niedziela, 30 kwietnia 2017

Warbringer – Woe to the Vanquished





Warbringer – Woe to the Vanquished
2017, Napalm Records

Niezmiernie mnie zdziwił fakt, że Warbringer wraca z nowym albumem. Zdążyłem już, z żalem, postawić kreskę na tym zespole, po ostatnim, dość dramatycznym wywiadzie z wokalistą Johnem Kevillem, który opowiadał z rezygnacją o kompletnym rozkładzie kapeli. A tu proszę, razem z Adamem Carollem i pałkerem Carlosem Cruzem dokoptowali basistę Bonded By Blood Jessiego Sancheza oraz Chase'a Beckera na drugie wiosło i razem zmajdrowali kolejny album. Problem polega na tym, że ten album jest tak rozczarowujący, że aż szkoda strzępić ryja.

„Woe To The Vanquished” równie dobrze mogłoby nie mieć logówki Warbringera, lecz na przykład Hatesphere, Dew-Scented, At The Gates czy nawet Children of Bodom, gdyby się tamtym wykruszył klawiszowiec. Riffy gitarowe, perkusja i cały pomysł na brzmienie i wygląd utworów jest jakby żywcem wzięty z kapel tego rodzaju – melodic death metalu zmariażowanych z groove’em i jakimiś pierwotnymi szczątkami thrashu, które zostały wrzucone do takiej plugawej mieszanki. Nowy Warbringer męczy, mierzi i odrzuca swoją formą rozmemływania thrashu na drobne. Nie doświadczymy tutaj ani wizjonerstwa „IV: Empires Collapse”, ani energii „War Without End”, ani ciężaru i zmyślności „Worlds Torned Asunder” czy „Waking Into Nightmares”. Od razu zaznaczę, że na szczęście znalazło się na tym albumie kila wyjątków od tego ponurego scenariusza.

Nie jest tak, że cały album to totalna klapa. Solówki są naprawdę świetne, do tego stopnia, że jawią się jak coś na co się w każdym utworze czeka z niecierpliwością. Wokale Kevilla także nie wypadły ze swej wysokiej formy. No, ale co z tego jak większość utworów zwyczajnie męczy swoją uprymitywioną formułą? Nawet jeżeli dostajemy tutaj porcję fajnych zagrywek i gitarowych ataków, to w każdym niemal wałku wymieszano to z taką bardachą, że aż się odechciewa słuchania tego wszystkiego.

Muszę też przyznać, jak już wspomniałem, że wśród tego barachła znalazło się też kilka niezłych motywów. W środku albumu natrafiamy na „Remain Violent” i „Shellfire” – nieco morbid saintowy killer. Oba te utwory to prosty thrash, ale za to zagrany z jajem i trącący niejako tym starym, niezjełczałym jeszcze Warbringerem. Co jakiś czas natrafimy też na kilka perełek wśród riffów, ale gubią się one niemożebnie wśród całokształtu. Wśród takich smaczków wiedzie prym riff w środku „Spectral Asylum”, a także pierwsze pół minuty „Divinity of Flesh”, które potem zostaje tak bezlitośnie ograbione z agresji, że aż szkoda gadać. Co prawda odzyskuje ją na chwilę w pewnej figurze, wziętej jakby rodem z Vektora (!), ale niestety - tylko na chwilę. Nie da się też odmówić muzykom dobrego warsztatu muzycznego, co tym bardziej irytuje, bo czuć, że byli w stanie stworzyć razem coś naprawdę kozackiego.

Swoją drogą, wieńczący album 11-minutowy „When The Guns Fell Silent” brzmi jak zlepek pomysłów do utworów, które nigdy nie zostały ukończone, więc na hurra wrzucono je razem w jedną kompozycję. I tak jak w pozostałej części płyty - tu też znajdziemy fajne motywy... a dookoła nich pełno irytujących zagrywek.

Dla kogo jest więc ten album? Jak dla mnie mógłby on w ogóle nie powstać, bo muzyka metalowa wówczas by i tak nic nie straciła. Jak zsumować wszystkie plusy i minusy, wady i zalety, rzeczy które mi się podobały i nie podobały – wychodzi idealnie przeciętny album, choć na pewno „Woe to the Vanquished” średnią płytą nazwać nie można. Także, jeżeli jednak lubisz nowego Kreatora i puchnie ci żołądź do muzyki w stylu Dew-Scented i Hatesphere, to śmiało - bierej póki ciepłe. I tak jest lepsze od nowego Havoka. Wszyscy inni raczej nie zakręcą się wokół tej płyty na dłużej, bo kilka fajnie brzmiących riffów wyrwanych z kontekstu nie powinno przyciągnąć na dłużej. Ale kto wie? W końcu to tylko raptem moja subiektywna ocena - jak zawsze zresztą.

Ocena: 3/6


Zapraszam także do lektury innych dotychczasowych recenzji Warbringer:






























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz