Manilla Road - To
Kill A King
2017, Golden Core Records
Nie ukrywam, że jest wielkim fanem dorobku Manilla Road z
lat osiemdziesiątych. Owszem, lubię także ich wydawnictwa z XXI wieku, jednak
to do ich klasycznego materiału odczuwam największy pociąg. Nie zmienia to
faktu, że taki “Atlantis Rising” i “Gates of Fire” to świetne nagrania.
Podobnie jest z “Mysterium” i specyficzną “A Blessed Curse”. Nie ukrywam też,
że podoba mi się to, co Manilla zrobiła na “Playground of the Damned” i
“Voyager”. Jednak te płyty wyraźnie odcinają się od takich klasyków jak
”Mystification”, “Crystal Logic”, “The Deluge” i tak dalej. Ciekawe jest jednak
to, że najnowsze wydawnictwo trybunów epickiego metalu z Wichita w stanie
Kansas jest chyba najbardziej w stylu dawnej Manilli spośród ich ostatnich
dzieł. Nie czuć tego od razu, z początku przebija się to w pojedynczych
motywach i riffach, ale z biegiem kolejnych utworów, coraz bardziej można się
utwierdzić w takim wrażeniu, zwłaszcza na finiszu w postaci “Blood
Island”.
Na “To Kill A King” konwencja jest nadal nienaruszona.
Dostajemy to, czego mogliśmy się spodziewać - epicki heavy metal z klasycznym,
barbarzyńskim zacięciem i poetycką aurą. Muzyka nadal jest pełna magii i
tajemniczości, w różnych odsłonach dynamiki i ciężaru. Owszem - jest i szybko,
ale są też momenty, w których można cieszyć się melodyjną melancholią. Shelton
znów bezbłędnie skonstruował swoje kompozycje, dbając o detale, zróżnicowanie
motywów, spójną konstrukcję i jak zwykle genialne, inteligentne teksty.
To, co odróżnia nowy album od jego poprzedników, to mimo
wszystko większe nawiązanie brzmieniem, konstrukcją utworów i generalną wymową,
do albumów Manilla Road z lat 1985-1987. Nie napiszę, że ten album spokojnie
mógł powstać między “Open The Gates” i “Mystification” i nikt by się nie
jorgnął, ale ewidentnie czuć w “To Kill A King” ducha tamtego okresu. Wystarczy
posłuchać riffów i wokali Sheltona (tam gdzie śpiewa on, a nie Hellroadie).
Co do samych utworów, no tutaj to czeka nas istna poezja. W
dodatku cieszy mnie fakt, że Manilla Road przeszła test na otwarcie albumu
najdłuższym utworem z płyty. Pierwszy, zresztą tytułowy, wałek jest niezwykle
epicki, a przy tym świetnie wyważony i wybitnie sprawdza się w roli otwieracza
do całości. Nie jest łatwo skonstruować taką kompozycję, a tutaj proszę - mamy
i aurę tajemniczości, i nutkę mistycyzmu, a przy tym takie wysycenie energią,
które orzeźwia i sprawia, że mamy ochotę na więcej. Ale w sumie to zawsze była
jedna z wielu mocnych stron kompozycyjnego talentu Marka Sheltona - gość
zwyczajnie umie pisać długie utwory, które nie męczą, nie nużą, nie usypiają, a
wręcz przeciwnie.
O ile w przypadku utworów z “Mysterium” czy “A Blessed
Curse” jestem w stanie wymienić swoich faworytów, o tyle z “To Kill A King” mam
z tym wyraźny problem. W sumie nie ma tutaj kompozycji, które by ustępowały
pozostałym klasą i kunsztem. Każda z dziesięciu ścieżek ma do zaoferowania
najwyższej próby muzykę i każda z nich robi to na swój wyjątkowy sposób. Czy “The
Conqueror” tętniący genialnymi solówkami Sheltona, czy rozpędzony i
melodyjny “The Arena”, czy “Castle of the Devil” z tą frenetyczną
pracą perkusji, czy też mocno tradycyjny “Blood Island”. Może nie ma tu hitu
na miarę “Necropolis”, czyli krótkiego i zwięzłego ścigacza, ale to nie o
to chodzi na tym albumie. Chociaż taką rolę spełnia poniekąd wspomniany “Blood
Island”, który najpierw wchodzi solówką w mordę, a potem galopuje i
ściska gardło swym konkretnym barbarzyńskim wydźwiękiem. Nie obraziłbym się,
gdyby ten wałek na stałe zagościł w repertuarze koncertowym Manilla Road i
mówię to całkiem serio. Warto też dodać, że jest tutaj też garść mocnych
utworów w balladowym stylu: wolnych i akustycznych. Z tego typu kompozycji mamy
tutaj “Never Again” i “In The Wake”. Z czego należy
zauważyć, że “In The Wake” bardzo mocno nawiązuje kompozycyjnie i
ekspresyjnie do utworów znanych z “Metal”, zwłaszcza gdy wchodzi ciężar
przesterowanych gitar. Utwory Manilla Road mimo dość umiarkowanego tempa nadal
niosą w sobie paradoksalnie dużo dynamiki i energii, co jest zasługą
kompozycyjnego geniuszu Marka Sheltona. Trzeba naprawdę dobrze czuć tego typu muzykę,
by tak umiejętnie poskładać poszczególne dźwięki i motywy, stwarzając coś, co
będzie melodyjne, a zarazem inteligentne i ciężkie. “The Other Side” i “To
Kill A King” też nie stronią od akustycznych motywów, jednak wymowa
tych utworów jest już zupełnie inna.
To jest zresztą niesamowite jak w pojedynczej, spójnej i
zamkniętej kompozycji, Mark Shelton realizuje wiele pomysłów na tempo, dynamikę
i wymowę. Bawiąc się atmosferą i myślą, tworzy niesamowicie złożone i
zróżnicowane wizje, a przez to i same utwory nigdy nawet nie zbliżają się do
nudy czy sztampy. Paradoksalnie, gdyż Manilla Road nie wymyśla cudów na kiju i
niestworzonych progresywnych patentów, lecz mocno siedzi w klasycznym metalowym
stylu.
Nie będę tutaj bawił się w proroctwa na podstawie tego
albumu. Skupię się na owocu pracy Marka Sheltona oraz jego zespołu i oznajmię,
że artystyczna wizja Manilla Road okazała się znakomita i pierwszorzędna.
Manilla Road nadal tworzy nieprześcigniony wzór fenomenalnego metalu złączonego
w lodzie i ogniu z oprawą mistycznej atmosfery.
Ocena: 5,2/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz