Jag Panzer – The
Deviant Chord
2017, Steamhammer
Nie spodziewałem się wiele po nadciągającej płycie Jag
Panzer. Naturalnie ucieszyłem się na wieść, że zespół nadal pragnie działać i
tworzyć – jest to ja najbardziej wskazane. Obawiałem się jednak kolejnego
średniego albumu, który nijak nie stanowi naturalnego przedłużenia wczesnego
dziedzictwa grupy, ani US Power Metalu jako takiego.
Tymczasem okazało się, że Jag Panzer stworzył całkiem udany
album, a na pewno taki, który można określić jako zadowalający. Co ciekawe,
„The Deviant Chord” nie należy do tych wydawnictw, w których kapele upychają
najlepsze utwory na samym początku, atakując nas potem średniakami. Tutaj nawet
pod koniec znajdzie się kilka godnych momentów. Wspominam o tym, gdyż wiele płyt
tych zespołów, które zostawiły swój splendor i świetność w latach osiemdziesiątych,
właśnie tak konstruuje swoje nowsze studyjniaki. „A co, tam walniemy, dwa
hiciory na początek, by dżinsowi serdakowcy się niezdrowo podniecili, a potem
jakieś zapychacze, by wytwórnia wypłaciła hajsy z tantiemów, a na koncercie i tak
zagramy w całości trzeci album, bo wałki z pierwszego są już za szybkie dla
takich starych dziadów jak my, co nie, hahaha”. Na skali mentalnej stulei jest
to niewiele wyżej od nagrywania ponownie starych albumów.
Z kompozycji zawartych na najnowszym wydawnictwie Jag Panzer
najlepiej się prezentują „Born of the Flame”, „Divine
Intervention”, „Fire of Our Spirit” i „Far
Beyond All Fear”. Nie są może wybitnymi utworami, ale trzymają fason i
przyjemnie się ich słucha. Ponadto, niosą w sobie tą podskórną dozę mocy i
energii, której oczekuje się po dobrej muzyce. „The Deviant Chord” i „Blacklist”
nie nużą, jednak są to dość zwyczajne utwory. Jeszcze nie kwalifikują się jako
zapychacze, ale nie realizują w pełni swego potencjału, odstając nieco od
pozostałych kompozycji.
Najsłabiej wypadła ballada „Long Awaited Kiss”, która
strasznie przynudza. Jedyne co ratuje ten utwór to niesamowita praca gitary
solowej. Neoklasycystyczne leady są nieporównywalnie wyższej klasy niż cała
reszta, włączając w to wokale Conklina.
Ciekawostkę stanowi „Foggy Dew” – power metalowa
interpretacja charakterystycznego irlandzkiego motywu folkowego. Kompozycja
brzmi kuriozalnie, ale mi się podoba z jakiegoś nieodgadnionego powodu.
Najbardziej dopracowanym utworem pod względem zróżnicowania
motywów, aranżacji i ekspresji jest chyba wieńczący album „Dare”. W nim się naprawdę
dużo dzieje i aż szkoda, że pozostałe kompozycje nie mają w sobie tyle animuszu
i artyzmu, co ten wałek. Choć nie jest to żaden hicior (jak np. „Far
Beyond All Fear”), to jednak zdecydowanie wyróżnia się na tle całości.
Brzmienie gitar i perkusji nie jest zbyt przeprocesowane i wyraźnie
ma w sobie mięso i organiczny pazur, ale słychać przy tym, że inżynier dźwięku
dużo grzebał przy ścieżkach. Przeklejone tracki (zwłaszcza przy powtarzających
się refrenach) są tego jasnym dowodem, a to nie jedyny z grzeszków pracy w
studiu, który tutaj usłyszmy. Nadal jednak „The Deviant Chord” stanowi album
muzyczny stanowi przyjemny w odbiorze.
Jeżeli chodzi o wokale, to odniosłem nieodparte wrażenie
jakby Harry Conklin momentami tracił moc. Wciąż słychać dobry warsztat, ale
gardło podczas nagrywek w studio chyba zgubiło nieco pary. Gdzie się podziały
te struny głosowe, które tak kunsztownie tkały magię i klimat „Ample
Destruction”? Ktoś mógłby rzec, że hola hola – to było ponad trzydzieści lat
temu. Spoko, ale po koncertach w Niemczech i Grecji w ostatnich latach, widać
że Tyrant jest wciąż w stanie wykrzesać z siebie gigawaty gardłowej mocy. „The
Deviant Chord" tego jakoś nie odzwierciedla.
Koniec końców „The Deviant Chord” to poprawny album, wybijający
się powyżej średniej, jednak pozbawiony jakiś szczególnie interesujących
smaczków i polotu. Ot, dobra rzemieślnicza robota, z której muzycy mogą być
dumni. Nie jest to dzieło wybitne, jednak nadal warte uwagi. Jak dla mnie na
pewno jeden z lepszych momentów Jag Panzer, a tych nie było zbyt wiele po
„Ample Destruction”.
Ocena: 4/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz