poniedziałek, 13 lutego 2017

Kreator – Gods of Violence





Kreator – Gods of Violence
2017, Nuclear Blast

Nie wiem po co traciłem czas na to wydawnictwo. W skrócie: Kreator nie schodzi ze ścieżki, którą obrał w 2005 roku na „Enemy of God”, a w dodatku jeszcze bardziej się na niej gubi. I o ile „Enemy of God” było całkiem niezłą płytką (choć nie tak dobrą jak „Violent Revolution” z 2001 roku, w którym Niemcy wrócili do tego całego „dobrego grania") i tak samo późniejsze „Hordes of Chaos” oraz „Phantom Antichrist”, to wyczuć można było jasno równie pochyłą jaką się stacza Kreator. Dobry cios w postaci „Violent Revolution” z czasem począł być rozmieniany na drobne.

No i teraz dostajemy „Gods of Violence”. Spoko, jest tutaj kilka fajnych thrashowych zagrywek i riffów, dalej Petrozza agresywnie męczy gardło, co dalej mu zresztą dobrze wychodzi, ale co z tego, jak każda kompozycja - i to każda, dosłownie KAŻDA - jest zamęczona przez skandynawskie melodyjki, metalcore'owe patenty i dziwnie dobrane udziwnienia. Gdyby to jeszcze miało ręce i nogi… Ja wiem, że Fin na gitarze prowadzącej zobowiązuje do dużej dawki melodyki, ale można to zrobić z jajem, zamiast rozmemływać się w pipczeniu, które gryzie się z agresywnymi riffami jak tylko może.

Fakt faktem, rozpoczynające album intro, w postaci „Apocalypticon” prezentuje się o wiele lepiej od „Mars Mantra” z poprzedniej płyty. I jest to jedna z niewielu rzeczy, której się przyjemnie słucha na tej płycie. Inną jest następujący po nim „World War Now”, lecz im dalej w las, tym gorzej. Trafimy na kilka fajnych riffów w stylu znanym już z „Enemy of God" i „Hordes of Chaos” (jak w „Totalitarian Terror” czy „Army of Storms”), które jednak zostały poprzeplatane z takimi motywami, że aż się przykro robi słuchając tej zlewni.

A słyszeliście kiedyś folkowego Kreatora? Odpalcie sobie „Hail to the Hordes”. Nie jest to jednoznacznie złe, ale śmieszy w chuj.

Generalnie dostajemy album, który jest mokrym snem januszy thrash metalu urodzonych nie później niż w 1985 roku – glaniarzy, dorastających w latach 90tych, nieprzyzwyczajonych do pogłębiania swojego gustu i poszerzania odbioru estetyki (i to mimo łatwo dostępnych narzędzi i powszechnego dostępu do owoców undergroundu), z brzuchem, wyleniałym zarostem, pałujących się do największego metalowego mainstreamu pokroju Pantery, Sepultury czy Metalliki. O – ci to tutaj będą mieli takiego dojenie kapucyna jak nigdy. Jednak ci, którzy poszukują tutaj agresji „Pleasure To Kill”, barbarzyństwa „Endless Pain”, thrashującego crunchu „Terrible Certainty” czy choćby wizjonerstwa „Violent Revolution”, czy w ogóle czegoś zupełnie nowego, lecz nie będącego przy tym żenującym wysrywem, mogą sobie to wydawnictwo darować. Naprawdę – średniawka i nic ciekawego. W przypływie desperacji można sobie puścić. I jak najszybciej później zapomnieć.

Warto dodać, że Nuclear Blast próbuje spylić „Gods of Violence” w podwójnym digipaku z zarejestrowanym koncertem z Wacken z 2014 roku. Koncertowo Kreator praktycznie zawsze kosi, a że setlista zawierała kilka fajnych momentów, takie nagranie stanowi fajny dodatek. Ponadto, czuć tutaj tę energię koncertową i bezkompromisową naturę niemieckiego giganta thrashu. Naturalnie cena takiego albumiku jest dwukrotnie większa, bo nie ma nic za darmo, biedaki. Sama koncertówka jest spoko i tutaj lipy nie ma. Wiadomo, znalazło się na niej sporo kawałków z "Phantom Antichrist", gdyż był to czas promowania tamtej płyty, ale dostajemy także sztandarowe kreatorowe ciosy z różnych okresów twórczości zespołu, dostarczone w niezłej formie. Choć bez czegokolwiek z „Coma of Souls” i „Extreme Aggressions” z wyjątkiem pierwszych trzydziestu sekund tytułowego wałka z "Comy...". Nie zalewam - zagrali pierwszy riff i tyle.

Jako smaczek, który chyba najlepiej podsumowuje nowy album niemieckiej legendy, dorzucam sytuacyjny dialog z wieczorowej pory:
- Co to za dziwny cover band Sabatonu tam puszczasz?
- To nowy Kreator.
- CO?!

Ocena: 3/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz