Warbringer – Woe to
the Vanquished
2017, Napalm Records
2017, Napalm Records
Niezmiernie mnie zdziwił fakt, że Warbringer wraca z nowym
albumem. Zdążyłem już, z żalem, postawić kreskę na tym zespole, po ostatnim,
dość dramatycznym wywiadzie z wokalistą Johnem Kevillem, który opowiadał z
rezygnacją o kompletnym rozkładzie kapeli. A tu proszę, razem z Adamem Carollem
i pałkerem Carlosem Cruzem dokoptowali basistę Bonded
By Blood Jessiego Sancheza oraz Chase'a Beckera na drugie wiosło i razem
zmajdrowali kolejny album. Problem polega na tym, że ten album jest tak
rozczarowujący, że aż szkoda strzępić ryja.
„Woe To The Vanquished” równie dobrze mogłoby nie mieć
logówki Warbringera, lecz na przykład Hatesphere,
Dew-Scented, At
The Gates czy nawet Children of Bodom,
gdyby się tamtym wykruszył klawiszowiec. Riffy gitarowe, perkusja i cały pomysł
na brzmienie i wygląd utworów jest jakby żywcem wzięty z kapel tego rodzaju –
melodic death metalu zmariażowanych z groove’em i jakimiś pierwotnymi
szczątkami thrashu, które zostały wrzucone do takiej plugawej mieszanki. Nowy
Warbringer męczy, mierzi i odrzuca swoją formą rozmemływania thrashu na drobne.
Nie doświadczymy tutaj ani wizjonerstwa „IV: Empires Collapse”, ani energii
„War Without End”, ani ciężaru i zmyślności „Worlds Torned Asunder” czy „Waking
Into Nightmares”. Od razu zaznaczę, że na szczęście znalazło się na tym albumie
kila wyjątków od tego ponurego scenariusza.
Nie jest tak, że cały album to totalna klapa. Solówki są
naprawdę świetne, do tego stopnia, że jawią się jak coś na co się w każdym
utworze czeka z niecierpliwością. Wokale Kevilla także nie wypadły ze swej
wysokiej formy. No, ale co z tego jak większość utworów zwyczajnie męczy swoją
uprymitywioną formułą? Nawet jeżeli dostajemy tutaj porcję fajnych zagrywek i
gitarowych ataków, to w każdym niemal wałku wymieszano to z taką bardachą, że
aż się odechciewa słuchania tego wszystkiego.
Muszę też przyznać, jak już wspomniałem, że wśród tego
barachła znalazło się też kilka niezłych motywów. W środku albumu natrafiamy na „Remain
Violent” i „Shellfire” – nieco morbid saintowy killer. Oba te utwory to
prosty thrash, ale za to zagrany z jajem i trącący niejako tym starym,
niezjełczałym jeszcze Warbringerem. Co jakiś czas natrafimy też na kilka
perełek wśród riffów, ale gubią się one niemożebnie wśród całokształtu. Wśród
takich smaczków wiedzie prym riff w środku „Spectral Asylum”, a także pierwsze
pół minuty „Divinity of Flesh”, które potem zostaje tak bezlitośnie
ograbione z agresji, że aż szkoda gadać. Co prawda odzyskuje ją na chwilę w
pewnej figurze, wziętej jakby rodem z Vektora (!),
ale niestety - tylko na chwilę. Nie da się też odmówić muzykom dobrego
warsztatu muzycznego, co tym bardziej irytuje, bo czuć, że byli w stanie
stworzyć razem coś naprawdę kozackiego.
Swoją drogą, wieńczący album 11-minutowy „When
The Guns Fell Silent” brzmi jak zlepek pomysłów do utworów, które nigdy
nie zostały ukończone, więc na hurra wrzucono je razem w jedną kompozycję. I
tak jak w pozostałej części płyty - tu też znajdziemy fajne motywy... a dookoła
nich pełno irytujących zagrywek.
Dla kogo jest więc ten album? Jak dla mnie mógłby on w ogóle
nie powstać, bo muzyka metalowa wówczas by i tak nic nie straciła. Jak zsumować
wszystkie plusy i minusy, wady i zalety, rzeczy które mi się podobały i nie
podobały – wychodzi idealnie przeciętny album, choć na pewno „Woe to the
Vanquished” średnią płytą nazwać nie można. Także, jeżeli jednak lubisz nowego
Kreatora i puchnie ci żołądź do muzyki w stylu Dew-Scented
i Hatesphere, to śmiało - bierej póki ciepłe.
I tak jest lepsze od nowego Havoka. Wszyscy
inni raczej nie zakręcą się wokół tej płyty na dłużej, bo kilka fajnie
brzmiących riffów wyrwanych z kontekstu nie powinno przyciągnąć na dłużej. Ale
kto wie? W końcu to tylko raptem moja subiektywna ocena - jak zawsze zresztą.
Ocena: 3/6
Zapraszam także do lektury innych dotychczasowych recenzji Warbringer:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz