piątek, 11 sierpnia 2017

Rezet - Have Gun, Will Travel





Rezet - Have Gun, Will Travel
2010/2013, Aarrgh Records

Młodzieżowy thrash, ale taki z jajem i prezentujący prawdziwy dryg w podejściu do tematu. Debiutancki krążek Niemiaszków ze Szlezwiku-Holsztynu może nie jest powiewem oryginalności i świeżości, to mimo wszystko bardzo ładnie prezentuje thrashową konwencję bez irytujących elementów. To, że chłopaki nadają się do thrashu, można było zaobserwować podczas ich festiwalowych występów z Lemmym z Violent Force, podczas którego grali wraz z nim sztandarowe kawałki jego kultowej kapeli, jednego z czarnych koni teutońskiego thrashu z lat osiemdziesiątych.

Sam dodałem cichy plusik za nawiązanie do jednego z ciekawszych catch-phrase’ów (jeżeli ktoś oglądał serial pod tym samym tytułem, będący westernową jednoosobową “Drużynę A” to ma u mnie okejkę), co nie zmienia faktu, że moje oczekiwania były przez to o wiele większe. Okazało się, że Rezet je spełnił, choć nie dorzucił przy tym żadnego bonusa. Ot, porządny thrash metal - poprawny, agresywny, idący bardziej w stronę szaleństwa niż mroku. Nie jest to nowofalowa kaszana, lecz godna kontynuacja klasycznej stylistyki z fajnymi riffami i solówkami. Song-writing też daje radę, jak na dość młody wiek muzyków. Można wyczuć, że pod tym względem to był wówczas jeszcze taki nieoszlifowany kamień.

Swoja drogą, tylko zespół spoza USA mógł się pokusić o taką okładkę. Za Oceanem uznano by ją co najmniej za niesmaczną. I dobrze - thrash metal zawsze przełamywał tematy tabu. I ten plakat Kreatora na jednej z szafek szkolnych! W każdym razie jak na rok 2010 Rezet o wiele lepiej podszedł do tematu thrashu niż zespoły uznawane w tamtym okresie za młodą szpicę thrash metalu - Bonded By Blood, Angelus Apatrida, Gama Bomb, Havok, itp. Nie jest to wybitna kontynuacja dzieła klasyków z lat osiemdziesiątych, ale… no najzwyczajniej w świecie dotrzymuje im pola. Sascha Marthza mikrofonem brzmi jak nabuzowany amfą świstak, dodając całości dodatkowych pokładów agresji. Co ciekawe, gość nawet się dobrze spisał w mniej opętańczych zaśpiewach w “The Last Breath”. To kontrastuje wręcz kosmicznie z tym, co on wyczynia w “Fallen Angels” i “Toxic Avenger

Czy warto do tego albumu wracać po kilku latach od premiery? Nie wiem, ale powiem, że o wiele przyjemniej się tego słucha niż innych “klasyków” nowej fali thrashu. Potem może Rezet już nie nagrywał tak fajnie - to jest naprawdę subiektywne odczucie, ale debiucik to mieli solidny, zarówno jak na tamte czasy sprzed kilku lat, gdy renesans thrashu dopiero nabierał rozpędu, jak i na dzisiejsze standardy.

Ocena: 4/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz