Hellwell - Behind The
Demon’s Eye
2017, High Roller Records
Osoba Marka Sheltona nie powinna być obca nikomu, kto choć
trochę interesuje się klasycznym heavy metalem. Jego mistrzowski umysł, stojący
za legendarną i kultową Manilla Road,
zrodził wiele klasycznych metalowych kompozycji stanowiących kwintesencję
gatunku. Shelton jest osobą niezwykle kreatywną, dlatego, gdy dowiedziałem się,
że jego poboczny projekt (który tworzy z tajemniczym osobnikiem w postaci E.C
Hellwella) wydaje swoją drugą płytę, od razu wskoczyłem na tak zwany “hype
train”. Zwłaszcza, że Manilla Road stanowi
bardzo rzadką mieszankę - łączenia świetnej muzyki z wpływami świetnej
literatury – i taki też jest Hellwell. Trudno znaleźć lepszą muzyczną
ilustrację dla takich genialnych klasów jak Howard, Lovecraft, Moorcock, Doyle,
Poe.
Bardzo szybko się okazało, że “Behind The Demon’s Eye” jest
w pełni zasłużonym sukcesorem debiutanckiego “Beyond The Boundaries of Sin”.
Mark Shelton jest w stanie namalować przekonujący obraz
grozy za pomocą heavy metalu. Nie jest łatwo opisać to, co osiągnął z muzyką
Hellwell, bez faktycznego posłuchania samej muzyki. Nawet komuś, kto jest
zaznajomiony z klasycznym materiałem Manilla Road
nie przełoży się słowami całej magii i atmosfery pierwotnego, kosmicznego
horroru, jaki został tutaj wykreowany. Kompozycje nie dość, że same w sobie są
niezwykle dobrze pomyślane, to w dodatku prezentują się tym genialniej z
brzmieniem, jakie zostało tutaj dobrane. Całość jest przy tym niezwykle przestrzenna,
o co świetnie zadbały przeróżne klawisze, naśladujące brzmienie fortepianu,
organów i organów Hammonda. Nawet jeżeli ktoś nie jest entuzjastą klawiszów w
muzyce rockowej lub metalowej, nie będzie narzekał na ich obecność. Tak dobrze
to wszystko razem brzmi.
W Hellwell Shelton połączył barbarzyński heavy metal z
epicką awangardą oraz pełnym szaleństwa i grozy klimatem, jakby żywcem wziętym
z pełnej niepokoju grozy Lovecrafta. Lovecraft jest tym czym dla literatury
czym Hellwell dla muzyki - nie trzeba tworzyć fantastycznych potworów i zjaw,
by obudzić strach u odbiorcy, wystarczy sama atmosfera nienazwanego zła;
pierwotna groza, która odwołuje się do najstarszych instynktów i
najpotworniejszych domysłów. Taki jest właśnie Hellwell, jednocześnie metalowy
do szpiku kości z gitarowymi riffami i świetnymi solówkami, a drugiej strony
pełen niezwykłej atmosfery i cyklopowej aury przeraźliwej zguby. Budują ją
wokale, budują ją klawisze, buduje ją perkusja, a przede wszystkim sama
konstrukcja poszczególnych partii utworów.
Co do samych utworów, dostajemy tutaj zadziwiające
zróżnicowanie jak na sześć pozycji. “Necromantio” i “Lighwave” stanowią
stosunkowo krótkie uderzenia, w których w pełni została rozwinięta metalowa
siła Hellwell. Przejście w środku “Necromantio”, które stanowi
wprowadzenie do solówki to takie mistrzostwo gitarowego brzmienia, że klękajcie
narody. Prosty motyw, a tak świetnie wpasowany, że aż ciary przechodzą.
“To Serve a Man” i “The Last Rites of Edward Hawthorn”
to epickie muzyczne opowieści, trwające po ponad 10 minut. W nich swoje miejsce
dostały także solówki klawiszowe, między innymi w postaci trzy minutowej
solówki organowej w “To Serve a Man”, która świetnie
dzieli kompozycje na dwie części. Shelton zadbał o to, by w tak długich utworach
nie było nudno, a przy tym, by zachowały spójność i jednolitą formułę. To nie
“Book of Souls” Iron Maiden, tutaj naprawdę nie odczuwa się długości trwania
rozbudowanych kompozycji. Zwłaszcza, że riffy gitarowe są bez wyjątku
bezbłędne. A to jakie pandemonium się rozpętuje po rzeczonym organowym
przerywniku to czysta poezja. Shelton profesjonalnie żongluje tutaj atmosferą i
dynamiką.
“The Galaxy Being” i fantastyczny “It’s Alive” stanowią
kompromis między długością, a - z braku lepszego określenia - przebojowością.
Są to kompozycje poetyckie i teatralne, a przy tym pełne metalowego
okrucieństwa i dynamicznego drygu. Shelton pieczołowicie buduje w nich jasno
przemyślany klimat, by potem zaskoczyć nas swymi klawiszowymi, wokalnymi i
gitarowymi manipulacjami.
Czy najnowszy Hellwell jest lepszy od “jedynki”? Trudno
orzec, choć pod względem muzycznym chyba tak. Samo wydanie nie jest tak
bajeranckie jak w przypadku “jedynki” - nie ma w środeczku lovecraftowego
opowiadania Hellwella, ani plakatu. By przeczytać opowiadanie Marka… znaczy
Ernesta Cunninghama Hellwella, musimy uzbroić się w najnowszą antologię
opowiadań Swords of Steel, w której
pojawia się po raz kolejny jego praca. Choć nie ma efektownych dodatków, to
samo wydawnictwo jest kapitalne. Wybitna muzyka, wybitne teksty, wybitna oprawa
graficzna, nic tylko brać i się cieszyć.
Ocena: 5,5/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz