poniedziałek, 5 października 2015

Slayer - Repentless




Slayer - Repentless
2015, Nuclear Blast

Dobra, mamy tutaj dużo rzeczy do omówienia, więc oszczędźmy sobie rozwlekłych wstępów. Wszyscy zainteresowani wiedzą, że mamy do czynienia z nowym albumem Slayera, że w składzie nie ma już Dave'a Lombardo i nieodżałowanego Jeffa Hannemana oraz, że całą muzykę przygotował Kerry King. Jak więc wygląda następca "World Painted Blood"? No, szału tu nie ma.

Album rozpoczyna się relatywnie krótkim i klimatycznym intro. Przynajmniej z początku klimatycznym, gdyż szybko kompozycja zaczyna cierpieć na to, co jest zresztą mankamentem większości innych utworów na tym albumie. Numery mają w środku bardzo wiele zbytecznych partii, które są zwyczajnie tymi samymi motywami powtarzającymi się trochę bez celu i pomysłu. Czuć, że brakowało koncepcji, w którą stronę ma podążyć dana kompozycja, przez co zespół co i rusz plącze się i plącze, by w końcu skończyć utwór, w sumie bez żadnego wyraźnego meritum czy punktu kulminacyjnego.

Szybko okazuje się, że początek albumu jest w sumie najlepszą jego częścią. Po niespełna dwuminutowym intro wbiega właściwy numer tytułowy. Jest to pełen energii hicior - tego nie da mu się odmówić, jednak nie jest to ten Slayer, który rzeźbił agresywne riffy i niesamowite, rozsiewające ciary na plecach przejścia. Partie są proste, wręcz prostackie, a rozkład dźwięków w taktach uproszczony jak u jakieś początkującej kapeli. To wszystko nie jest złe, jednak nie jest to dobry thrash. Nie jest to nawet dobra muzyka, Jest to bardziej granie w stylu Trivium i to gorzej od samego Trivium. Na tym albumie będą nam niemal stale towarzyszyły proste rozwiązania - proste, wręcz bezmyślne riffy, proste akordy, proste zagrywki, proste refreny, proste struktury kawałków, i tak dalej, i tak dalej. To nie jest ten Slayer, który potrafił wykuć prawdziwie kunsztowne kompozycje - przemyślane, dobrze zaaranżowane, a przy tym agresywne.

Po dość dobrym początku, zaczynają się coraz większe odmęty metalcore'owego stylu gry. "Repentless" przypomina to, co Slayer starał się zrobić na "God Hates Us All", z tym że trzeba przyznać, że teraz brzmienie jest nieco lepsze, bo nie ma tej irytującej i nieczytelnej ściany dźwięku - perkusja i gitary brzmią bardziej organicznie. No fajne, ale co z tego, jak zawartość muzyczna kuleje? Jeżeli, ktoś napalił się na nowy album Slayera po obejrzeniu teledysku do utwory tytułowego, to gratuluję. Reszta albumu w ogóle nie przypomina tego, co możemy na nim usłyszeć.

Z grą solowa jest różnie. Słychać, które leady wyszły spod ręki Gary'ego Holta, a które są dziełem Kerry'ego Kinga. No, niestety King strasznie odstaje od rzemiosła Holta, który jest nieporównywalnie lepszym gitarzystą i który lepiej rozumie zagadnienie podejścia do uzupełniania riffów odpowiednimi solówkami. No, King robi to co zwykle - jakieś losowe naparzanie w progi, męczenie wajchy z prawie taką samą lubieżnością jak Kirk Hammett molestuje pedał wah-wah - wszystko to bez jakiegoś głębszego pomysłu czy planu. Tyle, że kiedyś to nawet pasowało do muzyki Slayera i dobrze brzmiało, a teraz jest wręcz przeciwnie. Gary Holt za to błyszczy swoimi dobrze skrojonymi popisami, naprawdę wzbogacając kompozycje swoimi leadami.

To, czego zabrakło to melodyjność. Nie chodzi tutaj o słodkopierdzące melodyjki czy inne wsiurskie potupanki, chodzi o melodykę, która zawsze była obecna w thrashu i która podnosiła jego poziom jakości. Januszowym sceptykom, którzy teraz stwierdzą, że przecież to hurr durr Slayer i ma napierdalać, przypominam takie kawałki jak "Angel of Death", "Crionics", "Black Magic", "At Dawn They Sleep" czy choćby "Dead Skin Mask". W nich Slayer nie dość, że srogo promieniował agresją i bezprecedensowym łomotem, to jeszcze potrafił wpleść w to wszystko kunsztowne przejścia. Tego typu wstawek i motywów zabrakło praktycznie całkowicie na "Repentless". Jeżeli Slayer się gdzieś na albumie sili na jakąś melodię czy ciekawsze bridge'e, wypada to mdło i z wymuszoną sztucznością.

I nawet nie zaczynajmy poruszać kwestii wokali Arayi. Mille z Kreatora potrafi śpiewać na nowych albumach. Gerre z Tankarda potrafi śpiewać na nowych albumach. Blitz z Overkilla potrafi śpiewać na nowych albumach. Cholera, nawet Angelripper z tym swoim głosem słaniającej się nad grobem kobyły potrafi śpiewać na nowych albumach Sodom. A Araya? Albo śpiewa czysto jak dziadek próbujący małpować Serja Tankiana albo drze ryja jak jakiś pryk w kolejce do przychodni. I niemalże wszystko na góra dwóch dźwiękach. No, błagam - gdzie te piękne zaśpiewy z "Show No Mercy"? Gdzie te agresywne wciry z "Reign in Blood"? Słuchając przez te kilkanaście minut jak się Araya męczy było samo w sobie nie lada męką.  Człowiek aż żałuje, że nie może mu zabrać mikrofonu.

Lepiej by było, gdyby śpiewał ktoś inny w Slayerze. No, ale jak to - herezja, świętokradztwo, Slayer tylko z Arayą i tak dalej. Otóż nie do końca. Gdy taka ikona jak Mark Shelton już nie wyrabiała z wokalami w Manilla Road, to na plan wkroczył Hellroadie. Mark dalej gra na gitarze, udzielając się czasami wokalnie, lecz główne obowiązki "mikrofonowego" dzierży teraz inna osoba, która dysponuje zbliżoną barwą głosu do samego Sheltona. I jak pokazują ostatnie albumy Manilla Road (oraz koncerty) - zdaje to egzamin! I to nie jest odosobniony przypadek. Może warto pomyśleć o czymś takim w Slayerze, zanim ten osiągnie ostateczne poziomy żenady.

No dobrze, ale warto też wspomnieć o tych trochę lepszych momentach, które spotkamy na "Repentless", choć nie ma ich wiele. Jest ich tak mało, że można je WSZYSTKIE wymienić z marszu. Nadmienię, że wypunktowane motywy nie są jakimiś onieśmielającymi, misternymi pozycjami, lecz są po prostu lepsze od pozostałej nieciekawej zawartości albumu. Mamy więc tutaj intro "Delusions of Saviour" (dopóki nie traci pomysłu na siebie i nie zaczyna męczyć buły - dodam, że to naprawdę trzeba umieć, by stworzyć kawałek trwający 1:55, który męczy bułę), "Repentless" (a zwłaszcza solówki Holta, dzięki którym można przymknąć oko na prostackie riffy i - co za niespodzianka - męczenie w nich buły), riff pod zwrotkę w "Take Control", perkusyjne przejście przed całkiem smaczną solówką Holta w "Cast the First Stone", przyspieszenie w "Implode" oraz "Atrocity Vendor" (a zwłaszcza jego początek). Jak widać, by dokopać się do czegoś lepszego, trzeba rozbierać kawałki na części pierwsze, a chyba nie o to chodzi w albumie muzycznym. Muzyka na płycie powinna być dobra jako całość, albo przynajmniej serwować kilka dobrych utworów, a nie raptem prezentować jako taki poziom w niektórych swych segmentach.

Swoją drogą - to, co zostało zrobione z "Atrocity Vendor" to już zakrawa na smutną ironię. Jest to ostatnia kompozycja skomponowana przez Jeffa Hannemana, oryginalnie zarejestrowana podczas prac nad poprzednią studyjną płytą. Jej ówczesną wersję możemy usłyszeć na stronie B jednej z wersji singla "World Painted Blood". Był to kawałek naprawdę świetny, w starym dobrym stylu, a przy tym szybki i niemiłosiernie agresywny. Jego nagrana na nowo wersja nie dość, że została srogo okaleczona w leadzie, który pierwotnie grał Jeff, to jeszcze całościowo prezentuje się o wiele gorzej. Straciła większą część swojej werwy, mocy i intensywności. Teraz to wszystko brzmi po prostu średnio. Niestety mimo to, jest to nadal jeden z lepszych momentów na nowym albumie.

Przesłuchałem to wydawnictwo wielokrotnie, starając się do niego przekonać i znaleźć w nim jakiś sens. Niestety, bezskutecznie. Dalej nie kminię jak Slayer mógł popełnić takie bezeceństwa jak "Vices", "When The Stillness Comes" - które nota bene jest paskudztwem najniższych lotów, "Piano Wire", "You Against You" czy "Pride in Prejudice".

Niestety, wszystkie wymienione w tej recenzji elementy są dowodem na to, że nie złoży się dobrego albumu, gdy na siłę chcemy do niego włożyć tyle ułomności. Płaskie wokale Arayi, brak pomysłu na aranżacje praktycznie wszystkich utworów, nudne motywy, brak interesujących patentów, przewaga słabszych kawałków nad tymi lepszymi, ba - Slayer na "Repentless" nie nagrał ANI JEDNEGO kawałka, który byłby dobry od początku do końca. W każdym King (bo to on tworzył muzykę) musiał coś spieprzyć: dać nudny motyw, pochwalić się swym brakiem pomysłu czy zwyczajnie zacząć męczyć bułę. O solówkach Kinga nawet nie wspominam, bo to stały słaby motyw w muzyce Slayera, z tym że, tak jak już wspomniałem, o ile tak do końca lat osiemdziesiątych zbytnio nie drażnił, to teraz jest prawie nie do zniesienia. Aktualnie King brzmi jeszcze bardziej jak początkujący gitarzysta niż na "Hell Awaits"! O, ale za to oprawa graficzna jest ładna!

"Repentless" jest albumem zwyczajnie słabym. Starałem się wydobyć z niego to, co najlepsze, ale trudno się rzeźbi w rozwodnionym błocie. Są tutaj elementy, które nie są do końca złe, lecz nie jest ich za dużo i są porozsiewane po całym albumie. Dominuje za to nuda i dojmujące partactwo. Nie jest to "The Real Metal-Hammer and The Album of The Year" jak nazwał tę płytę niemiecki Metal Hammer. Jest to rozczarowująco mizerny produkt.

Ocena: 2/6

1 komentarz: