sobota, 15 lipca 2017

Manilla Road - To Kill A King





Manilla Road - To Kill A King
2017, Golden Core Records

Nie ukrywam, że jest wielkim fanem dorobku Manilla Road z lat osiemdziesiątych. Owszem, lubię także ich wydawnictwa z XXI wieku, jednak to do ich klasycznego materiału odczuwam największy pociąg. Nie zmienia to faktu, że taki “Atlantis Rising” i “Gates of Fire” to świetne nagrania. Podobnie jest z “Mysterium” i specyficzną “A Blessed Curse”. Nie ukrywam też, że podoba mi się to, co Manilla zrobiła na “Playground of the Damned” i “Voyager”. Jednak te płyty wyraźnie odcinają się od takich klasyków jak ”Mystification”, “Crystal Logic”, “The Deluge” i tak dalej. Ciekawe jest jednak to, że najnowsze wydawnictwo trybunów epickiego metalu z Wichita w stanie Kansas jest chyba najbardziej w stylu dawnej Manilli spośród ich ostatnich dzieł. Nie czuć tego od razu, z początku przebija się to w pojedynczych motywach i riffach, ale z biegiem kolejnych utworów, coraz bardziej można się utwierdzić w takim wrażeniu, zwłaszcza na finiszu w postaci “Blood Island”.

Na “To Kill A King” konwencja jest nadal nienaruszona. Dostajemy to, czego mogliśmy się spodziewać - epicki heavy metal z klasycznym, barbarzyńskim zacięciem i poetycką aurą. Muzyka nadal jest pełna magii i tajemniczości, w różnych odsłonach dynamiki i ciężaru. Owszem - jest i szybko, ale są też momenty, w których można cieszyć się melodyjną melancholią. Shelton znów bezbłędnie skonstruował swoje kompozycje, dbając o detale, zróżnicowanie motywów, spójną konstrukcję i jak zwykle genialne, inteligentne teksty.

To, co odróżnia nowy album od jego poprzedników, to mimo wszystko większe nawiązanie brzmieniem, konstrukcją utworów i generalną wymową, do albumów Manilla Road z lat 1985-1987. Nie napiszę, że ten album spokojnie mógł powstać między “Open The Gates” i “Mystification” i nikt by się nie jorgnął, ale ewidentnie czuć w “To Kill A King” ducha tamtego okresu. Wystarczy posłuchać riffów i wokali Sheltona (tam gdzie śpiewa on, a nie Hellroadie).

Co do samych utworów, no tutaj to czeka nas istna poezja. W dodatku cieszy mnie fakt, że Manilla Road przeszła test na otwarcie albumu najdłuższym utworem z płyty. Pierwszy, zresztą tytułowy, wałek jest niezwykle epicki, a przy tym świetnie wyważony i wybitnie sprawdza się w roli otwieracza do całości. Nie jest łatwo skonstruować taką kompozycję, a tutaj proszę - mamy i aurę tajemniczości, i nutkę mistycyzmu, a przy tym takie wysycenie energią, które orzeźwia i sprawia, że mamy ochotę na więcej. Ale w sumie to zawsze była jedna z wielu mocnych stron kompozycyjnego talentu Marka Sheltona - gość zwyczajnie umie pisać długie utwory, które nie męczą, nie nużą, nie usypiają, a wręcz przeciwnie.

O ile w przypadku utworów z “Mysterium” czy “A Blessed Curse” jestem w stanie wymienić swoich faworytów, o tyle z “To Kill A King” mam z tym wyraźny problem. W sumie nie ma tutaj kompozycji, które by ustępowały pozostałym klasą i kunsztem. Każda z dziesięciu ścieżek ma do zaoferowania najwyższej próby muzykę i każda z nich robi to na swój wyjątkowy sposób. Czy “The Conqueror” tętniący genialnymi solówkami Sheltona, czy rozpędzony i melodyjny “The Arena”, czy “Castle of the Devil” z tą frenetyczną pracą perkusji, czy też mocno tradycyjny “Blood Island”. Może nie ma tu hitu na miarę “Necropolis”, czyli krótkiego i zwięzłego ścigacza, ale to nie o to chodzi na tym albumie. Chociaż taką rolę spełnia poniekąd wspomniany “Blood Island”, który najpierw wchodzi solówką w mordę, a potem galopuje i ściska gardło swym konkretnym barbarzyńskim wydźwiękiem. Nie obraziłbym się, gdyby ten wałek na stałe zagościł w repertuarze koncertowym Manilla Road i mówię to całkiem serio. Warto też dodać, że jest tutaj też garść mocnych utworów w balladowym stylu: wolnych i akustycznych. Z tego typu kompozycji mamy tutaj “Never Again” i “In The Wake”. Z czego należy zauważyć, że “In The Wake” bardzo mocno nawiązuje kompozycyjnie i ekspresyjnie do utworów znanych z “Metal”, zwłaszcza gdy wchodzi ciężar przesterowanych gitar. Utwory Manilla Road mimo dość umiarkowanego tempa nadal niosą w sobie paradoksalnie dużo dynamiki i energii, co jest zasługą kompozycyjnego geniuszu Marka Sheltona. Trzeba naprawdę dobrze czuć tego typu muzykę, by tak umiejętnie poskładać poszczególne dźwięki i motywy, stwarzając coś, co będzie melodyjne, a zarazem inteligentne i ciężkie. “The Other Side” i “To Kill A King” też nie stronią od akustycznych motywów, jednak wymowa tych utworów jest już zupełnie inna.

To jest zresztą niesamowite jak w pojedynczej, spójnej i zamkniętej kompozycji, Mark Shelton realizuje wiele pomysłów na tempo, dynamikę i wymowę. Bawiąc się atmosferą i myślą, tworzy niesamowicie złożone i zróżnicowane wizje, a przez to i same utwory nigdy nawet nie zbliżają się do nudy czy sztampy. Paradoksalnie, gdyż Manilla Road nie wymyśla cudów na kiju i niestworzonych progresywnych patentów, lecz mocno siedzi w klasycznym metalowym stylu.

Nie będę tutaj bawił się w proroctwa na podstawie tego albumu. Skupię się na owocu pracy Marka Sheltona oraz jego zespołu i oznajmię, że artystyczna wizja Manilla Road okazała się znakomita i pierwszorzędna. Manilla Road nadal tworzy nieprześcigniony wzór fenomenalnego metalu złączonego w lodzie i ogniu z oprawą mistycznej atmosfery.


Ocena: 5,2/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz