Nic na świecie nie przebije amerykańskiego
metalu.
Killing in the night
for the metal rites? “Neon Lights”, mocarny debiut greckiego Dexter Ward,
doczekał się w końcu swego następcy. Więcej o nim w recenzji, teraz zapraszam
na wywiad z Manolisem Karazerisem, gitarzystą i swoistym mózgiem zespołu, poza
tym przemiłym gościem, który miał także swój pokaźny udział w innym spoko
zespole jakim jest Battleroar i który jest organizatorem kultowego festiwalu Up
The Hammers. Swoje trzy grosze wtrącił także wokalista Marco Concoreggi, znany
bardziej jako Mark J. Dexter.
Dexter Ward powstał po tym jak ty i Marco odeszliście z
Battleroar. Cóż takiego się wydarzyło, że postanowiłeś opuścić swój wieloletni
zespół? Jeżeli nie chcesz wchodzić w szczegóły, to przynajmniej przybliż nam
powód.
Manolis Karazeris: Odejście z Battleroar było najtrudniejszą
decyzją w moim życiu, gdyż kochałem ten zespół na zabój (i to dosłownie). To
było coś, do czego dojrzewałem bardzo długo. Nie było żadnej kłótni czy czegoś
takiego. Myślę, że po prostu miałem dość ciągłych ustępstw względem rzeczy,
które mnie nie zadowalały i chciałem zbudować coś nowego według swojej wizji.
Czy pomysł na założenie nowego zespołu powstał jeszcze gdy
byłeś w Battleroar czy już po twoim odejściu ze składu?
MK: Gdy odszedłem z Battleroar, przez pewien czas w nic się
nie angażowałem. Dawałem tylko lekcje gitary. Zacząłem myśleć nad sformowaniem
nowego zespołu z Marco, kiedy i on także znalazł się poza składem Battleroar.
Chciałem by nowy zespół sprawiał mi radość, dlatego muzyków dobierałem według
ich charakteru. To było główne kryterium. Miałem problem jedynie ze
znalezieniem kogoś na stanowisko perkusisty, ale gdy Stelios okazał się
dostępny, to wiedziałem już, że skompletowałem skład pełen świetnych muzyków o
świetnych osobowościach. Dowodem na to jest fakt, że gramy już siedem lat i nie
ma żadnych spin w kapeli z powodu wybujałego ego.
Czy taki właśnie był plan na Dexter Ward? Tak chciałeś by
wyglądał zespół od samego początku?
MK: To był jedyny plan na Dexter Ward. Chciałem zespół, w
którym nie ma miejsca na bullshit niszczący mój nastrój i nastawienie. Jestem
zadowolony z podjętych przeze mnie decyzji.
Jak to się stało, że nazwaliście swoją nową kapelę właśnie
Dexter Ward? Kto jest takim miłośnikiem Lovecrafta u was w zespole? No i
dlaczego akurat Dexter Ward, a nie na przykład Randolph Carter - tytułowy
bohater innego dzieła Lovecrafta?
Mark J. Dexter: “Przypadek Charlesa Dextera Warda” był
pierwszym opowiadaniem Lovecrafta, które przeczytałem. To było jakoś w 1991
roku. Kupowałem wtedy komiks “Dylan Dog” - był to specjalny numer, w którym
dodali krótką biografię Lovecrafta i fragmenty kilku jego opowiadań. To
wystarczyło jednak bym się straszliwie zajarał. Wyruszyłem na poszukiwania
antologii i tak się szczęśliwie złożyło, że wówczas hiszpański wydawca Mondadori
wydał serię czterech książek, które zawierały niemal całą twórczość Lovecrafta,
bez listów i poezji, naturalnie. Pierwsza książka, którą kupiłem zawierała
opowiadania z lat 1927-1930 i otwierał ją właśnie “Przypadek Charlesa Dextera
Warda”. To było coś niesamowitego, coś zupełnie innego niż to, co dotychczas miałem
okazję przeczytać. Randolph Carter był sennym marzycielem i opowiadania z nim
związane też mi się podobały, jednak bardziej trafiły do mnie te okultystyczne,
naukowe, nadprzyrodzone elementy grozy z “...Dextera Warda”. Te elementy, sole,
otwierający cytat Borella, to jest coś co próbujemy także odzwierciedlić w muzyce. My też przywracamy
do życia klasyczny heavy metal z dawnych dni, metal o wiele bardziej drogocenny
niż złoto dla starożytnych alchemików. Dexter Ward ponadto zawiera litery X i
W, które brzmią w opór spoko i wpisują się w klimat US power metalu. W sumie to
dość ciekawe, gdyż nasze utwory nie są jakoś specjalnie oparte na prozie
Lovecrafta (w przeciwieństwie na przykład do twórczości naszych braci z
Axevyper). Może nie bezpośrednio, ale jedno jest pewne, gdyby nie komiks “Dylan
Dog” zapewne nie byłoby dzisiaj albumów Dexter Ward, gdyż Lovecraft - obok
Howarda - stanowi moją główną inspirację przy pisaniu tekstów utworów jak i
samej muzyki.
Czytelnicy już niedługo poznają opinie recenzentów na temat
nowej płyty. Czy w międzyczasie mógłbyś, jako autor “Rendezvous with Destiny”,
przedstawić tę płytę fanom metalu?
MK: Myślę, że jest to bardzo szczery album. Nie jesteśmy
tutaj po to, by wymyślać koło na nowo. Gramy tradycyjny heavy metal chcąc
wskrzesić atmosferę, którą niegdyś kreowały takie zespoły jak Judas Priest,
Iron Maiden czy Manowar.
Czy jesteś zadowolony z postępu jaki udało wam się osiągnąć
od czasu “Neon Lights”? Jaka jest twoja opinia na temat waszego debiutu, tak
teraz - z perspektywy czasu? Czy jest jakiś element “Rendezvous with Destiny”,
który wyszedł bez dwóch zdań lepiej niż na “Neon Lights”?
MK: Nowy album prezentuje dokładnie taki poziom, jaki
chciałem by przedstawiał. Nadal uwielbiam każdy pojedynczy utwór z “Neon
Lights”, jednak uważam że gdyby miał takie brzmienie i warsztat muzyczny
jak ten, który jest na “Rendezvous with Destiny”, to byłby nieporównywalnie
lepszym wydawnictwem. Także, jak łatwo się domyśleć, na nowym albumie jest
zdecydowanie lepsze brzmienie i lepszy warsztat instrumentalny.
W waszej muzyce jest bardzo dużo wpływu US power metalu.
Nagraliście nawet singla “Stars and Stripes”, który był hołdem w stronę tej
klasycznej szkoły. Co sprawia, że amerykański power metal jest tak bliski twemu
sercu?
MK: Jestem bezgranicznie oddany amerykańskiemu metalowi.
Większość zespołów, których słuchałem dorastając, pochodziła ze Stanów.
Będziemy opiewać wyższość amerykańskiego power metalu nad każdą inną formą metalu,
choćby na przykład power metalu z Europy. Naturalnie, Europa też jest domem
wspaniałych zespołów, jednak nigdy nie miała startu do ilości i jakości kapel z
USA. Inni może wolą w swych tekstach umieszczać elfy i smoki, by przekazać
swoje przesłanie, my wolimy używać ich jako metafor, w formie metalu
amerykańskiej szkoły. Tylko pomyśl o takich zespołach jak Manowar, Jag Panzer,
Manilla Road, Omen, Brocas Helm, Fates Warning, Slauter Xstroyes, Titan Force,
Virgin Steele, Shok Paris, Savage Grace, Heir Apparent, by wymienić raptem
kilka. Nic na świecie nie przebije amerykańskiego metalu.
Czy muzyka z “Rendezvous with Destiny” była tworzona
niedawno czy też pisaliście ją od czasu ukończenia prac nad “Neon Lights” w
2011 roku?
MK: Wszystko zostało napisane już po premierze “Neon Lights”
z wyjątkiem bonus tracka “Robocop”, który powstał jeszcze za czasów mego pobytu
w Battleroar. Część utworów mieliśmy zdemowane i trochę czasu nam zajęło
wybranie z tego tych najlepszych. Gdy już się jednak na coś zdecydowaliśmy, to
dochodziliśmy do wniosku, że jednak nie pasuje nam ich wygląd. Dlatego w
trakcie przygotowywania materiału bardzo dużo cięliśmy w ścieżkach i
dopisywaliśmy nowe partie. Zwykle to Marco przychodził z jakimś nagraniem demo,
a my dodawaliśmy do niego nowe rzeczy lub usuwaliśmy to, co nam nie pasowało,
tak by kompozycja brzmiała na bardziej interesującą. Zupełnie inaczej wyglądała
praca nad “Neon Lights”, ale to dobra zmiana. Bardzo nam pomogła. Podoba mi się
to, iż w Dexter Ward każdy ma swoją rolę, to że znamy swoje granice i szanujemy
nawzajem swoje opinie.
Czy możecie nam przybliżyć znaczenie, które kryje się za
tytułem nowej płyty? W ostatnim utworze na płycie - “Ballad of the Green
Berets” pada nawet fragment przemówienia Reagana właśnie z tą częścią, w której
mówi “Rendezvous with Destiny”.
MD: Nie ma jakieś konkretnego przesłania, które chcielibyśmy
przekazać poprzez tytuł nowej płyty. To jest po prostu coś, co wpadło nam do
głowy i tak zostało - coś z czym możemy odnaleźć punkty wspólne na wielu
płaszczyznach. Reagan użył tego sformułowania parokrotnie, ale jest ono o wiele
starsze. To motto 101 Dywizji Powietrznodesantowej, Krzyczących Orłów -
Screaming Eagles. Koncepcja spotkania własnego przeznaczenia, konsekwencji
swoich czynów - to bardzo potężne wyobrażenie, które - przynajmniej w mojej
głowie - przywołują wizje nuklearnej apokalipsy czy podróży kosmicznych, a
nawet obu tych rzeczy naraz. To jest jak napotkanie nieznanego podczas swojej
misji, gdy masz świadomość, że ryzykujesz swym własnym życiem w imię czegoś o
wiele większego. Im jesteś starszy, tym głód dokonania czegoś wspaniałego jest
o wiele mniejszy, gdyż jest to rzecz raczej przeznaczona dla młodych. Lub dla
meatlheadów i eskapistów, takich jak ja - dla nas ten głód trwa wiecznie. Różni
ludzie mogą w tym tytule odnaleźć różne znaczenie i o to chodzi. Jeżeli zbyt
dokładnie opisujesz jakieś miejsce, historię czy ideę, nie zostawiasz żadnej
pożywki dla wyobraźni i tajemnicy. To jest coś, co odebrały nam satelity i
Google Maps. Każdy cal naszej Ziemi został już zmapowany i jest widoczny dla
praktycznie każdego. Oceany nie kryją już tyle tajemnic, nawet kosmos nie kryje
już tyle zagadek co kiedyś. Gdzież więc jest przygoda w 2016 roku? To musi być
coś bardziej duchowego niż materialnego, coś dla duszy bardziej niż ciała. Tak
wygląda moje osobiste spojrzenie na tytuł naszego nowego albumu, że każdy z nas
narodził się, by odegrać ważną rolę w rozwoju i ewolucji ludzkości i że
istnieją wyższe siły - duchowe - które będą cię pchały w odpowiednim kierunku,
lecz ostatecznie to ty zdecydujesz dokąd podążysz. Uświadomienie sobie własnej
roli i jej akceptacji jest właśnie drogą do własnego przeznaczenia.
Jeżeli się nie mylę, to okładka na pierwszych materiałach
promocyjnych wyglądała nieco inaczej. Postać na niej widoczna miała nieco inną
twarz i nie miała tego postapokaliptycznego naramiennika z maski gazowej.
MK: Gość stojący za naszą okładką, Kostas Tsiakos, miał
pełną swobodę w jej tworzeniu i modyfikacji, aż do ostatniej chwili, by
rezultat był jak najlepszy. Myślę, że świetnie się spisał.
Graliście niedawno na Keep It True. Wasz występ był naprawdę
świetny, bardzo mi się podobał. Jak wspominacie swoją wycieczkę do Niemiec? W
sumie Ollie nie bał się ciebie zapraszać na KIT? W końcu jesteś organizatorem
podobnego festiwalu w Atenach - Up The Hammers, Ollie się nie bał że
podpatrzysz jakieś jego sekrety organizacyjne? (śmiech)
MK: Bardzo dziękuję za miłe słowa, cieszę się, że podobał ci
się nasz występ! Keep It True to wydarzenie niezwykle wręcz rodzinne -
spotykasz swoich przyjaciół i genialne zespoły. Zawsze, gdy tam jestem, czuje
się czymś o wiele większym niż tylko muzykiem. Najbardziej ekscytującym
przeżyciem było spotkania dwóch członków Cirith Ungol i spędzenie z nimi nieco
czasu. Podróż była bardzo udana, zyskaliśmy sporo nowych fanów, a i nowy album
się ładnie sprzedawał, co zadowala nie tylko nas, ale i naszą wytwórnię, która
zainwestowała w niego nieco grosza. Z Oliverem współpracuję od wielu lat.
Darzymy się nawzajem bardzo dużym szacunkiem i Oliver nie ma się czego obawiać z mojej strony.
Czy trudno jest ci pogodzić życie rodzinne i prace z
prowadzeniem zespołu? Jaki jest twój sposób na powiązanie tego wszystkiego
razem w sensowny sposób?
MK: Powiedzmy, że to nie jest łatwa rzecz. Wszyscy mamy
normalne prace oraz rodziny, którymi musimy się zajmować. Wszyscy jesteśmy
żonaci, a czterech z nas ponadto ma dzieci. Gdybym miał osiemnaście lat, to
pewnie chciałbym wydawać nowe albumy częściej. Jedyną rzeczą jakiej żałuje,
której nigdy nie miałem okazji zrobić jako artysta, to wielka trasa po Europie.
Wiesz, jazda tourbusem, granie co wieczór w innym mieście, spanie na kanapie.
Teraz wszystko musi wyglądać inaczej, pamiętaj że mieszkamy dość daleko od
siebie, Marco na przykład mieszka w Wenecji we Włoszech. Dobrą rzeczą jest
fakt, że w Dexter Ward nikt na nikogo nie naciska. Wszystko robimy całym zespołem
i to wtedy, gdy nadejdzie na to odpowiedni czas. Ale nawet w taki sposób ciężko
było wygospodarować jakiś czas na nagranie albumu w odpowiedni sposób, jednak
dokonaliśmy tego dzięki wyrozumiałości naszych rodzin.
Przeprowadzono: maj 2016
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz