani uważali, że tą nazwą powinno być Prime Evil – od tytułu albumu, który wydaliśmy będąc w Venom. Zdawałem sobie sprawę, że istnieją już zespoły o takiej nazwie. Zgłosiłem taką uwagę, jednak wszyscy byli zdeterminowani, że to musi być Prime Evil i nie ma innej opcji. Mantas ponadto stwierdził, że sprawdził te zespoły w internecie i wyglądało na to, ze żaden z tych zespołów już nie funkcjonował. Okazało się jednak, że pewien amerykański zespół o tej nazwie się zreformował, gdy zaczęliśmy nagłaśniać sprawę z naszym nowym projektem. Poczuli się zagrożeni i zarejestrowali tę nazwę. Dostaliśmy prawniczy list z nakazem zaprzestania działalności pod tą nazwą.
Skierowaliście sprawę do sądu?
Nie. Ich ruch z zarejestrowaniem nazwy był zresztą niepotrzebny. Gdy dowiedzieliśmy się, że mogą być problemy z innym zespołem, od razu stwierdziliśmy, że konieczna będzie zmiana nazwy. Mantas zrobił już logówkę i mieliśmy zakontraktowaną sesje nagraniową płyty, nie chciałem więc odchodzić zbytnio od konwencji, którą już przyjęliśmy. Usiadłem i napisałem na kartce papieru… P R I M E. Od razu wpadłem na pomysł, by przestawić litery w szyku na M P I R E. I to było to – M P I R E of E V I L. Ludziom się to spodobało, choć część zareagowała nieszczególnie… twierdzą, że chcemy być cool i ultra-superfajni (śmiech).
To znaczy?
To znaczy?
Chodzi o to, że nie użyliśmy litery „E”, że jest to „mpire” a nie „empire”. Ale istnieje już masa zespołów, które się każą nazywać Empire of Coś Tam Coś Tam, a my nie zamierzamy być jakimiś kalkami. Nie jesteśmy jak inne zespoły – nie przejmujemy się tym, co inni sądzą o naszej nazwie.
Kiedy dokładnie zmieniliście swoją nazwę na M-pire of Evil?
Chyba to stało się, gdy podpisaliśmy umowę ze Scarlet na „Hell To The Holy”, tuż przed zakończeniem prac nad „Creatures of the Black”, więc w miarę wcześniej. Zanim cokolwiek zostało wydane. Myślę, że na Blabbermouth można znaleźć dokładną datę.
Gdy patrzę na spis utworów z waszego najnowszego albumu widzę głównie utwory Venom z okresu, kiedy byłeś jego członkiem. Czy to oznacza, że nagraliście je ponownie? Kilka kapel próbowało takiego przedsięwzięcia – Exodus, Manowar, Sodom, Megadeth i tak dalej. Efekty nie były zbyt powalające…
Z 11 utworów 9 to starsze kompozycje. Słyszałem większość tego, co wymieniłeś, a także inne takie zabawy popełnione przez inne kapele. Z „Crucified” tak nie będzie. Gdy zaczęliśmy koncertować, fani prosili nas byśmy grali pewne utwory z tamtego okresu, gdy graliśmy w Venom. Konstruowaliśmy więc nasze setlisty tak, by zawrzeć kilka z nich, dodając też kilka klasyków Venom, które napisał Mantas. Nie jesteśmy tribute bandem, gramy po prostu to, co sami zrobiliśmy i to, co fani chcą usłyszeć. Zacząłem dostawać masę e-maili z pytaniami od fanów, dotyczących dostępności naszych albumów z czasów Venom. Nigdzie ich nie można było dostać, a egzemplarze z serwisów aukcyjnych osiągały ceny na które mogli sobie pozwolić jedynie dziani kolekcjonerzy. To głupie, Universal ma nasz materiał i mógłby go wznowić za dobrą cenę. Mieliby z tego niezły zysk, a tego nie robią.
Wiesz dlaczego?
Wiesz dlaczego?
Ponoć z dwóch powodów, jednak głównie dlatego, że byłby to „konflikt interesów” ponieważ Venom jest zespołem aktywnym, nagrywającym i koncertującym. Zaczynaliśmy pracę nad „Unleashed”, albumem który miał być następcą „Hell To The Holly”, jednak stwierdziliśmy, że w takiej sytuacji należy po raz kolejny spytać fanów, czego od nas oczekują. Dostaliśmy masę listów z typami, które utwory Venom najbardziej podobają się ludziom. Wybraliśmy spośród z nich 9 i zadecydowaliśmy, że nie tylko będziemy grali je na żywo, ale także nagramy je na nowo i wydamy pod szyldem M-Pire of Evil. Dzięki temu będą mogli je usłyszeć ludzie, którzy nigdy ich nie słyszeli lub którzy nigdzie ich już nie mogą dostać. Wiem, że komuś się to może nie podobać, oskarżyć nas o lenistwo, bezmyślność i tak dalej. Dlatego dodaliśmy dwie nowe piosenki. Tak samo jak zrobiliśmy na „Creatures…”. Dodam, że jakieś marne dziennikarzyny pytały mnie o takie rzeczy w stylu, dlaczego nagraliśmy na nowo dwie czy trzy dawne utwory Venom na „Crucified”. To tylko dowodzi tego, że mieliśmy rację, decydując się na taki ruch. Te utwory są w takiej jakości, że brzmią na zupełnie nowe kompozycje. My nie odczuwamy większej różnicy, gdyż to są numery jednoznacznie kojarzone z nami. To nie jest tak jak z tymi zespołami o których wspomniałeś. Oni zapewne mieli zupełne inne powody, by odświeżyć swój starszy materiał. My to zrobiliśmy nie tylko ze względu poprawy brzmienia – my chcieliśmy je z powrotem przywrócić do życia.
Co nam możesz więcej powiedzieć na temat „Crucified”?
Jedenaście utworów, z czego dwa to zupełnie nowe numery – „Demone” oraz „Taking It All”. Cały materiał to czyste M-pire of Evil. Jest niezwykły, nieprzewidywalny i miota słuchaczem po całym pomieszczeniu. Solidnie ociosane brzmienie „Crucified” uderzy wespół z ostrą szpicą „Demone” i „Kissing the Beast”. A miażdżyciele w stylu „Taking It All” oraz „Carnivorous”? (śmiech). Tak jak „Hell To The Holy”, „Hellspawn”, „Metal Messiah”, „The 8th Gate” po prostu zrobiliśmy to, co do nas należało. Robimy to po swojemu i nie szukamy niczyjego poklasku. To szczery album. Bardzo metalowy. Zagrany z pasją i bez żadnych kompromisów.
A jakie macie plany na dalsze wydawnictwa?
Jesteśmy na półmetku z nagrywaniem utworów na „Unleashed”. Jest już zrobiona okładka przez Gyula Havancsáka, który już z nami pracował na „Hell To The Holy”. Z powodu naszych tras koncertowych nowy album będzie gotowy w okolicach marca 2014. Już teraz jestem w stanie powiedzieć, że na tej płycie będzie jeden z najlepszych materiałów jaki ja i Mantas kiedykolwiek napisaliśmy. Wspólnie lub osobno. To samo w sobie jest bardzo kuszącą perspektywą. Ponadto planujemy wydać małą niespodziankę przed wrześniem i trasą po Ameryce Północnej… jednak na razie jest to pilnie strzeżony sekret!
Jak wam się podobał odbiór „Hell To The Holy” przez fanów?
Fantastycznie! Ludziom się zdawało, że wiedzą jaki będzie efekt końcowy, jednak dostarczyliśmy coś czego się nie spodziewali. Tłumy na koncertach domagały się grania takich numerów jak „Hellspawn” czy „Metal Messiah”. Chyba trafiliśmy idealnie z tą płytą. Z naszego punktu widzenia wydaje się nam, że postawiliśmy twardy kamień milowy w historii muzyki i nikt już nie pomyli naszego zespołu z żadnym innym. To jest to, czego pragnęliśmy. Minęło już trochę czasu, a te utwory dalej są ważnym elementem naszych koncertów. Nie mógłbym być bardziej zadowolony. Mantas i Antton dokonali wspaniałych wyczynów na tej płycie, co także wpłynęło na jakość moich partii. Dzięki temu każdy z nas dał z siebie wszystko, co zaowocowało stworzeniem genialnej płyty.
Przylgnęła do ciebie ksywka „Demolition Man”. Skąd jest jej rodowód? Co takiego zniszczyłeś by na nią zasłużyć?
(śmiech) Ciągle coś niszczę! Wyginam nawet sztućce, gdy jem w barze. Zawsze używam za dużej siły nacisku, więc gdy jestem w pobliżu żadna rzecz nie jest bezpieczna. Mój sprzęt zużywa się szybciej niż powinien. A związki? (śmiech) Po prostu taki jestem. Natomiast historia tego przezwiska jest następująca: po raz pierwszy tego określenia w stosunku do mnie użył gitarzysta Atomkraft Steve White. Byliśmy otwieraczem przed zespołem Warrior. To było jakoś między ’82 a ’83 rokiem. Podczas naszego setu mieliśmy, jak zresztą wszystkie kapele w tamtym okresie, przerwy na solówki – perkusyjną, gitarową, basową… Nadeszła moja kolej. W szaleńczym naparzaniu na mym basie wskoczyłem na podest, gdy nagle ucięło mi sygnał z mojej gitary. Ki czort? Odwracam się… i okazało się, że wyrwałem cały panel z mojego Marshalla razem ze wszystkimi lampami. Iskry latały wszędzie. Wzniecił się przez to nawet mały pożar. Ludzie biegali naokoło, próbowali zapobiec rozprzestrzenianiu się płomieni… cóż… Ups. Steve wtedy spokojnie podszedł do mikrofonu i powiedział „Panie i Panowie! Przed państwem – Demolition Man!”. Tak było.
Jesteś nie tylko muzykiem. Występowałeś także w kilku filmach. Zagrałeś w „Pan i Władca Na Krańcu Świata”, pojawiłeś się także w „Sędzia Dredd”. Co cię skłoniło do tego typu przedsięwzięcia?
Dodaj do tego także występy telewizyjne i teatralne. Byłem członkiem obsługi technicznej w teatrze. Po przeprowadzce do Londynu wstąpiłem do Royal Shakespeare Company. Bardzo mi się tam podobało. Podczas międzynarodowej trasy część obsady poważnie zachorowała. Reżyser spytał się mnie wtedy czy mógłbym pomóc w zastępstwie. Znałem rolę, więc stwierdziłem, jasne – czemu nie. Gdy wróciliśmy do Anglii postanowiłem zająć się tym na poważniej. Zagrałem całkiem sporą rolę w „Panie i Władcy…”. Spędziłem pięć miesięcy w Californii, poznałem świetnych ludzi i zawarłem ciekawe przyjaźnie. Brałem jeszcze udział w projektach HBO, BBC, dokumentach muzycznych i tak dalej. Lubię brać czynny udział w każdym kreatywnym przedsięwzięciu. Mam również papiery inżyniera automatyka i prowadzę scenę Queen Musical w Londynie już od sześciu lat. Pracowałem też dla firmy, która robiła oprawę sprzętową na Igrzyska Olimpijskie, koncert Rammstein, Radiohead oraz Coldplay.
Czy zamierzasz kontynuować swoją karierę aktorską?
To branża w której zawsze są dostępne jakieś możliwości. Jednak nie jest to ścieżka, którą chcę podążać. Dostaję oferty, ale z nich nie korzystam. Dlaczego? (śmiech) Jeden film nie uczyni cię Bradem Pittem, bogatym i sławnym… Po prostu wybieram to, co mnie w danej chwili interesuje. Mówię „tak” dopóki nie mówię „nie”. Będzie niedługo nabór do obsady jednego filmu w którym bardzo chciałbym zagrać, zwłaszcza że miałem propozycje grania w jego pierwszej odsłonie, ale z niej nie skorzystałem.
Jesteście na plakatach tegorocznego Headbangers Open Air. Czy możesz nam powiedzieć, o ile to nie jest żaden sekret, jakie utwory zamierzacie zagrać na tym festiwalu? Czego możemy się spodziewać?
A tak, jesteśmy tam jako współheadlinerzy. Nie mogę się doczekać. Toć to zaszczyt i wielka frajda móc tam zagrać. Co do setlisty to sami jeszcze nie wiemy. Będzie w opór ciężka, intensywna i przesiąknięta piekłem. Damy z siebie 110%. Czego możecie się spodziewać? Czystego metalu w stylu M-pire of Evil!
Zostawmy na chwilę M-pire of Evil. Mam też kilka pytań odnośnie, między innymi, Atmokraft. Ostatnim wydawnictwem Atmokraft jest Epka „Cold Sweat”. Głównym elementem tej kapitalnej płytki jest cover Thin Lizzy. Dlaczego wybraliście ten utwór na warsztat?
Dzięki, dzięki… Jaap Wagemaker z Nuclear Blast zasugerował nam utwór Thin Lizzy do nagrania, dla uczczenia rocznicy śmierci Phila Lynotta. Na początku zaproponował nam wykonanie „Killer on the Loose”. Jednak stwierdziłem, że cholera jasna! Spieprzę ten kawałek, a wcale tego bym nie chciał. Przesłuchałem więc całą twórczość Thin Lizzy. Wybrałem do nagrania właśnie „Cold Sweat”. Nagranie trochę poleżało na półce, gdyż nie wydaliśmy tego od razu. Aż do teraz. Dograliśmy jeszcze kilka kawałków i wypuściliśmy to wszystko jako EP.
Pozostałe dwie ścieżki to nowe utwory Atomkraft?
Zgadza się. Zupełnie nowe utwory.
Opowiedz nam trochę o wczesnym okresie działalności Atomkraft. Kto był założycielem kapeli i jak wyglądał pierwszy skład?
Pewnego letniego dnia szedłem sobie przez Newcastle z moim przyjacielem Paulem Spilletem. Idąc cały czas się wygłupialiśmy – darliśmy ryje, udawaliśmy, że gramy na gitarach, bębnach, wymyślaliśmy teksty utworów… Cały dzień nam zleciał na takim szlajaniu się bez celu. Gdy wracaliśmy do domu stwierdziliśmy w końcu, czemu do cholery nie mielibyśmy zacząć grać w prawdziwym zespole? Starszy brat Paula miał bas i gitarę elektryczną. I tak to się zaczęło. Zaczęliśmy grać oraz spisywać pomysły na teksty utworów. To był strasznie gówniany materiał, ale tworzenie go dawało nam prawdziwe poczucie wolności. Pierwszy skład Atomkraft stanowił Steve White na gitarzę, Mark Irwin na basie, Paul Spillet na bębnach i ja jako śpiewający gitarzysta. Po naszym pierwszym koncercie rodzicie Marka kazali mu przestać marnować czas i porzucić granie w zespole. Nie miał za bardzo wyjścia, byliśmy wtedy dzieciakami… więc ja przejąłem grę na basie i wtedy dopiero się zaczął… Total Metal!
„Atomkraft” to niemieckie słowo. Dlaczego wybraliście je na nazwę dla waszej grupy?
Na początku graliśmy punka pod szyldem Moral Fibre. Jednak, gdy zaczęliśmy grać bardziej metalowo postanowiliśmy zmienić naszą nazwę. Wtedy, w ’79 roku, było bardzo głośno o kampaniach wymierzonych w energię z elektrowni atomowych. Nasz znajomy gitarzysta z którym sobie czasem pogrywaliśmy, wrócił z Niemiec gdzie odwiedzał swego przyjaciela pracującego w Niemczech. Przywiózł nam prezenty w postaci pinów z napisami „Atomkraft – Nein, Danke”. No czyż to nie jest odjechana nazwa na zespół? Nie pomyśleliśmy tylko o jednym. To, co dla nas wygląda świetnie, bo jest takie obce i egzotyczne – nie będzie tak samo odbierane przez tych, dla których nie jest to obca nazwa. Dlatego niemieccy fani nie uważają naszej nazwy za jakąś szczególnie odjechaną. Cóż, takie życie (śmiech).
Zawsze, gdy w jakieś dyskusji jest poruszany temat Atomkraft, niemal od razu ktoś przywołuje także nazwę Venom. Oba zespoły zaczynały w tym samym miejscu i w tym samym czasie. Czy zawsze spotykał was smutny los bycia porównywanym do tej kapeli?
Tak. Oni się wybili jako pierwsi. My naszą pierwszą płytę wydaliśmy w 1985. Choć różnimy się znacznie to i tak jesteśmy ze sobą ciągle porównywani.
Czy cię to irytuje?
Bynajmniej. Venom jest i był niesamowitym zespołem. Świat potrzebuje Venom. Szkoda, że tak mało rzeczy wtedy robiliśmy wspólnie, ale niektórych niewykorzystanych szans czasem nie da się uniknąć…
Jak wyglądała scena w Newcastle na samym początku lat osiemdziesiątych? Jaką opinię miałeś o innych zespołach z waszej okolicy, w tym o Venom?
Uwielbiałem Venom, grali tak samo ciężko jak my. Nie babraliśmy się tak bardzo w szatanizmach i nie mieliśmy aż tak brudnego brzmienia, ale… odwalili kawał dobrej roboty wytyczając szlak przed nami wszystkimi. Scena była zróżnicowana. W sensie, że było na niej kilka naprawdę dobrych zespołów i naprawdę świetnych ludzi, ale też były na niej obecne duże ilości gówna i debili. Pewnie ktoś mógłby to samo powiedzieć o nas (smiech). Zaorać fajfusów, tyle ci powiem. To były wspaniałe czasy… muzyka żyła i żyło się muzyką. Ciągle ktoś grał w okolicy… Cudowne lata.
Jakie były wasze wczesne inspiracje?
Punk. Przede wszystkim The Dickies, bo grali szybko i z jajem. Ich perkusista Karlos młócił pałkami szybciej niż ktokolwiek inny. W 1978 to było coś niezwykłego. To, co zrobili z „Paranoid” przechodzi ludzkie pojęcie. Jednak z biegiem czasu obracałem się w kierunku bardziej agresywnej muzyki. Angelic Upstarts, UK Subs, The Ruts. Chodziłem na koncerty mając szesnaście lat, gdzie byłem okładany pięściami, kopany i zgniatany przez gości w wieku 18 – 24 lata albo więcej… i nie pozostawałem im dłużny. Pewnego dnia do mego ucha wleciała bardzo chwytliwe brzmienie basu. Wywróciło mi ono bebechy do góry nogami, takie było dobre. Nie mogłem przestać tego słuchać! To był Motorhead. Motorhead zmienił moje życie! Wiedziałem, że żeby być spełnionym potrzebuję gitary, sceny i morza agresji. Wyobraź sobie jak się teraz czułem, gdy z M-pire of Evil nagrywałem „Motorhead” na EPkę „Creatures of the Black”. Gdy zacząłem nagrywać tę otwierającą ścieżkę basu, poczułem jak znowu wracają dawne wspaniałe wspomnienia.
Nagraliście swój debiutancki krążek z pewnym opóźnieniem w porównaniu do innych zespołów NWOBHM.
Nikt z „góry” się nami nie zainteresował. My nie mieliśmy za bardzo pojęcia jak działa przemysł muzyczny. Dlatego robiliśmy swoje – nagrywaliśmy taśmy i graliśmy koncerty. Latem ’84 moja siostra poprosiła mnie bym przyjechał do niej do Kanady. Potrzebowała mojej pomocy, bo miała dwójkę maleńkich dzieci i jednocześnie studiowała pielęgniarstwo. Wyjechałem więc z kraju i zespół nie mógł wtedy iść dalej. Próbowałem skołować gości do grania w Kanadzie, ale to nie wypaliło. Wróciłem do Anglii w 1985 roku. Dogadałem się z pewnym perkusistą [Gedem Wolfem – przyp. red.], następnie dokooptowaliśmy gitarzystę i dostaliśmy kontrakt z Neat Records na „Future Warriors”. To wszystko było kwestią raptem kilku miesięcy. Tuż po wydaniu albumu graliśmy przed Slayerem, a po chwili byliśmy w trasie z Exodus oraz, o ironio, z Venom. Ciekawe, przez kilka lat nic się nie działo, a potem rok przyszedł rok 1985 i BACH! Nagle coś zaczęło trybić.
Odszedłeś z zespołu po wydaniu debiutanckiego krążka, jednak potem wróciłeś z powrotem do kapeli. Jakie były powody takiego zawirowania w składzie?
Po zrobieniu trasy promującej „Future Warriors” ktoś zasugerował, że potrzebujemy nowego managementu – niezależnego od Venom. Jednak perkusista i manager Venom byli braćmi… łatwo można zauważyć, że to świetne podłoże do pysznego konfliktu w zespole. Dostaliśmy propozycję managementu z Londynu, której byłem przychylny. Jednak perkusista się na to nie zgodził i zdążył przekabacić gitarzystę [Roba Mathew – przyp. red.] zanim zdołałem z nim porozmawiać na ten temat. Wtedy postanowiłem odejść z zespołu. Mieliśmy już nagrane dwie ścieżki na EP, bas oraz wokale. Wokale zostały wycięte i nagrane raz jeszcze przez jakiegoś nowego gościa [Iana Swifta – przyp. red.] oraz dograli jeszcze dwa utwory do tych dwóch już zrobionych. Tak wyglądały prace nad „Queen of Death”. Pominięto mnie w spisie osób, które pracowały nad tym wydawnictwem. Niedługo potem, gdy Atomkraft zaczynał pracę nad nowym materiałem, nawiedził mnie perkusista i wspomniany wcześniej wokalista. Chcieli żebym z powrotem wrócił do kapeli. Miałem sporo materiału napisanego, więc stwierdziłem – czemu nie. Dlaczego? Nie mam zielonego pojęcia, ale potem naprawdę dobrze się bawiliśmy, przy graniu rzeczy, które skomponowałem do „Conductors of Noize”.
Jaka jest twoja opinia o rzeczonej „Queen of Death”?
Lubię tę płytę. Oprócz kawałka „Protector” i wokali, które naprawdę są koszmarne. Może z wyjątkiem refrenu w kawałku tytułowym. Wokalista ma niezły głos, ale niestety jego barwa w ogóle się nie nadaje do tego typu grania. I jeszcze teksty są zbyt infantylne. W oryginale, gdy ja tworzyłem te kompozycje, te utwory brzmiały o wiele lepiej. Dlatego są one dodane na składance „Total Metal: The Neat Anthology” wydanej przez Sanctuary. To była moja okazja by naprawić tę rysę na historii Atomkraft.
Tak się składa, że i Atomkraft i Venom zatytułowali swoje pierwsze demówki „Demon”. Czy to przypadek?
Nie mam pojęcia. Nigdy nawet nie słyszałem tej ich demówki, mimo że miałem dostęp do wszystkich nagrań Venom. To znaczy, może słyszałem, ale nigdy nie wiedziałem, że tak się nazywa. Mantas ma pełno starych taśm demo Venom, słuchałem ich wszystkich i żadna nie ma napisu „Demon” na sobie.
Czy jest to prawda, że gitara, którą zniszczyłeś na scenie podczas waszego występu przed Slayerem w Marquee Club, była wcześniej kupiona przez ciebie od Cronosa?
(śmiech) Tak, to była V-ka którą używał podczas swojego występu w Hammersmith w 1984 roku. Była gówniana jak cholera, ale mi się podobała. Roztrzaskałem ją, bo była tak kiepska, że niezbyt mi na niej zależało. Nie kupiłem jej od Cronosa. Wymieniliśmy się. Ja zaoferowałem mu moją Arię Urchin, która też była strasznie chujowa, gdyż potrzebowałem basu na gwałt, a nie miałem pieniędzy. Wyobraź sobie, co by było, gdybym ją miał dzisiaj! (śmiech) EEEEBBBAAAAYYYY!
Jak to się stało, że w końcu trafiłeś w szeregi Venom?
Wziąłem zły zakręt na mojej drodze życia (śmiech). Atomkraft właśnie skończył trasę z Exumer i Nasty Savage. Cały ten wojaż był bardzo wyboisty, ale zespoły zagrały tak, że niech drżą piekła bramy, a my w końcu zaczęliśmy mieć dobrą prasę w Wielkiej Brytanii. Wtedy jednak odszedł od nas gitarzysta, a chwilę później wokalista. W zespole pozostałem tylko ja i perkusista. Byłem zdruzgotany. Chciałem zacząć od nowa, zwłaszcza, że było o nas coraz głośniej, uwolniliśmy się od Neat i mieliśmy zacząć nagrywać nowy album! Gdy rozmyślałem nad tym wszystkim dostałem telefon od managera Venom. Spotkałem się potem z nim oraz z Abaddonem w pubie. Powiedzieli mi, że Cronos zdecydował się odejść z zespołu, a był już podpisany kontrakt na płytę. Ponadto Mantas miał wrócić do zespołu. Zaproponowali mi żebym dołączył do nich, więc się zgodziłem.
Jakie to było uczucie – być częścią legendarnego zespołu? Czy czułeś dużą presję zastępując charyzmatyczną i charakterystyczną postać Cronosa?
Z początku bardzo mi się to podobało. Nigdy nie myślałem o tym, że wszedłem w buty Cronosa. Cronos był Cronosem, a ja czułem się pewnie i byłem sobą, czy się to komuś podobało czy też nie. Nie było pod sceną fanów, którzy skandowali jego imię. Nikt mnie nigdy z nim nie pomylił. Graliśmy po prostu jako Venom.
Atomkraft był znaną nazwą w metalowym światku w Polsce. Wyszła nawet kompilacja Tonpresu w 1987 roku na którą się złożyły utwory z „Queen of Death” oraz „Conductors of Noize”. To wydawnictwo dalej jest w obiegu na serwisach aukcyjnych i w antykwariatach. Spotkałeś się kiedyś z egzemplarzem tego wydania?
Tak się składa, że nawet jestem posiadaczem jednej sztuki. A propos, niecały tydzień temu, po naszym koncercie w Mediolanie, podeszło do nas trzech fanów z Polski. Jeden właśnie chciał bym mu podpisał ten winyl. Mówił, że ma go po ojcu, który był na koncercie Atomkraft w 1988 roku!
Dlaczego Atomkraft się rozpadł?
Cóż, daliśmy z siebie wszystko na trasie. Potem odszedł gitarzysta. Wiem, że mnie nienawidził, ale to chyba nie był powód. Zeskoczył ze sceny podczas naszego koncertu w Szkocji i sobie po prostu poszedł (śmiech). Następnie wokalista powiedział, że musi się zająć swoją dzierlatką. Dziwne to było. Zaskoczyło mnie to zupełnie. Jednak niedługo potem dostałem ofertę grania w Venom.
Kiedy zespół znowu został powołany do życia? Co cię do tego skłoniło?
Dostałem propozycję by Atomkraft zagrał na festiwalu. Miałem się skontaktować ze starymi członkami, jednak miał przeczucie, że to nie wypali. Zgadałem się więc z dwoma moimi kumplami, których doceniam jako muzyków i daliśmy razem koncert. Potem zdecydowaliśmy się nagrać coś jako EP… i nagle Atomkraft znów zaczął funkcjonować.
Czy utrzymujesz jakikolwiek kontakt ze starymi członkami?
Nie.
Jak wyglądają plany na przyszłość w Atomkraft?
Myślę nad nowym albumem od kilku lat i powoli zaczynamy prace nad nim. Będzie nosił tytuł „Dark Angel”. I będzie ze mną tam grał Jimmy Durkin z Dark Angel. Gadamy o tym ze sobą od ładnych paru lat. Będzie tam też Krean Meier z Sacrificial oraz Paul Caffrey z Gama Bomb. Mam nadzieję, że uda nam się skończyć przygotowania jeszcze w tym roku, byśmy mogli wydać go w przyszłym roku.
Zamierzasz skoncentrować swoją uwagę bardziej na M-pire czy na Atomkraft?
M-pire… ale zamierzam też pchać do przodu Atomkraft.
W czasie twojego pobytu w Venom nagraliście trzy płyty jako kwartet. Który z tych albumów jest twoim ulubionym?
Owszem… W sumie nasze wydawnictwa prezentują się tak – „Prime Evil”, EPka „Tear Your Soul Apart”, „Kissing the Beast”, „Temples of Ice”, „The Waste Lands” oraz taśmę „Live ‘90”. Mój faworyt? Prime Evil.
Jaka była reakcja fanów oraz prasy po wydaniu waszego swoistego debiutu – „Prime Evil”?
Była świetna. Myślę, że wszyscy skreślili Venom po „Calm Before The Storm”. Nowy album ze mną w składzie wprowadził lekkie zamieszanie. Nikt się nie spodziewał takiego obrotu spraw. Recenzje były ekstra i przybyło dużo nowych fanów. Starsi wyjadacze też zdawali się akceptować nasze wydawnictwo.
Twoje wokale bardzo przypominają manierę śpiewania Cronosa. Nie brzmiałeś tak, w sensie AŻ tak, w Atomkraft. To był jakiś zamierzony zabieg z twojej strony?
Tak po prostu brzmiał mój głos wtedy. Nigdy nie śpiewałem w Venom i Atomkraft jednocześnie, więc trudno to porównać. Na pierwszych demówkach byłem bardzo młody, a na „Future Warriors” mój głos nie był jeszcze rozwinięty. Lata palenia petów i łojenia wódy zmieniły mój wokal. Nikogo nie starałem się naśladować. Tak właściwie to jak już kogoś kopiował to Cronos Clive’a Archera [pierwszy wokalista Venom – przyp. red.]. Myślę, że styl śpiewania Cronosa odstaje od mojego. Jednakże to jest Venom – tu też trzeba wiedzieć jak śpiewać.
Z muzycznego punktu widzenia preferowałeś być częścią Atomkraft czy Venom?
Atomkraft. To było większe wyzwanie dla mnie jako basisty. Jednak z Venom to była świetna zabawa, zwłaszcza grając ich klasyki.
Kto był główną siłą napędową procesu twórczego Venom za czasów tych trzech płyt?
Ja wspólnie z Mantasem.
Możesz nam powiedzieć co nieco o okładce „Prime Evil”? Co was skłoniło do użycia staroegipskich motywów na niej?
Abaddon przyniósł nam cały artwork. Nie wiem dlaczego wybrał akurat taki motyw, pewnie szukał jakiegoś motywu, który byłby jednocześnie mroczny i pradawny. Jak widać okładka pasuje do albumu.
Na „Temples of Ice” jest utwór „In Memory of (Paul Miller 1964-1990)”. Myślałem, że Venom nie przepadał za tym człowiekiem z powodu jego krytycznych recenzji w Kerrang!.
Znałem Paula z czasów gdy obaj byliśmy bardzo młodzi. Byliśmy przyjaciółmi od lat. Zadedykowałem ten utwór zmarłemu kumplowi, a nie Venom czy Kerrang!.
„The Waste Lands” miało ponoć z początku nosić tytuł „Kissing the Beast”.
To nie jest prawda. „The Waste Lands” zawsze miało się tak nazywać. Abaddon czytał wtedy książkę w której pojawiał się taki termin. Nic więcej z niej nie zostało zaczerpnięte ponad to. Płyta „Kissing the Beast” wzięła swój tytuł z utworu, który znalazł się na „The Waste Lands”. Wydaliśmy ją sumptem jakiegoś rosyjskiego przedsiębiorstwa [tak naprawdę duńskiego – przyp. red.]. Znalazło się na niej kilka nowych utworów oraz ponownie nagranych starych kawałków Venom.
Dlaczego Venom przestał istnieć po wydaniu „The Waste Lands”?
Po kolei. Problemy z finansami, magia między mną i Mantasem zniknęła, przeprowadziłem się do Londynu, zakończyliśmy współpracę z Under One Flag… Tak w skrócie. Tak jak przy wielu innych momentach w moim życiu, poczułem, że to chwila na zmianę wód po których będę żeglować. Skończyłem z Venom. Nie miałem już ochoty zajmować się tym zespołem. Wytwórnia nas trochę oszwabiła, a ja miałem dość takich zachowań. Nie odszedłem by zrobić miejsce w zespole dla Cronosa. Słyszałem takie plotki. (śmiech) Oni się zeszli z powrotem dla kasy. Po prostu. Nie obchodzi mnie to, ale ja na przykład, koniec końców, nic nie miałem z Venom oprócz muzyki, którą zrobiłem. A ona na szczęście dalej żyje i fani mogą się nią delektować!
Wielkie dzięki za twój czas i twoje wyczerpujące odpowiedzi. Mam nadzieję, że będziemy mieli przyjemność słuchać niejednego twojego dzieła w przyszłości oraz, że skopiecie dupy swym występem na Headbangers Open Air!
Dzięki milion za ten wywiad! A raczej powinienem powiedzieć – za tę książkę! (śmiech) Nie mogę się już doczekać HOA. Pokażemy na co nas naprawdę stać! ALL HAIL!
Przeprowadzono: kwiecień 2013
Przeprowadzono: kwiecień 2013
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz