Annihilator - Suicide Society
2015, UDR
Od kilkunastu lat starałem się unikać kolejnych płyt Annihilator. Powód był prosty - pierwsze dwa albumy, czyli "Alice In Hell" i "Never, Neverland" (który jest takim trochę "Alice In Hell Revisited") to spektakularne klasyki, redefiniujące pojęcie amerykańskiego metalu. Każda kolejna płyta zrodzona przez Jeffa Watersa była od nich wyraźnie gorsza - i pod względem brzmienia i pod względem zawartości muzycznej. Ostatnie dokonania spod szyldu Annihilator w ogóle już nie posiadają takiego klimatu i takiej dozy kunsztu jak jego dawne majstersztyki. Nie uświadczymy w nich tych skocznych, a zarazem technicznych motywów, które były dobrze znanym znakiem rozpoznawalnym, towarzyszącym muzyce Annihilator przez wiele, wiele albumów.
Nie inaczej jest z najnowszym "dziełem" Jeffa Watersa zatytułowanym "Suicide Society". Już dawno w zapomnienie poszły techniczne popisy i świeże spojrzenie na thrashujące rytmy. Teraz Annihilator brzmi jak Avenged Sevenfold. Nie, no serio - porównajcie któryś utwór z nowej płyty Annihilatora z jakąkolwiek piosenką Avenged Sevenfold. Ten sam flow, ta sama wymowa utworów, nawet brzmienie gitar i wokalu jest bardzo podobne. No, i na nowym Annihilatorze jest to z czego Avenged Sevenfold jest najbardziej znane - zrzynki z Metalliki. Nie zalewam. Najbardziej oczywista jest już niemal na samym starcie. Numer dwa na płycie, czyli "My Revenge", brzmi niemal zupełnie jak "Damage Inc.". Co poniekąd czyni go jednym z najlepszych kawałków na płycie - a już samo to powinno wiele powiedzieć o tym wydawnictwie.
Nie jest to też zresztą jedyna taka oczywista... inspiracja. Tuż po "My Revenge" wchodzi "Snap" gdzie wyraźnie usłyszymy Rammsteina i ichnie "Ich Tu Dir Weh". Taka kompozycja pasuje do Annihilatora jak koza do orszaku królowej brytyjskiej. Pomijając naturalnie fakt, że brzmi zwyczajnie słabo. Radiowe granie też trzeba "umić".
Same klimaty Avenged Sevenfold, nawet bez zapożyczania tematów muzycznych z innych zespołów, są obecne praktycznie w każdym utworze znajdującym się na "Suicide Society". Jest to strasznie irytujące, zwłaszcza, że Annihilator jasno zarysowywał swój charakterystyczny styl i to nie tylko na takich klasykach jak "Alice In Hell", ale także na tych postrzeganych generalnie jako słabsze, typu "King of the Kill", "Remains" czy "Waking the Fury".
"Creepin' Again" miało chyba nawiązywać tematycznie trochę do "Fun Palace" i "Phantasmagoria", tak jak to swojego czasu nieznacznie robiło "Tricks and Traps" na "Remains". Niestety, w "Creepin Again" zabrakło muzycznego poparcia, dla podjęcia tego typu tematyki. Nie uświadczymy tutaj prędkich technicznych zagrywek. Szybsze partie owszem występują, choć są proste jak konstrukcja cepa i w dodatku męcząco przetykane wolniejszymi wstawkami. To, co kiedyś wychodziło Watersowi mistrzowsko, teraz nużąco dręczy odbiorcę.
"Narcotic Avenue" ma całkiem smaczne momenty - fajną trzeszczącą akustyczną gitarę na wstępie, atmosferyczne outro (pozbawione irytującej wymowy Avenged Sevenfold) i ciekawe szybkie riffy z tremolo, legato i ze zmianami pozycji w środku kompozycji. Nie jest to poziom z czasów pierwszych dokonań Annihilator, niemniej są tutaj obecne motywy, których nie sposób nie docenić. Podobnie jest z szalonym tappingiem w "Death Scent". Choć sama kompozycja jest średnia i prostacka, to szaleńcza solówka uwalnia takie pokłady energii, których ze świecą szukać pośród innych leadów na tej płycie. Końcówka konkludującego płytę "Every Minute" też jest fajnym motywem. Gdy już Jeff Waters porzuca płaczliwą manierę, która chyba miała nawiązywać do "Phoenix Rising" i dokłada do ognia fajny energetyczny motyw, kawałek zaczyna w końcu żyć, tracąc swą kiczowatą atmosferę.... na kilkanaście sekund, zanim się kończy. No, dobre i to! Trochę to jednak mało, by udźwignąć cały album.
Jest to pierwsza płyta od 1996 roku na której obowiązki głównego wokalisty dzierży sam Jeff Waters. Z jednej strony to zawsze miła odmiana po irytującym Davidzie Paddenie. Z drugiej na tym albumie Jeff jest do bólu przeciętnym wokalistą. Nie wiem czy było to zamierzone, by uskuteczniał taką mierną manierę śpiewów, ale jego wokalizy nie przyczyniają się do pozytywnego odbioru całości. Nie ma już tego pazura jaki prezentował na "King of the Kill" swoim wokalem. Dodajmy do tego maksymalnie sztampową i bierną perkusję, nie angażującą się w żadne skomplikowane patenty i przejścia oraz brzmienie gitar jak z wspomnianego już kilkukrotnie Avenged Sevenfold.
W sumie na tej płycie nie ma wielu dobrych, czy nawet mocno średnich momentów. Słabe to to i liche. Jest to spokojna płytka soft metalowa dla tych, którzy lubią Nickelbacków heavy metalu pokroju Avenged Sevenfold czy Linkin Park. Choć nawet w tych klimatach nie jest ona niczym specjalnym, więc niska ocena nie jest kwestią nie trafienia w styl, a raczej efektem ogólnego marazmu muzycznego.
Ocena: 2/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz