MOC I SIŁA WYCHODZI Z
DOŚWIADCZENIA
W tym roku wyszedł
ósmy album studyjny amerykańskich thrasherów z Death Angel. Nie jest to, co
prawda, żadna thrashowa petarda, ale miło, że jeden z bardziej żywiołowych
zespołów z thrashowego mainstreamu nadal stara się grać coś jednocześnie
old-schoolowego, a przy tym świeżego. Nie udało się powtórzyć, co prawda
klimatu i energii, która towarzyszyła ich świetnemu debiutowi sprzed prawie
trzydziestu lat, ale przecież nikt się nawet tego nie spodziewał. To by była
naprawdę niespodzianka, gdyby tak się rzeczywiście stało. Przedyskutowaliśmy z
Robem Cavestanym dlaczego tak się nie wydarzyło, a także poruszyliśmy inne
aspekty najnowszego krążka Kalifornijczyków.
Jak tam Rob, jesteś?
Rob Cavestany:
Tak, przepraszam za lekką obsuwę, poprzedni wywiad mi się trochę przedłużył,
powinienem mieć w ogóle jakiś zegar przed sobą, by wiedzieć kiedy przerwać. Mam
nadzieję, że mimo wszystko możemy pogadać?
Jasne, nie ma z tym problemu.
Jak się masz, tak właściwie?
Bardzo dobrze. A skąd jesteś? Lubię wiedzieć skąd są ludzie, którzy ze mną
rozmawiali
Z Polski
O, to świetnie! Jedno z moich ulubionych miejsc do grania
koncertów!
(śmiech) Pamiętam jak
graliście na Metalfeście w Jaworznie. To był chyba 2012 rok.
2012 albo 2013. Niby niedawno, a wydaje się jakby to był
kawał czasu.
W międzyczasie miałem
okazję zobaczyć was występ na HOA.
Świetnie! To w zeszłym roku!
No dobra, to
pogadajmy może o waszej najnowszej płycie, bo Death Angel pokazał swoją
najnowszą twarz właśnie na tegorocznym wydawnictwie. Właściwie to pokaże, bo
premiera „The Evil Divide” została zaplanowana na 27 maja. Jak się czujesz po
nagraniu nowego krążka, zakończeniu całej sesji nagraniowej, przygotowywania
materiału i tak dalej, tak teraz – czekając po prostu już na oficjalną
premierę?
Czuję się bardzo podekscytowany. Jestem bardzo szczęśliwy z
tego jak nam wyszedł ten album. Wszyscy w zespole jesteśmy z niego bardzo
dumni. Wiesz, ten ostatnie dni przed tym jak wypuszczasz swój album, są zawsze
bardzo szczególne. Trudno jest nam wtedy zapanować nad naszym podekscytowaniem.
Jest to zawsze nieco oszałamiające – zwieńczyłeś bardzo długi okres, w którym
tworzyłeś swoje najnowsze dzieło, a teraz musisz cierpliwie czekać, aż się ono
ukaże.
Jesteście w takim
razie bez dwóch zdań usatysfakcjonowani z tego jak ten album wygląda, brzmi i
generalnie z tego jak wam wyszedł?
Tak, dokładnie. Prezentuje się zupełnie tak, jak przez cały
czas miałem nadzieję, że będzie finalnie wyglądał.
Album został
zarejestrowany w AudioHammer w Sanford, w studio w którym nagrywaliście także
poprzednie albumy: „Relentless Retribution” i „The Dream Calls For Blood”. Co
skłoniło was do ponownego powrotu w jego progi? Wygląda na to, że bardzo wam
się to miejsce spodobało.
Mieliśmy nadal w głowach to, jak dobrze nam się tam
pracowało przy tych albumach, które wymieniłeś. Mieliśmy tam dobrą chemię,
zwłaszcza z Jasonem [Suecofem, producentem – przyp.red.]. Bardzo łatwo nam się
razem współpracuje przy produkcji dźwięku i nie tylko. Potrafimy nawiązać
wspólną więź, przez co atmosfera podczas naszej pracy jest bardzo dobra.
Naprawdę, dobra chemia nie jest często spotykaną rzeczą między ludźmi, a dzięki
niej bardzo skacze produktywność. To jedna rzecz. Druga rzecz, to to, że
czujemy się tam swobodnie. To nasz właściwie drugi dom. Spędziliśmy w tym
studio razem jakieś sześć miesięcy podczas tworzenia tych trzech płyt. Jest to
prywatne studio Jasona, sam mieszka obok niego, więc nie ma tam sterylnych,
nienaturalnych warunków, które utrudniałyby pracę. Naprawdę, czujesz się tam
jak w domu, możesz pracować o dowolnych godzinach, więc nie ma jakieś
szczególnej presji. To nam się podoba, bo jesteśmy bardzo nieregularni. Czasem
napada nas w środku nocy, że nie możemy przestać pracować na nagraniem i to nam
bardzo odpowiada, że nie ma ku temu żadnych przeszkód w studio Jasona. W innym
studio musielibyśmy przerwać pracę i wrócić do niej nazajutrz. A tak, możemy
płynąć bez przeszkód razem z weną. Po trzecie, naprawdę dobrze nam się pracuje,
gdy jesteśmy w izolacji od świata zewnętrznego, a to studio, wiesz, jest na
Florydzie. I nie, to nie jest tak jak mówią, że o, nagrywacie na Florydzie,
pewnie ciągle wylegujecie na plaży, pijecie driny z palemką i tak dalej. No
właśnie nie. Ani razu, pracując nad albumami u Jasona, nie byłem na plaży, nie
widziałem nawet skrawka tego cholernego oceanu. Jego studio jest w samym środku
stanu, pośrodku bagien, nic nie ma dookoła, może parę barów, gdzie możesz coś zjeść
i tyle. W ten sposób jesteś zmuszony, by siedzieć w studio i skupić się nad
płytą. Nic cię nie rozprasza, gdy wchodzisz z zespołem w fazę tworzenia
nagrania. Oprócz tego jest masa innych elementów, które nam pasują – sprzęt
chociażby. Najważniejsze jest jednak to, że się znamy i wiemy jak ze sobą
rozmawiać. Nie tracimy czasu już na poznawanie siebie czy tłumaczenie niuansów,
bo Jason chwyta je w lot. Jest to bardzo wydajne, gdyż wchodząc do studia od
razu możemy przystępować do pracy.
Mieliście już przygotowany
materiał czy zdarzało wam się w studio coś komponować na szybko?
Bardzo wiele rzeczy komponujemy w ostatniej chwili. To jest
właśnie coś, co u Jasona wychodzi nam łatwiej, niż gdziekolwiek indziej. Tak
jak wspomniałem już, znamy się nawzajem z nim i czujemy się komfortowo w jego
studio. Dzięki temu jest łatwiej jest stworzyć i wprowadzić w nagranie
spontaniczne zmiany, niemalże ot tak. Rozumiemy się z nim, szanujemy nawzajem –
nie ma tak, że ktoś się o coś obraża, bo nagle są jakieś poprawki czy inna
wizja.
Jest to ktoś, przy
którym możecie bez ogródek wyrazić swoje zdanie, po prostu.
Dokładnie. To nie jest osoba, która cię będzie zmuszać do
zmiany twojego zamysłu. Możemy rozmawiać otwarcie. Nawet jak Jason nam powie
„Słuchajcie chłopaki, to była tragedia”, a my na to ”Tragedia? Wal się!”, to i
tak się z tego śmiejemy. Traktujemy siebie po koleżeńsku, nikt się na nikogo
nie obraża i nie wyzywa od dupków. W ten sposób też w bardzo łatwy sposób
tworzą się spontaniczne pomysły i rozwiązania. Atmosfera pracy temu sprzyja.
Jakbyś przybliżył ten
album potencjalnemu słuchaczowi, to do czego byś go zachęcił, by najpierw
zwrócił uwagę? Co najbardziej podoba ci się w muzyce i brzmieniu „The Evil
Divide”?
Moją najbardziej ulubioną cechą „The Evil Divide” jest to,
że jest on wypakowany prawdziwymi kilerami. I to nie tak, że są to utwory,
które mają jakieś dobre elementy, lecz chodzi mi o całe numery. Aranżacje i
kompozycje wyszły nam niesamowicie. Rzekłbym, że wspięliśmy się na najwyższy
szczyt, jaki możemy osiągnąć w tej kwestii. Zwłaszcza w porównaniu z innymi
naszymi albumami. Nowa płyta jest bardziej spójna i lepiej poukładana
strukturalnie. Gdy przesłuchasz ją całą, poczujesz to, jak bardzo jest solidna.
Trudno to wyjaśnić słowami. Jednocześnie jest różnorodna i interesująca
stylistycznie. Zaskakuje i niełatwo jest przewidzieć, co dalej zrobimy w
utworze. Ma dużo do zaoferowania. Samo brzmienie i jego produkcja jest
zdecydowanie lepsza niż na poprzednich albumach. Nagrywaliśmy wiele rzeczy
inaczej, próbowaliśmy różnych metod i rozwiązań – innych niż podczas
poprzednich sesji. Chcieliśmy, by płyta była bardziej organiczna w swym
brzmieniu, by mniej było w niej przetworzonego dźwięku, wiesz – by brzmienie
było mniej zdigitalizowane.
To trzeba przyznać,
że brzmienie jest bardziej organiczne niż to, które zamodelowaliście na dwóch
poprzednich płytach. Nowy album jest też zdecydowanie głośniejszy.
Cóż… (śmiech). To chyba też fajnie!
Wielu old-schoolowych
maniaków thrashu podziwia was zwłaszcza za wasz debiutancki „The
Ultra-Violence”. Czy jesteś w stanie mi powiedzieć, tak z ręką na sercu, że
wasza nowa płyta potrafi dostarczyć takie samo uderzenie i taką samą dawkę
energii co wasza jedynka?
Hmm… Tak, myślę że tak, tylko że w trochę inny sposób.
Wszystkie nasze płyty potrafią skopać dupska, każda jednak na swój
charakterystyczny sposób. Największą różnicą jest to, że nasz pierwszy album
studyjny – jego energia i intensywność -
jest totalnie surowy i nieposkromiony. Wielu ludzi to lubi, ja z resztą
też. Jest to muzyka grana przez nastolatków, którzy starają się tłuc w swe
instrumenty tak mocno i głośno, jak tylko są w stanie. Nic wtedy nie
wiedzieliśmy o procesie nagrywania płyty, więc to, co się słyszy na „The
Ultra-Violence” to czysta niewinność i amatorka. Dzięki temu mogliśmy włożyć
surową i nieokiełznaną moc w fajne hiciory. Nie ma jednak żadnej możliwości
byśmy mogli to kiedykolwiek powtórzyć. To tak jakbyś na powrót chciał zostać
nastolatkiem i zapomnieć wszystko czego się nauczyłeś przez te trzydzieści lat.
To nie jest dla nas możliwe. Nie oznacza to jednak, że człowiek nie będący
nastolatkiem nie może stworzyć mocnej i intensywnej muzyki. Z czasem, po
prostu, ta moc i siła wychodzi z doświadczenia i pełnej świadomości tego co
robisz.
Czy możesz nam
powiedzieć, co kryje się za tytułem „The Evil Divide”? Jaka inspiracja wam przyświecała
przy wyborze akurat tego tytułu? W jaki sposób tytuł łączy się z tą ćmą z
ludzką czaszką?
Album wyraża to wszystko, co się dzieje na świecie, wiesz –
to całe gówno. Nie muszę nawet dokładnie tego wyjaśniać, wystarczy włączyć
telewizor lub wejść do Internetu na 10 minut, by ten nawał przykrych informacji
wprawił cię w depresyjny nastrój.
Dlatego nie oglądam
telewizji.
(śmiech) To dobrze. I te wszystkie rzeczy, te wszystkie
wydarzenia i to co się dzieje na świecie, sprawiają że ludzkość się dzieli.
Podzieleni ludzie walczą ze sobą nawzajem o byle co, z powodu różnicy w
poglądach. W czasach wiedzy i technologii, zwłaszcza takiej, dzięki której
można w łatwy i przystępny sposób zobaczyć jak wygląda życie na drugiej stronie
planety, jak wyglądają inne kultury i inne światopoglądy. Świat już nie
sprowadza się tylko do twojej okolicy. To powinno sprawić, że wszyscy staną się
sobie bliscy, a jednak jest wręcz przeciwnie. Zło dzieli. By jednak być
szczerym, muszę dodać, że zawsze w naszych utworach można znaleźć drugie dno.
Wymowa albumu także bazuje na naszych własnych doświadczeniach. W tym wypadku
chodzi także o podział w naszym życiu. Ja na przykład muszę dzielić dwa światy
– świat muzyki i świat mojego życia z rodziną, moimi dziećmi przyjaciółmi i
znajomymi. Każdy z tych światów odciąga mnie od tego drugiego, więc to samo w
sobie jest psychologiczną walką, by utrzymać oba te światy w moim życiu, bez
narażania żadnego z nich na szwank. Jednak tytuł nawiązuje głównie do tego, co
powiedziałem na początku o świecie. Co do ćmy z czaszką… jest ona artystycznym
przedstawieniem takiego owada, który jest nazywany ćmą śmierci albo
zmierzchnicą trupią główką. Ona ma na swoim grzbiecie wizerunek przypominający
czaszkę. Nie dokładnie taką, jak na naszej okładce, co prawda, my ją trochę
podrasowaliśmy. Gdy patrzysz na tę ćmę, widzisz coś żywego i pięknego, lecz
jednocześnie ma ona na sobie ten znak oznaczający zło. Jest tak, że w
niektórych kulturach jest taki przesąd, że napotkanie takiej ćmy jest
poczytywane jako zły omen. Jest to znak, ze nadchodzi coś złego. Jest to symbol
zwiastujący zło, jeżeli go ujrzysz – obudź się, zareaguj, bądź czujny i gotowy
na to, co nadciąga. Jest to dość mroczny znak, który jednak może mieć pozytywny
skutek, bo gdy jesteś gotowy na zło, możesz sprawić, że się go pozbędziesz, gdy
w końcu nadciągnie.
Pomysł z ćmą wyparł
rogatego wilka znanego z dwóch poprzednich albumów?
Dokładnie. Na początku, gdy zaczęliśmy pisać materiał na
nowy album, miał to być trzeci album, na którym pojawiają się wilki – trzeci
rozdział takiej swoistej trylogii, uwieńczenie tego, co można znaleźć na dwóch
poprzednich płytach. Z biegiem jednak tworzenia nowej płyty stało się dla nas
jasne, że nie łączy się ona z pierwotną koncepcją. Nie chcieliśmy jednak
wymuszać na siłę tego, czego nie ma, więc umieściliśmy na albumie to, co jest
teraz dla nas ważne. Na poprzednich dwóch albumach koncentrowaliśmy się na
ekspresji własnych emocji, ten dotyczy zjawisk globalnych. Musieliśmy więc
zmienić koncepcję co do wymiaru tego wydawnictwa.
Niedawno, podczas
wywiadu dla Neuweltmusic, Bobby „Blitz” z Overkilla stwierdził, ze nie uważa
siebie za artystę, lecz za rzemieślnika. Za kogoś kto ma etykę pracy robotnika,
który robi to, co do niego należy. Jak to wygląda w Death Angel? Jak wygląda wasze
podejście do tworzenia muzyki? Tworzycie ją czy raczej wytwarzacie?
W kwestii etyki pracy zgodzę się z tym, co powiedział. Też
jesteśmy rzemieślnikami. Staramy się przeżyć na owocach naszej pracy. To jest
twoja praca i musisz ją wykonywać jak najlepiej. No, jedna z prac przynajmniej,
bo gdy jesteś w Death Angel, musisz jeszcze pracować gdzie indziej, gdyż my nie
jesteśmy w stanie utrzymać się wyłącznie z grania. Jednak na tym się kończy to,
w czym się z nim zgadzam. Jesteśmy także artystami. To właśnie twoja
nienasycona artystyczna dusza pcha cię do przodu w temacie tworzenia nowej
sztuki. Przecież nie robisz tego dla pieniędzy – my nie robimy tego dla
pieniędzy – ponieważ z tego nie ma wystarczającej ilości kasy. (śmiech) Jest to
naturalnie jakaś forma pracy - wkładasz w to wysiłek, chcesz dzięki temu mieć możliwość
położyć jakieś jedzenie na swym stole, inwestujesz w to swoją energie i czas.
Dlatego patrzysz na to jak na pracę, ale z drugiej strony dostrzegasz także
artystyczny aspekt całego zagadnienia. Przecież piszesz muzykę właśnie dlatego,
że coś w tobie sprawia, że masz natchnienie i pasję do jej tworzenia. Czasem ta
obsesja pochłania cię do reszty, choć wiesz, że musisz znaleźć jakąś pracę, by
mieć jedzenie, opłacić rachunki, zapewnić swojej rodzinie byt. Były takie
chwile, że chciałem uciec od muzyki. Stwierdziłem – okej, czas podejść do życia
ze zdrowym rozsądkiem. Nigdy mi się to nie udawało. Czułem się nieszczęśliwy i
wiedziałem dlaczego – dlatego, że nie podążam za głosem mojego natchnienia i
mojego serca. Dlatego w kwestii tworzenia muzyki, uważam że najpierw jest się
artystą dopiero potem rzemieślnikiem.
W „Hated Unite,
United Hare” pojawia się gościnna solówka Andreasa Kissera z Sepultury. Jak do
tego doszło, że się skumaliście? Czyj był to pomysł?
To był mój pomysł. Z Sepulturą jesteśmy zakumplowani od
dawna, spędziliśmy razem całe miesiące na wspólnych trasach, graliśmy też
wspólne festiwale. Graliśmy także wspólną trasę, gdy promowaliśmy „The Dream
Calls For Blood”. Sepultura jest zresztą jednym z najlepszych zespołów w
gatunku, zawsze darzyłem ich i ich muzykę wielkim szacunkiem i poważaniem. Oni
nas zresztą też darzą respektem. Pewnego wieczoru wpadł mi do głowy taki
pomysł, że skoro ciągle spotykamy się na trasie, to może połączymy siły –
zapytałem się Andreasa czy nie chciałby zagrać solówki na naszym albumie,
ponieważ jestem naprawdę wielkim fanem tego, w jaki sposób on gra na wiośle.
Zapytałem się go na antenie jego programu radiowego, który prowadzi dla swego
radia w Brazylii, dla którego chciał przeprowadzić ze mną wywiad. Siedzieliśmy
więc w tourbusie, kończył właśnie ze mną wywiad, pytając się czy chcę coś
jeszcze dodać, a ja na to – tak, teraz to ja mam do ciebie pytanie. Czy
chciałbyś zagrać solówkę na naszym następnym albumie. Przyszpiliłem go, nie
miał jak odmówić (śmiech). Trochę się z tego potem śmialiśmy, ale w
przyjacielskiej atmosferze. Uścisnął mnie i powiedział, że z przyjemnością
zagra z wspólnie Death Angel na jednej płycie.
A która z twoich
własnych solówek z nowego albumu szczególnie napawa cię dumą?
O, stary!
Tak, wiem, że to
trudne pytanie, ale wierzę że podołasz (śmiech).
Wiesz, moje solówki, to jak moje dzieci. Trudno wybrać
któreś i stwierdzić, że ono jest najlepsze ze wszystkich. Jakbym jednak musiał,
to chyba jednak lead z „Father of Lies” jest dla mnie szczególny. Jest długi i
epicki. Naprawdę dużo czasu zajęło mi jego dopracowanie przy kompozycji, by na
pewno wyglądał tak jak tego chcę. Z solówką w środku „Let the Pieces Fall” było
podobnie. Ona tez jest długa i epicka. No dobra, to są dwie, ale naprawdę – z
każdej mojej solówki na albumie jestem naprawdę zadowolony i dumny. Wszystkie
są melodyjne i pełne pasji. Dla mnie solówka jest jak śpiewanie, tylko że
używasz do tego gitary, a nie swojego gardła.
Na początku „Cause
For Alarm” wstawiliście taką fajną retro gitarkę. Lubię ten motyw, bardzo mi
się podoba. Czy możesz powiedzieć nam jak wpadłeś na pomysł dodania takiego
smaczku?
Ten motyw stworzyliśmy już po tym, gdy napisaliśmy cały
utwór. Na początku, ta kompozycja miała wyglądać tak, że cały zespół uderza od
razu razem. Potem jednak stwierdziłem, że tu bardziej będzie pasować jak utwór
rozpocznie intro gitarowe, które będzie wyjątkowe na swój sposób i będzie się
wyróżniać w porównaniu do reszty numeru i od pozostałych kompozycji z płyty. W
ten sposób chciałem zaskoczyć i zaszokować słuchacza, by nie był przygotowany
na to thrashowo-przebojowe pandemonium, które się rozpętuje chwile później.
Użyłem neckowego pick-upa by uzyskać taki głęboki gardłowy pomruk gitary i
zacząłem grać taki… dziwny, surfingowy motyw (śmiech), taki, który raczej nie
zdarza się często w muzyce Death Angel. Użyłem dźwięków, które pojawiają się w
refrenie i w innych częściach utworów. Wykorzystałem tę samą skalę, jednak
zagrałem je w zupełnie innej kolejności, łącząc je w taką surfingowa melodyjkę.
Wtedy tak o tym nie myślałem, to przyszło z czasem, gdy analizowałem to, co już
zrobiłem. Na początku po prostu usiadłem i to zagrałem. To przyszło samo z
siebie. Trochę jak kurze, która nagle znosi jajko.
Motyw jest jednym z
lepszych na albumie. A kto tak wkurzył Marka, że napisał tak mocny tekst do
„Hell to Pay”? Kto aż tak nadwyrężył jego zaufanie?
(śmiech) To jest bardzo dobre pytanie! Podchodzę do tekstów
Marka jako fan. Nigdy się go nie pytam o ich znaczenie czy co się za nimi
kryje. Staram się je postrzegać tak samo jak ktoś, kto słucha płyty i sam
dochodzi do tego, co ma namyśli wokalista. Czasem jednak nie wytrzymuję i pytam
się go o to czy o tamto. Do dziś jest wiele naszych utworów, w których nie
jestem do końca pewien, o co chodzi w tekście. W „Hell to Pay”… pewnego
wieczoru, gdy imprezowaliśmy z Markiem, sam zaczął mi mówić o tym utworze.
Stwierdziłem wtedy – okej, dostaję informacje bezpośrednio od źródła i to bez
pytania! Dowiedziałem się, że każda zwrotka jest o kimś innym. I na tym muszę
skończyć, ponieważ nie chcę rzucać imionami. Jeszcze się komuś cos stanie.
(śmiech) W każdym razie żaden nie jest o mnie, co mnie cieszy! (śmiech)
Kim jest Margarita
Williamson? Jest wspomniana z tyłu bookletu.
Jest to babcia Marka. Niestety, niedawno umarła. Była bardzo
bliska Markowi, jak i zresztą całej mojej rodzinie. Chcieliśmy w ten sposób
uhonorować jej pamięć.
W przyszłym roku „the
Ultra-Violence” będzie miało swoje trzydziestolecie. Jak postrzegasz ten album
z perspektywy czasu? Jaki jest twój stosunek do niego?
Jest to obraz szalonego i cudownego okresu, który wtedy
przeżywaliśmy. Cieszę się, że mieliśmy okazję utrwalić go na taśmie. Nie bez
powodu mówię „na taśmie” bo tak wtedy się nagrywało. Mamy to gówno na taśmie!
Tej atmosfery już się nie odtworzy. Byliśmy nieukształtowani, naiwni, surowi…
byliśmy nastolatkami i postrzegaliśmy świat oraz muzykę jako nastolatkowie. Byliśmy
podekscytowani thrashem – sceną i muzyką thrash metalową. Władowaliśmy w to
wszystkie nasze przeżycia, doświadczenia i gniew. To słychać na tym albumie.
Dlatego rozumiem dlaczego ten album nadal cieszy się taką popularnością. Mało
jest takich nagrań, które uchwyciły w taki sposób młodzieńczą energię i pasję.
Coś takiego mogą dokonać jedynie osoby bardzo młode, świeże w branży muzycznej
i nadal podekscytowane muzyką – jeszcze nic o niej więcej nie wiedząc. Nasz
debiut to mieszanka niewinności, braku talentu i umiejętności muzycznych. „The
Ultra-Violence” to znak tamtych czasów. Był to okres magicznego cudu narodzin
thrash metalu. Cieszę się, że powstał. Nawet dziś jak gramy na koncercie coś z
debiutu, mamy gwarancję, że publika oszaleje i będzie tłuc się o siebie pod
sceną.
Czy zamierzacie tę
rocznicę jakoś uczcić?
Myślę, że ograniczymy się do jakiegoś wzniesienia toastu
składającego się z paru piw w gronie zespołu i przyjaciół. Nie chcemy
przedobrzyć, bo już na 25-lecie „The Ultra-Violence” zrobiliśmy niezłą celebrę.
Wydaliśmy go na nowo w zremasterowanej wersji, promowaliśmy go na trasie po
Stanach i po Europie… graliśmy cały „The Ultra-Violence” od deski do deski
podczas tych koncertów. Myślę, że oddaliśmy mu sprawiedliwość w adekwatnym
stopniu.
Powiedz mi jeszcze,
czy macie już jakieś plany na trasę promującą wasz najnowszy album?
Mamy już plany na trasę. Tak po prawdzie, to dopiero jest
ona konstruowana, więc nie mogę jeszcze podać żadnych konkretów. Będziemy na
niej wspierać naprawdę mocny zespół, więc nie jest to nasza trasa, nie jesteśmy
headlinerami, więc nie możemy jej jeszcze publicznie ogłosić. Kiedy w końcu
headliner ją upubliczni, to będziecie wtedy wiedzieć – aha, więc to jest
właśnie ta trasa, o której mówił Rob! Trzymam kciuki, bo jestem bardzo podekscytowany.
Miała być w sumie ogłoszona już w ten weekend, ale tak się nie stało, nie wiem
dlaczego. Mam nadzieję, że nastąpi to wkrótce. To będzie prawdziwy killer. Na
razie w planach jest tylko Ameryka Północna, ale na pewno przyjedziemy też do
Europy. Europa jest dla nas jak drugi dom.
Okej, to będzie
wszystko z mojej strony. Wielkie dzięki za twój czas i bardzo interesujące
odpowiedzi i historie, jakimi się z nami podzieliłeś. Możesz się śmiać, ale
mówiłeś, że nagraliście „The Ultra-Violence” na taśmie – ten wywiad też został
nagrany na taśmie, bo jedyny dyktafon jakim akurat dzisiaj dysponowałem to ten,
co nagrywa jeszcze na te małe kasety.
Aaaa, tak!!! Taśmy! Uwielbiam taśmy! Uwielbiam je, bo dźwięk
z nich jest o wiele cieplejszy. Wielkie dzięki za wywiad. Dzięki, że wspieracie
Death Angel, metal i muzykę. Świat muzyki potrzebuje was wszystkich i waszej
miłości do sztuki.
Przeprowadzono: maj 2016
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz