Pokazywanie postów oznaczonych etykietą biografia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą biografia. Pokaż wszystkie posty

piątek, 18 września 2015

Cancer - biografia





CANCER

    Wczesny death metal powstał na zrębach thrashu jako szlak, wytyczony przez tych pionierów muzyki metalowej, którzy chcieli grać jeszcze ciężej, jeszcze mocniej i jeszcze brutalniej. Wydawać by się mogło, iż zawsze istniała taka tendencja w muzyce metalowej, by iść brzmieniowo coraz dalej i dalej - pchać ekstremum tak daleko jak tylko się da. Dzięki temu, w drugiej połowie lat osiemdziesiątych zaczęły przetaczać się gwałtowne fale kolejnego zaognienia ciężkich brzmień.

    Jednym z wczesnych death metalowych zespołów był brytyjski Cancer. Nie był on co prawda pierwszy, ani nie był też jednym z pierwszych nawet na Wyspach, na których już wtedy szalały takie zespoły jak Bolt Thrower, Napalm Death i Repulsion. Należał jednak na pewno do jednych z barwniejszych pod względem muzycznym grup metalowych. Cancer i jego umiejętne łączenie ze sobą żywiołów thrash metalu oraz siekącego gradobicie death metalu stanowiło jeden z interesujących elementów przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Ichnie opus magnum w postaci “Death Shall Rise”, a także proste (lecz wcale nie prostackie!) i mocarne “To The Gory End”, są znane niemal każdemu maniakowi mocnej rzeźni i na stałe zapisały się litymi zgłoskami w historii muzyki. Klasyczne death metalowe uderzenie, wyraźnie zabarwione na brzegach thrash metalową furią, jest kwintesencją siły i mocy uderzeniowej wściekłego buldożera. Cancer nie przebierał w środkach, także w kwestii swoich tekstów, które bardzo obrazowo kreowały intensywną i chorą wizję wyprutych flaków, gnijących trupów i prawdziwej ubojni rodem z horrorów.





    Kapela powstała w 1987 roku w Telford, mieście oddalonym o 50 kilometrów od Birmingham. Założyła ją trójka przyjaciół - basista Ian Buchanan, perkusista Carl Stokes oraz wokalista John Walker, grający także na gitarze - którzy mimo tego, że grali w różnych zespołach w tym czasie, to pogrywali ze sobą od czasu do czasu. W końcu, w 1988 roku, zachęceni dobrym klimatem i chemią, która między nimi zaistniała, postanowili oficjalnie zadziałać jako nowy zespół. Tego wieczoru, gdy zapadła taka decyzja, John, Carl oraz Ian siedzieli w Tontine Pub w pobliskim Ironbridge, celebrując założenie nowej kapeli i przy okazji myśląc nad jej nazwą. Nad kuflami brytyjskiego ale latały różne pomysły, jeden bardziej obleśniejszy od drugiego, jednak żadna nie wydawała się odpowiednia dla młodych Brytyjczyków. W końcu siedzący obok gość baru nie wytrzymał i wtrącił się do rozmowy, sugerując, że skoro zastanawiają się nad takimi chorymi nazwami, to może by się od razu nazwali Cancer (czyli rak) i się w końcu zamknęli. Muzycy stwierdzili, że ta nazwa będzie wprost idealna. I tak, jak twierdził Carl Stokes, nie spodziewali się, że uda im się zaistnieć w szerszych kręgach metalowych.

Następnym ruchem, po poskładaniu składu i ustawieniu paru lokalnych koncertów, z których pierwszy odbył się w rodzinnym Telford u boku crossoverowego Bomb Disneyland, było nagranie taśmy demo. Muzycy zamierzali ją rozesłać do wytwórni muzycznych, w nadziei na to, że spece od łowienia młodych talentów, jak tylko ją obadają, zapukają do ich drzwi z kontraktem płytowym. Tak powstała taśma, która będzie w podziemiu funkcjonowała pod tytułem “No Fuckin Cover”, właśnie z powodu braku okładki. Demo zawierało dwa utwory - “The Growth Has Begun” oraz nagrany ponownie trzy lata później na “Death Shall Rise” “Burning Casket (My Testimony)”. Demo powstało w legendarnym Pits Studio w Birmingham, a do jego nagrania przyłożyli swe ręce Stevie Young (kuzyn Angusa Younga z AC/DC) oraz Mick Hughes (inżynier dźwięku koncertów Metalliki). Mimo to jakość nagrania jest, oględnie rzecz ujmując, fatalna. Jest to sieczka, w której można właściwie usłyszeć (o ile się porządnie pchnie gałkę z głośnością w prawo) werbel, gitary i bardzo amatorsko nagrany wokal. O dziwo, mimo rachitycznej jakości brzmienia, odzew był dość spory. Do Cancer odezwało się między innymi Earache Records proponując bardzo zachęcający deal. Zespół jednak obawiał się, że Earache, które posiadało w swoich szeregach sporo death metalowych zespołów, może nie być skłonne do odpowiedniej promocji kapeli. Koniec końców trio zdecydowało się podpisać umowę z Vinyl Solution - label z którym związał się także Bolt Thrower oraz Cerebral Fix - w celu zapewnienia odpowiedniego poziomu wsparcia promocyjnego i finansowego. Nagrywając po drodze swoje drugie demo w 1989 roku, kapela dostarczyła swój pierwszy album studyjny “To The Gory End” w 1990 roku.


 
     

Sam tytuł oraz okładka, którą przygotował Carl Stokes na podstawie motywu ze sławnego kadru z kultowego filmu “Świt Żywych Trupów” z 1978 roku, a także szybki żuraw do bookletu z tekstami, powiedzą nam, czego można się spodziewać po tym albumie. Bezkompromisowe biczowanie ostrymi riffami i zgniatający części witalne ciężar gitar oraz perkusji towarzyszą nam przez całe trzydzieści pięć minut trwania płyty. Ten album to chłosta drutem kolczastym, polanym sokiem z cytryny, wyłupywanie oczu rozżarzonymi prętami i szarpanie sutków kowalskimi obcęgami. Maczeta wbita w głowę na okładce jest tak bardzo przekonująca, że w niektórych krajach ta okładka została ocenzurowana do samego logotypu kapeli na czarnym tle. Możliwe, że album brzmi tak potężnie, gdyż miksami zajął się Scott Burns, ten sam, który w tym samym czasie współpracował z Deicide, Death, Cannibal Corpse, Demolition Hammer, Obituary i wieloma innymi kapelami death metalowymi (i nie tylko). Samo przygotowanie tego albumu było nie lada ekwilibrystyką. Taśmy kursowały między Usk w Walii, gdzie zostały zarejestrowane instrumenty i główne wokale, Tampą na Florydzie oraz Londynem. Sam zespół nagrał wszystkie ścieżki w cztery dni zimą 1989 roku. Swoje cztery grosze dołożył także John Tardy z Obituary, który za namową Scotta nagrał dodatkowe ścieżki wokalne do “Die Die”. Całość prac nad “To The Gory End” zakończyła się w kwietniu 1990 roku.

Współpraca ze Scottem Burnsem i amerykańskim Morrisound Studio opłaciła się. Nie dość, że debiut Cancer zbierał pochlebne opinie w brytyjskim undergroundzie, to także w muzycznej prasie wypowiadano się o nim w samych superlatywach. Zasługą tego ostatniego była także jakość dźwięku. Apogeum osiągnął magazyn muzyczny Sounds, w którym felietonista narzekał, że brytyjskie zespoły metalowe nigdy nie będą w stanie dorównać amerykańskim death metalowcom takim jak… Cancer! Cancer na pewno wyróżniał się na ówczesnej brytyjskiej scenie deathowej, stawiając bardziej na agresję i ciężar, tak jak Obituary i dodając do swych kompozycji bardzo niewiele melodii.




Cancer nie osiadł jednak na tych wczesnych laurach. Wszyscy trzej muzycy świetnie zdawali sobie sprawę, że na tym etapie kariery trzeba nadal przeć naprzód, w poszukiwaniu ekspansji swojego stylu. Po zakończeniu trasy promocyjnej u boku Deicide i Obituary, zespół postanowił udać się do Morrisound Studios na Florydzie, ówczesnej death metalowej mekki, i już tam na miejscu zarejestrować materiał na następny album. Podczas sesji nagraniowej w Tampie, Ian, John oraz Carl spotkali Jamesa Murphy’ego, który został niedawno wyrzucony z Obituary. Muzycy poprosili go by nagrał gościnnie jedną solówkę na nowym albumie. Efekt był tak zadowalający, że wszyscy razem zdecydowali, że to Murphy nagra wszystkie solówki do “Death Shall Rise”. James pojawił się także na zdjęciach promocyjnych zespołu z tego okresu, a także, po uzgodnieniu szczegółów zespołu z wytwórnią, wyruszył z Cancer w trasę promującą nowy album. Pierwsze koncerty odbyły się na Wyspach Brytyjskich, gdzie Cancer był supportowany przez Unleashed oraz Desecrator. Następnie zespół poleciał w trasę do USA, której ukoronowaniem był występ na Milwaukee Metalfest. Na backstage’u tego festiwalu zespół spotkał się z Ronem Garretem z Restless Records, wytwórni która w porozumieniu z Vinyl Solution dystrybuowała “To The Gory End” na terenie Ameryki Północnej. Dzięki niezależnej umowie podpisanej z zespołem tego dnia w Milwaukee, Restless Records mogło sprzedawać nowy album Cancer samodzielnie - już nie na zasadach licencji innej firmy - dzięki czemu zwiększyły się faktyczne zyski dla zespołu. Kto wie, może dzięki tej decyzji Cancer mógł także pojawić się także na kultowym splicie “Live Death”.

    Samo “Death Shall Rise” można opisać pokrótce jako jedno słowo - rzeźnia. Metal serwowany przez Cancer jest brutalny i bestialski. Barbarzyńska, miarowa perkusja idzie w sukurs ołowianym, bezkompromisowym gitarom, niczym prawdziwy towarzysz broni, a wokalizy Johna Walkera nabrały w końcu pełni i przestrzeni. Ten album jest o wiele bardziej dojrzały niż “To The Gory End”, bardziej złożony i bardziej plastyczny, z tym, że jednak Cancer nie traci na nim swojej energii i bezdusznego rozmachu. James Murphy, choć nie ułożył ani jednego riffu do nowego albumu, a część jego solówek była oparta na przygotowanych przez Johna melodiach, był wymierną składową brzmienia nowego albumu. Jego ogień w palcach i wyjątkowo charakterystyczna artykulacja gry solowej sprawia, że ten album błyszczy jeszcze bardziej. Styl solówek Murphy’ego jest niczym polewa ze świeżej krwi na tej szesnastokołowej ciężarówce wyładowanej po brzegi gnijącymi trupami i ciepłymi jeszcze flakami. Prasa branżowa rozpływała się w pochwałach nad “Death Shall Rise” i trudno się temu dziwić. W końcu to wydawnictwo to nieśmiertelny klasyk. Sam album wywołał niemało kontrowersji, zwłaszcza w Europie. Nie tylko za sprawą swych tekstów, ale także za sprawą genialnej okładki pędzla Juniora Tomlina, będącej nota bene jedną z najlepszych okładek w historii heavy metalu. W Niemczech doszło nawet do tego, że sprzedaż tego albumu została zabroniona przez instytucje rządowe sprawujące nadzór nad cenzurą treści. Do utworu z tego albumu - “Back from the Dead” - został także nakręcony pierwszy cancerowski wideoklip.


    Punkty zwrotne mogą wystąpić w karierze zespołu dosłownie w każdej chwili. Dla Cancer jednym z takich powodów było odejście ze składu gitarzysty Jamesa Murphy’ego. Rozejście swoich ścieżek było nieuniknione, gdyż Cancer jako brytyjski zespół, musiał w końcu wrócić na Wyspy, a sam James usilnie starał się założyć własny zespół w USA. Tak, więc, po zakończeniu trasy Cancer i po podpisaniu umowy z Roadracerem przez Jamesa w sprawie jego solowego projektu, w której maczał palce sam Monte Conner, zespół wrócił do domu znowu jako trio. 




Specyfika nowego brzmienia Cancer oraz nowego materiału spowodowała jednak, że zespół potrzebował mimo wszystko drugiego gitarzysty. James stał się na tyle kluczową postacią podczas swego krótkiego, ośmiomiesięcznego pobytu w Cancer, że znalezienie zastępstwa na jego miejsce nie było rzeczą ani prostą, ani łatwą. Zwłaszcza, że muzyka Cancer nie stała w miejscu, a John Walker i spółka ciągle starali się poszerzać stylistykę swego materiału. Death metal wciąż był w miarę nowym gatunkiem, więc jego granice nie zostały jeszcze zbadane. Wiele zespołów pokusiło się podążać coraz dalej i dalej, właśnie w poszukiwaniu tego jak daleko można dokonać ekspansji brzmieniowej w tym stylu.

       Nowym gitarzystą prowadzącym został wkrótce Barry Savage. Barry został wybrany przez zespół spośród 300 innych wioślarzy, którzy nadesłali taśmy ze swoją grą. Zanim jednak nowy wioślarz dołączył do składu, zespół zagrał w 1992 po raz drugi na Milwaukee Metalfest. Z tego koncertu pochodzi chyba najbardziej kultowy death metalowy split, wydany w 1994 roku sumptem Restless Records, a wkrótce także przez Roadrunnera - “Live Death”. Obok Cancer na tym wydawnictwie pojawiły się inne świetne metalowe grupy jak Suffocation, Malevolent Creation oraz Exhorder. W 1993, po dołączeniu do składu nowego gitarzysty, zespół zabrał się za pisanie nowego materiału. I tak powstał “The Sins of Mankind” - album death/thrashowy, który choć nie dorównywał swoim klimatem do takiego giganta jakim był “Death Shall Rise” to nadal prezentował bardzo ciekawe podejście do zagadnienia muzyki metalowej. Był to także pierwszy album studyjny Cancer, do którego nie przyłożył ręki Scott Burns. Całość została zarejestrowana i zmiksowana w studio The Windings we Wrexham, a masteringiem zajął się samodzielnie John Walker. Słychać przez to odstępstwa brzmieniowe od typowego death metalowego brzmienia z Tampy. Zespół zaczął też eksperymentować z bardziej melodyjnymi partiami solowymi, jednocześnie raczej stawiając na ich krótki czas trwania w utworze. Nie zmienia to faktu, że na tym albumie znajdziemy mocne, niosące destrukcję riffy - zarówno szybkie jak i te trochę wolniejsze. 



Po ukazaniu się nowego albumu Cancer na rynku, na kilku koncertach grupy w trasie z Cereral Fix pojawił się Nick Barker za perkusją. Było to spowodowane rehabilitacją Carla Stokesa po odniesionych obrażeniach, których doznał gdy jego motocykl wjechał w furgonetkę British Telecom. Na szczęście nieobecność Carla była dość krótka i wkrótce wrócił na stałe do zespołu.

Niedługo potem w stylistyce zespołu nastąpiły dość brzemienne w skutkach zmiany, będące też trochę znakiem ówczesnych czasów. Po wygaśnięciu kontraktów z Vinyl Solution oraz Restless Recrods, Cancer schronił się pdo skrzydłami amerykańskiego EastWest. Następny album, wydany w 1995 roku “Black Faith” był już krokiem za daleko. Nie dość, że w znacznym stopniu daleko mu było do death metalowych brzmień, to jeszcze został na nim skomponowany bardzo awangardowy konglomerat łączący ze sobą późny doom, groove, industrial i rock alternatywny. Cancer zaczął brzmieć jak połączenie Fear Factory z Down i jeszcze wtedy nieistniejącym Disturbed. Pomimo dość oryginalnych smaczków, jak używanie ludzkiej kości do nagrywania instrumentów perkusyjnych w “Temple Song” oraz cover Deep Purple, album rozczarował środowisko muzyczne. Porównywano Cancer do tego co zaczęła wyczyniać Metallica, a niektórzy nazywali nowy album Brytyjczyków “Heartworkiem dla ubogich”. Wkrótce, po wspólnej trasie z Meshuggah promującej nowy album, Cancer został rozwiązany. Oficjalnym powodem było rozczarowanie ówczesnym rynkiem muzycznym. Prawdą jest, że w latach dziewięćdziesiątych branża muzyczna wyglądała mocno nieciekawie, także ta metalowa.

     Poszczególni członkowie Cancer nie zrezygnowali jednak z grania muzyki przez następne siedem lat. Perkusista Carl Stokes wstąpił do projektu muzycznego Nothing But Contempt oraz grał z lokalnym hardcore’owym zespołem Assert. Razem z Johnem Walkerem założył także kapelę Remission. Barry Savage zarabiał jako muzyk sesyjny, między innymi dla Cradle of Filth.

    Cancer został przywrócony do życia w 2003 roku przez Carla Stokesa i Johna Walkera, którzy zrekrutowali nowych muzyków z lokalnych kapel black i death metalowych. Wskrzeszony Cancer zarejestrował w 2004 roku epkę “Corporation$” oraz studyjny album “Spirit in Flames” w 2005 roku, których poziom i brzmienie najlepiej byłoby przemilczeć. Wkrótce, po paru koncertach na Wyspach i Starym Kontynencie, zespół rozpadł się ponownie. Według oficjalnego komunikatu przyczyną był brak zaangażowania w zespół ze strony Johna Walkera. Sam Carl Stokes, ze starymi członkami Cancer - Ianem Buchananem, Barrym Savagem i Davem Leitchem oraz wokalistą Pulverized Robem Lucasem, zmontował nowy zespół Hail of Fire, jednak po szybko wydanym demku, żadnych innych wieści od nich już nie było.


     Historia Cancer nie została jednak zamknięta. Ostatnio mozemy zaobserwować nowy trend w muzyce metalowej - zespoły, które się reformują na nowo, by promować reedycje swych starych klasycznych albumów. Ta sama koniunktura dotknęła także brytyjski Cancer, którego pierwsze trzy albumy - “To The Gory End”, “Death Shall Rise” i “The Sins of Mankind” - wznowiła na srebrnym krążku i różnokolorywch winylach niemiecka wytwórnia Cyclone Empire. Zreaktywowana kapela, w składzie z "The Sins...", pojawiła się w 2014 roku na szeregu festiwali w Rumunii, Niemczech, Francji, Wielkiej Brytanii oraz w USA. W 2015 Cancer zamierza zagościć takze w Portugalii oraz w Bułgarii. Nie wiadomo czy doczekamy się ich koncertu w Polsce. Stawiam na to, że nie, jednak nadal pilnie śledzę informacje koncertowe z ich obozu.

poniedziałek, 7 września 2015

White Wizzard - biografia



NEW WAVE OF TROUBLED HEAVY METAL
Można rzec, że niesnaski między rywalizującymi ze sobą konkurentami są naturalnie występującym zjawiskiem w niemalże każdej dziedzinie ludzkiej egzystencji. Scenie metalowej, zwłaszcza tej młodszej, to zjawisko też nie jest obce. Konkurencja może przybrać formę współzawodnictwa, gdy w rywalizację wchodzą dwa niezwiązane ze sobą zespoły, których muzyka obraca się w mniej lub bardziej zbliżonym nurcie. Konkurencja może także przybrać formę chorobliwego udowadniania innym, że gra się lepiej, mocniej i ma się więcej lajków na portalach społecznościowych. Taka sytuacja może nastąpić zwłaszcza wtedy, gdy ostro ścierający się ze sobą muzycy wcześniej współtworzyli jeden projekt muzyczny. Do jeszcze gorszej patologii może dojść, gdy lider zespołu jest w permanentnie apodyktycznych stosunkach z resztą kapeli. Ludzie mają różne charaktery i normalnym jest, że zachowują się odmiennie w poszczególnych sytuacjach. To dojrzałość wewnętrzna muzyka oraz poczucie klasy i stylu wpływa na to, jak się zachowa dana osoba, gdy stanie twarzą w twarz z sytuacją w której stwierdza, że nie może już dalej współpracować ze swoimi kolegami.

Przykład historii zespołu White Wizzard, wywodzącego się z kalifornijskiej ziemi upadłych aniołów, może posłużyć za świetny materiał na analizę patologicznych zachowań wśród członków młodych zespołów metalowych, którzy, wyżej srają niż głowę mają. To, co się działo w ekipie Jona Leona było, i w sumie nadal jest, obiektem kpin i żartów wśród metalowców związanych z odrodzeniem tradycyjnej sceny metalowej. Zachowania i wypowiedzi lidera formacji były traktowane jako politowania godne, a czasem także po prostu jako zwyczajnie żałosne. Zwłaszcza, że miały miejsce głównie w Internecie. Jon Leon zaczął jawić się jako egotyczny menel z zacięciem do internetowej napinki, który stara się bronić swych decyzji i swej muzyki w Sieci, wdając się z byłymi członkami White Wizzard i innymi użytkownikami anglojęzycznych portali muzycznych we wzajemne obrzucanie błotem i wyciąganie brudów. W drugim numerze internetowego wydania HMP mieliśmy przyjemność przeprowadzić wywiad z Elim Santaną z Holy Grail, zespołu, który został założony przez trzech byłych członków White Wizzard odpowiedzialnych za fenomenalną epkę "White Wizzard/High Speed GTO": perkusistę Tylera Meahla, gitarzystę Jamesa LaRue i charyzmatycznego wokalistę Jamesa-Paula Lunę. Skorzystaliśmy z okazji i spytaliśmy o to, co się działo w White Wizzard i o przyczynach powstania bardzo złej atmosfery w tym zespole, która zdaje się nie znikać nawet w dniu dzisiejszym. Dowiedzieliśmy się kilku ciekawych rzeczy i chcieliśmy je skonfrontować z drugą stroną historii, czyli z samym Jonem Leonem. Myśleliśmy, że premiera najnowszego dzieła White Wizzard, zatytułowanego "The Devil's Cut", będzie dobrą okazją do poznania jego wersji wydarzeń sprzed kilku lat oraz komentarzem na temat problemów z utrzymaniem stałego składu w jego ekipie. Dostaliśmy jednak odpowiedź, że Jon nie może zająć się udzielaniem wypowiedzi dla nas i do wywiadu został wydelegowany Will Wallner, który będąc w zespole od niedawna, nie potrafił siłą rzeczy odpowiedzieć na większość naszych pytań. Jawna bufonada ze strony lidera White Wizzard nie stoi jednak na przeszkodzie przybliżeniu całej sytuacji, która może wywołać uśmieszek w kąciku ust i kręcenie głową z politowania. Naprawdę, to co się działo w White Wizzard to istna telenowela, pełna przewrotnych intryg, kostycznego wbijania szpil, wzajemnych zarzutów i angstowania godnego kapryśnej primadonny.



Nie da się nie odnieść wrażenia, że konflikt leży właśnie w osobie Jona Leona. Częste zmiany składu White Wizzard, które nadal mają miejsce, są na to całkiem adekwatnym dowodem. Jego wyniosłe zachowanie, samouwielbienie i pogarda, którą żywi do innych, także stanowią wskazówkę dotyczącą poprawności wyżej przedstawionej tezy. Jon nie zostawiał suchej nitki na praktycznie każdym byłym członku White Wizzard. To jest o tyle interesujące, że przepychanki internetowe członków Holy Grail nie znalazły odzwierciedlenia w wywiadach jakie udzielał Luna i LaRue dla zinów, magazynów i stacji radiowych o tematyce metalowej. Odpowiedzi muzyków Holy Grail na pytania dotyczące White Wizzard i spiny z Jonem Leonem zawsze były spokojne, merytoryczne i nieociekające zjadliwością czy żółcią. Muzycy zawsze sprawiali wrażenie profesjonalistów, których interesuje głównie rozwijanie własnych projektów muzycznych. Jak widać także i najbardziej opanowane jednostki czasem zostają uwikłane w puste dyskusje w Sieci. Czas pokazuje, kto ma jakie priorytety w swej twórczości metalowej.

Zacznijmy jednak od przybliżenia początków istnienia zespołu White Wizzard i zarzewia konfliktu, który się zrodził bardzo szybko w tej kapeli. Historia zaczęła się w 2007 roku, gdy basista Jon Leon założył kapelę do której w trymiga dokoptował Jamesa-Paula Lunę, z którym współpracował już wcześniej w innym rockowym projekcie, Jamesa LaRue oraz Tylera Meahla. W tym składzie została w 2008 roku zarejestrowana EPka zespołu, nosząca tytuł "White Wizzard". To samo wydawnictwo zostanie wznowione rok później pod skrzydłami Earache Records pod innym tytułem, ze zmienioną kolejnością utworów i nazwą jednego z nich. Okładki do obu tych wydawnictw przygotował nie byle kto, a sam Derek Riggs, znany ze swej znaczącej współpracy z Iron Maiden. Do tytułowego utworu „High Speed GTO” powstał świetny teledysk, ociekający kiczem, heavy metalową tandetą i przewrotnym klimatem z przymrużeniem oka. Wideoklip został zwycięzcą konkursu „Best Music Video” na festiwalu Action on Film w 2008 roku. Zespół zaczął jawić się jako pełna potencjału załoga, mocno siedząca w klimatach starego NWOBHM z energetyzującą dozą speed metalu. Owocna współpraca czwórki młodych artystów skończyła się jednak bardzo szybko. Pozostali członkowie zespołu nie mieli już ani ochoty ani nerwów na wspólną pracę z Jonem Leonem, co zaowocowało wyrzuceniem go z zespołu w 2008 roku. Jon zwinął manatki, zabrał swoją nazwę i począł szukać nowych twarzy z którymi będzie mógł ciągnąć historię White Wizzard, a Tyler i obu Jamesów przyjęli nazwę Holy Grail i poczęli komponować nowy materiał. Już wtedy zaczął się proceder obsmarowywania swych dawnych kolegów przez lidera White Wizzard. Holy Grail został przez niego jednoznacznie określony jako imitacja White Wizzard i próba kopiowania stylu jego (!) zespołu. Ciekawym jest fakt, że Holy Grail nigdy nie chciał kopiować muzyki White Wizzard, a raczej iść dalej w rozwijaniu własnego brzmienia. Jak powiedział nam Eli Santana „pierwsze utwory Holy Grail były [określone przez Leona jako] „zbyt ekstremalne” by się pojawić pod szyldem White Wizzard”. 


W 2009 roku Jon Leon przyjął do zespołu wokalistę Wyatta Andresona, gitarzystę Erika Kluibera oraz bębniarza Jessy’ego Applehansa. Ten ostatni zostaje bardzo szybko zastąpiony przez Giovanniego Dursta. Jessy został usunięty ze składu tuż po nagraniu swoich partii na nadchodzący album grupy. Skład uzupełnił drugi gitarzysta Chad Bryan, który nie nagrał ani jednej nuty podczas sesji nagraniowej. Debiutancki krążek nosi tytuł „Over The Top” i zostaje wydany przez Earache Records 8 lutego 2010 roku. Płyta zawiera świetne kompozycje. „Live Free or Die”, „Iron Goddess of Vengeance” i „Strike of the Viper” należą do najbardziej wyróżniających się i posiadających największy potencjał. Krótko po sesji nagraniowej, po zakończeniu trasy z Edguy ze składu odchodzi Wyatt Anderson. Jon twierdzi, że Wyatt wystawił zespół do wiatru, sam zainteresowany twierdzi, że atmosfera w zespole jest nie do zniesienia. Jak widać jest coś na rzeczy w atmosferze panującej w White Wizzard, bo ten powód przyczynił się do odejścia wielu członków tego składu. Wyatt dokończył więc trasę i spakował rzeczy. Chwilę później z zespołu zostaje wyrzucony Erik Kluiber. Oficjalnie za pijaństwo i ciągłe rzucanie kłód pod nogi Jonowi. Podobno nie przyszedł do studia BBC gdy White Wizzard byli gościem audycji Bruce’a Dickinsona właśnie z powodu bycia zalanym w trupa. Trudno powiedzieć czy to prawda, gdyż wszyscy muzycy, którzy współpracowali z Erikiem, a już nie byli związani z White Wizzard, przedstawiali go jako bardzo utalentowanego gitarzystę i sympatycznego przyjaciela. Sam Erik przyznał tylko, że miał już dość Jona, gdyż ten miał się ciągle zachowywać samolubnie, apodyktycznie i niedojrzale. Kroplą w czary goryczy miało być ogłoszenie na Craigslist [amerykański portal bezpłatnych drobnych ogłoszeń] przez Jona, w którym poszukiwał nowego gitarzysty na miejsce Erika… gdy jeszcze Erik był pełnoprawnym członkiem zespołu. Erik zażądał wyjaśnień. Tak opisuje całą sytuację dla portalu Metalsucks: „[Jon] powiedział mi, że mój los w zespole nie jest pewny i to zastępstwo jest szykowane na moje miejsce na wypadek, jeżeli nie będę się zgadzał z decyzjami Jona co do prowadzenia zespołu”. Erik się nie zgodził na takie warunki, zwłaszcza, że Jon oczekiwał od niego, że ciągle będzie inwestował z własnej kieszeni w zespół, mimo swej niepewnej roli w jego przyszłości. Na miejscu muzyków, którzy opuścili szeregi zespołu, pojawili się Michael Gremio z Cellador oraz walijski gitarzysta Lewis Stephens. W ten sposób White Wizzardowi udało się skompletować zespół na brytyjską trasę i występ na Download Festival. Gremio jednak nie mógł zaangażować się na stałe w trasy zespołu z powodu spraw związanych z jego rodziną w Nebrascę, dlatego został zastąpiony za mikrofonem przez Petera Ellisa. W takim składzie koniec roku 2010 zastał White Wizzard. Jak na tak młody zespół White Wizzard miał już całkiem sporo zmian personalnych oraz bardzo dużo napsutej krwi, gdyż Jon Leon regularnie oczerniał byłych członków swej formacji, skutecznie paląc za sobą mosty.
Przyszłość nie przyniosła spokoju w obozie Kalifornijczyków. W 2011 roku najpierw z zespołem pożegnał się z hukiem Chad Bryan, mając dość złej atmosfery panującej w zespole, a następnie Peter Ellis. Peter zdążył nagrać z zespołem tylko singiel „Shooting Star”, promujący nadchodzącą płytę. Jakość materiału była tak słaba, że sam krążek zebrał wiele niepochlebnych opinii, na które w Internecie polował osobiście nie kto inny jak sam Jon Leon, broniąc swej twórczości poprzez rzucanie błotem we wszystkich tych, którzy śmieli mieć własną opinię na temat najnowszego singla White Wizzard. Przypominało to trochę proceder jaki uprawiał pewien festiwalowy organizator z Polski, który dzwonił (!) i groził sądem tym, którzy krytykowali na portalach społecznościowych jego organizatorskie niedoróbki. Oficjalnym powodem odejścia Petera były problemy z wizą, uniemożliwiające mu koncertowanie. Nieoficjalnie Jon zdążył już uprzedzić się do Ellisa, wyśmiewając go publicznie przy innych członkach zespołu i fanach, co zaowocowało zakończeniem współpracy wokalisty z White Wizzard. W przededniu wejścia do studia w celu zarejestrowania następnego albumu, z zespołem rozstaje się Lewis Stephens, który nie był w stanie łożyć tyle pieniędzy na zespół ile wymagał od swych podkomendnych Jon Leon. Instrumenty na „Flying Tigers” są nagrane przez Giovanniego Dursta oraz przez Jona Leona, który nagrał bas, gitarę rytmiczną oraz solówki. Wokale zostały zarejestrowane przez… Wyatta Andersona, który pogodził się z Jonem i wrócił do zespołu. Wyatt w tym okresie wypowiadał się w wywiadach w samych superlatywach na temat lidera White Wizzard i z wielką nadzieją patrzył w przyszłość. Cieszył się też z nadchodzącej trasy White Wizzard z Forbidden… i, co zapewne nie dziwi nikogo, odchodzi z zespołu w środku trasy, twierdząc, że Jon Leon nie jest osobą z którą można współpracować. Za mikrofonem do końca trasy Wyatta zastępuje raz jeszcze Michael Gremio.
2012 rok przynosi światełko nadziei. Do zespołu dołączają gitarzyści Jake Dreyer i Will Warner oraz wokalista Joseph Michael, który jest spokrewniony z Ronniem Jamesem Dio. Will Warner dołączył do zespołu w odpowiedzi na ogłoszenie, tuż przed dużym koncertem White Wizzard w Tokyo. „Myślę, że wniosłem do kapeli szeroki zasób różnorakich wpływów, których brakowało zespołowi w poprzednich latach. (…) Moim głównym celem jest zdobycie szacunku jako gitarzysta i zainspirowanie innych do wzięcia gitar w ręce”, powiedział nam w wywiadzie. Will jest gitarzystą, który posiada niebagatelne umiejętności. Jak sam twierdzi, jego największymi idolami są Gary Moore i Ritchie Blackmore. Sam muzyk posiada także bardzo krytyczne mniemanie na temat młodych zespołów metalowych, które starają się naśladować styl z lat osiemdziesiątych: „Mierzi mnie, gdy patrzę na kondycję dzisiejszych zespołów (…). Uważam, że metalowi gitarzyści tracą kontakt z tym, co czyni człowieka prawdziwym muzykiem – kreatywnością, ekspresją, istotą”. Zespół unika zawirowań personalnych i wkracza w 2013 rok bez żadnych niesnasek i konfliktów wewnętrznych. Co ciekawe, według Willa Wallnera, nowy skład White Wizzard, naturalnie z wyjątkiem Jona Leona, kumpluje się z gośćmi z Holy Grail – „To są moi koledzy. Spotykamy się od czasu do czasu i zawsze byli względem mnie bardzo mili i sympatyczni”. Taka sytuacja raczej nie dziwi, gdyż widać gołym okiem, że kto inny tutaj próbuje smrodzić na scenie metalowej. 

Jednak kolejna dawka opery mydlanej, w której główną rolę odegrała bufonada Jona Leona, miała dopiero nadejść. Zaczęło się od wydania w czerwcu słabego „The Devil’s Cut”, który bezsprzecznie jest najnudniejszym albumem w dorobku zespołu. Mimo dużych połaci talentu nowych muzyków, ich umiejętności nie zostały wykorzystane przez tyrana prowadzącego grupę. Wszystkie riffy, kompozycje i melodie były autorstwa Jona. „Moja rola ograniczała się tylko do dodania solówek do każdego utworu”, mówi Will. Krótko po wydaniu albumu z zespołu, z powodu złej atmosfery w nim panującej, odchodzi długoletni członek, który zawsze stawał w obronie Jona Leona, Giovanni Durst. „Długoletni”, gdyż choć wytrwał w White Wizzard około pięciu lat, był drugim co do długości stażu muzykiem w tej ekipie. Ciekawym jest fakt, że jest to kolejny muzyk, który odchodzi z White Wizzard z powodu „złej atmosfery”. Jak widać smród wywoływany przez Jona Leona jest nie do zniesienia przez jego kolegów z kapeli. Jako jego zamiennik na trasę promocyjną płyty zostaje zatrudniony perkusista Devin Lebsack który wcześniej był związany z projektami stricte punkowymi i nu metalowymi. By sfinansować trasę Jon uruchamia kampanię promocyjną i śrubuje swych podkomendnych do zwiększenia wydatków na rzecz zespołów. Wkłady finansowe poszczególnych muzyków zaczynają iść w tysiące dolarów, podczas gdy jak twierdzi wokalista Joseph Michael „Jon nie włożył złamanego grosza w budżet zespołu, ciągle zabierając do własnej kieszeni wszystkie zyski”. 5 października 2013, w dniu koncertu w walijskim Cardiff, Joseph zostaje wydalony z zespołu przez Jona po tym jak ten nie wytrzymał i zarzucił Jonowi sprzeniewierzanie finansów zespołu. Chwile później jednak Leon błaga Michaela by ten wrócił do zespołu i dokończył trasę. Ten jednak ma dość i razem z dokumentalistą Donem Adamsem, który na własny koszt pojechał kręcić materiał filmowy o White Wizzard, wracają do Stanów, mimo problemów finansowych. „Zostaliśmy z Donem wycyganieni, pozostawieni samym sobie za granicą”, mówi Joseph Michael. Don Adams jest także montażystą i reżyserem wideoklipu zespołu do utworu „Strike The Iron”, który jednak nie ukazał się na oficjalnym kanale grupy. Joseph wytłumaczył dlaczego tak się stało: „Jon sprzeciwił się umieszczeniu tego klipu, ponieważ jest na nim Giovanni, a Gio nie jest już członkiem zespołu, po tym jak Jon spamował mu skrzynkę zdjęciami gówien i gołych fiutów”. Na koncercie w Cardiff za mikrofonem w końcu staje sam Jon Leon oraz… Peter Ellis, który śpiewał na trasie w zespole supportującym White Wizzard. Jak widać Peterowi bardzo szybko przeszło upokorzenie, którego nie tak dawno doświadczył od Jona. Jon mści się na Michaelu w swoim stylu – oczerniając go w Internecie. Zarzuca mu nie pojawienie się na scenie z powodu pijaństwa, kradzież torebki dziewczyny, która przyszła na koncert (torebka znalazła się potem wśród sprzętu zespołu. Okazało się, że podpita dziewoja zostawiła ją na stole z merchem White Wizzard) oraz egoistyczne zachowanie. Zarzuty Jona wydają się być bełkotem zrodzonym z bucery rozwydrzonego bachora. Ellis nie wraca jednak do zespołu na długo, gdyż na resztę trasy zostaje zatrudniony Giles Lavery, znany między innymi ze współpracy z Warlord. Trasa jednak kończy się klapą i blamażem White Wizzard. 9 października przedstawiciel Earache Records kontaktuje się z Jonem oznajmiając mu, że wytwórnia kończy współpracę z White Wizzard, mając już dość ciągłych zmian personalnych w kapeli. Jon odpowiada oświadczeniem, w którym odwraca kota ogonem: „Przekazuję ekscytującą wieść, że zostajemy zespołem w pełni niezależnym. (…) Za obopólną zgodą rozwiązaliśmy swoją współprace z Earache w duchu przyjaźni i wzajemnego uznania” oraz poradami dla młodych zespołów dotyczącymi tego, jak należy negocjować kontrakty z wytwórniami. W najbliższych dniach zespół opuszczają Jake Dreyer oraz Will Wallner. Ten pierwszy jest zażenowany tym jak idą sprawy w White Wizzard oraz dziecinadą lidera grupy. Will pokazał, że jest z człowiekiem z klasą i w swym oświadczeniu, które umieścił w Internecie, podziękował wszystkim fanom, muzykom, wytwórniom i pojedynczym osobom, które wspierały White Wizzard przez lata. Wyraził także ubolewanie i żal tym, jak się cała ta przygoda skończyła. 

Tym, co może trochę dziwić, jest fakt, że mówimy o zespole, który powstał raptem sześć lat temu. Graficzne przedstawienie wszelkich zmian personalnych, które miały miejsce w White Wizzard mija się z celem i byłoby niezbyt czytelną rozpiską. Sytuacja w zespole i ciągłe zmiany składu, mogą nasuwać pewne skojarzenia z Megadeth czy Deep Purple, które borykały się z podobnymi sytuacjami, lecz nie na przestrzeni kilku lat, a dekad. Unikałbym jednak takiego porównania. Tak samo unikałbym porównania sprzeczek w White Wizzard do konfliktów mających miejsce w Saxon, L.A. Guns, Anthrax czy na linii Metallica – Megadeth. White Wizzard, mimo paru naprawdę fajnych i chwytliwych wydawnictw, okazuje się żartem, na którego czele stoi samolubny i egocentryczny buc, któremu wszyscy inni zarzucają dziecinność, niedojrzałość i kreowanie nieprzyjemnej atmosfery w kapeli. 
Gdy piszę te słowa mamy już początek listopada 2013 roku. Jak się okazuje White Wizzard będzie dalej istniał. Poszukiwani są nowi muzycy, a Jon Leon jest dumny z tego jak się zachowywał do tej pory: „Stoję samotnie tam gdzie inni zawiedli” i jednocześnie nie ukrywa: „W moim zespole będzie wszystko robione według mnie. It’s my way or the highway”. Jak widać brak refleksji i samokrytyki, tak samo jak hołdowanie polityce „jak się nie podoba to spierdalaj”, może się zdarzyć nawet u człowieka, który skończył niedawno czterdziesty piąty rok życia i powinien niby dysponować rozsądkiem i zdolnością trzeźwych osądów. Oszołom? Bufon? Czy może niezrozumiany artysta i wrażliwy wizjoner? Sami możecie to ocenić. Jak widać zespołowe dramaty i drobne tragedyjki nie są wyłącznie domeną naszych lokalnych garażowo-szkolnych zespołów. Ja jednak radzę nie psuć sobie wizerunku White Wizzard i pamiętać ich twórczość z czasów „High Speed GTO” i „Over the Top”. Swoją drogą nie wiem jakie emocje wywoła u mnie kolejna informacja o White Wizzard umieszczona na którymś z portali muzycznych. Nauczony doświadczeniem, wiem że notki odnośnie tego zespołu praktycznie nie mają wiele wspólnego z muzyką przez niego tworzoną, a raczej z niesnaskami i pyskówkami jego członków, co automatycznie powoduje spadek zainteresowania tą właśnie kapelą. Myślę, że powinno to być przestrogą dla wszystkich młodych zespołów.