Evil One - Militia of
Death
2010, Pervade Productions
Nowa fala thrashu to temat na prawdziwą epopeję. Niezależnie
od tego jaki ma się do niej stosunek - czy brandzlujecie się “po bydgosku”
każdym kolejnym, brzmiącym tak samo wysrywem, czy też traktujecie całe to
zjawisko z niegasnącą pogardą - to trzeba przyznać, że Francja nie była jakimś
wyraźnym punktem na jej mapie. Evil One więc jawi się jako swoista ciekawostka.
Kapela została założona w 1997 roku, czyli jeszcze na trochę przed tym całym
thrashowym odrodzeniem, i ma na koncie pięć albumów studyjnych, z czego
“Militia of Death” stanowi trzeci i zarazem ostatni wydany pod szyldem Evil
One. Aktualnie zespół nadal działa, jednak już pod jakże oryginalną nazwą Thrashback.
W sumie ten zespół można potraktować jak taki francuski
odpowiednik tych wszystkich naszych Thermitów i
innych Terrordome’ów, na co wskazuje i
image, i same “klisze” z okładek. I w tym momencie można zadrżeć na świadomość
tego, że w innych krajach nawet lokalną, przaśną thrash metalową sztampę
majstrują o wiele lepiej niż u nas. “Militia of Death” nie jest dziełem
wybitnym, ale nadal słuchanie tego albumu sprawia większą frajdę niż boby
sadzone przez Deathinition, Thermit, Rusted Brain czy
bezbecję od Nocnego Kochanka.
“Milita of Death” została uzbrojona w dość przyjemną dla
ucha produkcję - czystą, głośną, przestrzenną i niezbyt “przetworzoną”. Same
utwory może i nie przypadną wszystkim fanom thrashu do gustu, to jednak zostały
poskładane całkiem sprawnie. Mają swoje zmiany tempa, mniej i bardziej ciekawe
riffy i trzymające fason solówki. Evil One trzyma się mocno poprawnej konwencji
thrashu, ale słychać, że chłopaki starają się dociążyć swoje twory gdzie tylko
się da, jednocześnie nie uciekając od melodyjnych leadów, które często są
odgrywane w gitarowych harmoniach (zresztą jeden z mocniejszych punktów na
albumie). Dość ciekawie wybrzmiewają gdzieniegdzie motywy zainspirowane Panterą. Na uwagę zasługują także wokale –
wysokie, ale jednocześnie ciepłe i przyjemne dla ucha.
Niestety, Evil One nie uciekło od zmory nowej fali thrashu,
mianowicie od przynudzania. Czasem nie wystarczy jedynie zadbać o zróżnicowany
zestaw motywów i przejść, by utrzymać wysoki poziom jakości swych kompozycji.
Sam cover “Fast as a Shark” Accept też
wypadł jakoś tak blado w porównaniu z oryginałem. Za mało pazura! No, jeżeli
thrash metalowa kapela taką kompozycję – z pięknym tremolo, agresywną wymową i
podwójną stópką – odgrywa przeciętnie, to coś tu wyraźnie niegra.
Generalnie słuchanie całego “Militia of Death” mija się z
celem, gdyż to zwyczajnie nuży mimo dość dobrego poziomu większości
poszczególnych utworów. No, może nie większości, ale przynajmniej połowy.
Dlatego wyrywki z „Militia of Death” są nawet całkiem dobre. Sam utwór tytułowy
pojawia się także w nieco bardziej… Tankardowej…
odsłonie pod postacią “Militia of Beer”. I brzmi to całkiem
nieźle, zwłaszcza, że na wokalach udziela się sam Gerre, a w utworze pojawiają
się pewne znane wstawki z dorobku Tankard .
W każdym razie nawet gościnne występy Gerrego z Tankard,
Hermana Franka z Accept, Pascala Betova z ADX i Jeffa Watersa z Annihilator
nie podnoszą jakoś bardziej jakości z odbioru całokształtu. A to chyba
nie tak miało w zamyśle działać.
Ocena: 3,5/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz