sobota, 6 sierpnia 2016

Wielka Czwórka Thrash Metalu



 Wielka Czwórka Thrash Metalu

https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/5/55/Metallica_London_2008-09-15_Kirk_and_James.jpg

Jak mnie chuj jasny strzela, gdy jakiś świeżak lub bebzunowaty janusz, znający na krzyż może z trzynaście metalowych zespołów, zaczyna mi pindrzyć, że Metallica to podstawa thrashu i w ogóle Wielka Czwórka Metalu. Reszta to tam jakieś kapelki, ale Wielka Czwórka to najlepsze zespoły, za nie umierać i do nich turlać dropsa. Taki jegomość często zapomina, że to hasło, które z takim pietyzmem chwali, jest jedynie przeterminowanym marketingowym chwytem, obliczonym na promocję produktu, a nie sztuki jaką jest muzyka metalowa.

Termin „Wielka Czwórka Thrash Metalu” jest arbitralnym hasłem, wykutym przez pewną część prasy muzycznej, w celu wypromowania konkretnych kapel. Powstał za sprawą chłystków z Kerrang! w 1986 roku w oparciu o tabele sprzedaży albumów zespołów metalowych. A jakie kapele thrashowe wtedy sprzedawały najwięcej płyt? Metallica, Slayer, Megadeth oraz Anthrax. Gdzieś tam w ogonie za jakiś czas pojawi się Exodus i Testament, jednak na tamten rok te kapele jeszcze nie uderzyły jeszcze tak mocno w mainstream. Także termin „The Big 4 of Thrash Metal” nie polegał na tym, że grupy muzyczne określane tym mianem były najlepsze w nurcie czy też najbardziej kultywowane przez fanów. Były po prostu najbardziej mainstreamowe.

Było to też podyktowane tym, że stały za nimi duże wytwórnie. Łatwiej jest sprzedać 20 tysięcy płyt, kiedy masz nakład, dajmy na to 100 tysięcy i promocję za plerami (pamiętajmy, że w tamtych czasach nie było Internetu). A co jeżeli twoja płyta ma nakład tysiąc sztuk, które zeszły na pniu, bo była tak dobra i underground spocił sobie moszny przy jej odtwarzaniu? A kogo to obchodzi, stoi że album X kapeli Y sprzedał się raptem w liczbie 1000 egzemplarzy i już. Nie masz złotej płyty – nie istniejesz dla wielkobudżetowej prasy muzycznej oraz całej branży. W najlepszym razie możesz być nowalijką, na której na chwilę zatrzymamy niechętne oko, ale weź już spierdalaj. Także ten termin odnosi się jedynie do kapel, których wytwórnie mogły sobie pozwolić na wielotysięczne nakłady oraz opłacenie promocji w wielkich magazynach muzycznych.

Pamiętajcie, że mówimy o czasach, gdy praktycznie nie mogłeś nagrać sobie albumu muzycznego w domu. Potrzebne do tego było duze zaplecze sprzętowe i technologiczne, na które trzeba było wyłojić kupę szmalu. Studia nagraniowe liczyły sobie przez to jak za zboże i często współpracowały wyłącznie z kapelami, za którymi stały duże wytwórnie.

Rok 1986 także nie jest przypadkowy. Sezonowi fani thrash metalu, którzy obracali się jedynie w muzyce dziesięciu kapel na krzyż zaczęli być bombardowani nagraniami, które - o zgrozo - były o niebo lepsze, szybsze, brutalniejsze i oryginalniejsze niż to co serwowały dotychczasowe kapele promowane przez wielkie wytwórnie. Nadeszły świetne albumy Nuclear Assault, Possessed, Dark Angel, Voivod, Whiplash, Hallows Eve, Flotsam & Jetsam, Sacrifice a także konkretne uderzenia z Europy w postaci brytyjskich i niemieckich kapel oraz duńskiego Artillery i włoskiego Bulldozer, a także wiele, wiele innych. Co miały zrobić szybko bogacące się rekiny branży muzycznej w obliczu takiej nawałnicy? Zmienić składy swych stajni, które budowały od kilku lat? Zacząć wszystko od nowa, ponieważ ktoś nagrał lepszy album niż ich wypieszczona Meta czy Anthrax? Pakować dolary w promocję innych kapel? No chyba nie tak się prowadzi udany biznes. Dlatego zagubionym owieczkom, które chciały być into metal, trzeba było jasno nakreślić – The Big 4 of Thrash, to je dobre, reszta to jakieś bonusy. Możecie ich słuchać i kupować ich nagrania, ale to nasze kapele to Wielka Czwórka, to jest mus i to musicie mieć. Miał to być uspokajający smoczek do ssania dla zdezorientowanych sezonowców oraz samej prasy muzycznej - punkt oparcia i odniesienia na szybko rozwijającej się scenie metalowej.

Ten termin przeżył w świadomości niedzielnych metalowców przez wiele lat, mimo iż jego koncept zakończył się w 1991 roku, gdy Metallica poczęła odchodzić od thrashu poprzez wydanie „The Black Album”, który stał się jeszcze większym komercyjnym hitem. Po drodze, gdy sukcesy sprzedażowe dotknęły także Testament, Exodus i Overkill, starano się ten termin przekuć na „The Big Five” (Mustaine był zwłaszcza mocnym entuzjastą takiej zmiany) lub na „The Big Four Plus Three”. Nie były to jednak hasła na tyle chwytliwe, by zakodowały się w świadomości metalowego mainstreamu.

Amerykańska scena metalowa ma swoisty fetysz na punkcie liczb sprzedanych kopii albumów. Nawet młode kapele lub te bardziej undergroundowe pokazują z dumą swoje wyniki sprzedażowe, prężąc swe klaty jak koguty na wystawie drobiu hodowlanego. Niektóre Europejskie zespoły (zwłaszcza te pod skrzydłami dużych wytwórni) przyjęły analogiczną kulturę promocyjną, jednak underground i młode kapele mają na to wywalone, co zresztą widać po wypowiedziach w wywiadach.

Nie mam nic do komercyjnego grania, wiadomo że granie muzyki to dla niektórych zawód jak każdy inny i za coś trzeba spłacić kawalerkę w Los Angeles, bo czynsze skaczą i tak dalej, ale błagam – odróżniajcie sztukę od produktu. Produkt jest obliczony na to by trafiał w gusta jak największej liczby osób, przez co jest przyjazny, łatwo przyswajalny, nieskomplikowany, wręcz bezmyślny. Próżno w nim szukać dużej dozy artyzmu, wysokiej estetyki, niebanalnego kunsztu, obrazoburczości i innych rzeczy, które zadowolą koneserów, estetów czy fanów. Nie uważam iż każda kapela, która odniosła komercyjny sukces jest totalną chałą. Uważam jednak, że popularność wśród tłumu, który według krzywej Gaussa składa się w przeważającej części z przeciętnych jednostek, nie powinna determinować czy coś jest dobre czy też nie. Wystarczy spojrzeć na inne dziedziny życia. Czy wybory większości zawsze satysfakcjonują także i was? Warto mieć własną opinię, a nie podążać ślepo za tłumem zwabionym marketingowym wabikiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz