niedziela, 26 czerwca 2016

Death Angel - wywiad





MOC I SIŁA WYCHODZI Z DOŚWIADCZENIA

W tym roku wyszedł ósmy album studyjny amerykańskich thrasherów z Death Angel. Nie jest to, co prawda, żadna thrashowa petarda, ale miło, że jeden z bardziej żywiołowych zespołów z thrashowego mainstreamu nadal stara się grać coś jednocześnie old-schoolowego, a przy tym świeżego. Nie udało się powtórzyć, co prawda klimatu i energii, która towarzyszyła ich świetnemu debiutowi sprzed prawie trzydziestu lat, ale przecież nikt się nawet tego nie spodziewał. To by była naprawdę niespodzianka, gdyby tak się rzeczywiście stało. Przedyskutowaliśmy z Robem Cavestanym dlaczego tak się nie wydarzyło, a także poruszyliśmy inne aspekty najnowszego krążka Kalifornijczyków.


Jak tam Rob, jesteś?

Rob Cavestany: Tak, przepraszam za lekką obsuwę, poprzedni wywiad mi się trochę przedłużył, powinienem mieć w ogóle jakiś zegar przed sobą, by wiedzieć kiedy przerwać. Mam nadzieję, że mimo wszystko możemy pogadać?

Jasne, nie ma z tym problemu. Jak się masz, tak właściwie?

Bardzo dobrze. A skąd jesteś?  Lubię wiedzieć skąd są ludzie, którzy ze mną rozmawiali

Z Polski

O, to świetnie! Jedno z moich ulubionych miejsc do grania koncertów!

(śmiech) Pamiętam jak graliście na Metalfeście w Jaworznie. To był chyba 2012 rok.

2012 albo 2013. Niby niedawno, a wydaje się jakby to był kawał czasu.

W międzyczasie miałem okazję zobaczyć was występ na HOA.

Świetnie! To w zeszłym roku!

No dobra, to pogadajmy może o waszej najnowszej płycie, bo Death Angel pokazał swoją najnowszą twarz właśnie na tegorocznym wydawnictwie. Właściwie to pokaże, bo premiera „The Evil Divide” została zaplanowana na 27 maja. Jak się czujesz po nagraniu nowego krążka, zakończeniu całej sesji nagraniowej, przygotowywania materiału i tak dalej, tak teraz – czekając po prostu już na oficjalną premierę?

Czuję się bardzo podekscytowany. Jestem bardzo szczęśliwy z tego jak nam wyszedł ten album. Wszyscy w zespole jesteśmy z niego bardzo dumni. Wiesz, ten ostatnie dni przed tym jak wypuszczasz swój album, są zawsze bardzo szczególne. Trudno jest nam wtedy zapanować nad naszym podekscytowaniem. Jest to zawsze nieco oszałamiające – zwieńczyłeś bardzo długi okres, w którym tworzyłeś swoje najnowsze dzieło, a teraz musisz cierpliwie czekać, aż się ono ukaże. 

Jesteście w takim razie bez dwóch zdań usatysfakcjonowani z tego jak ten album wygląda, brzmi i generalnie z tego jak wam wyszedł?

Tak, dokładnie. Prezentuje się zupełnie tak, jak przez cały czas miałem nadzieję, że będzie finalnie wyglądał.

Album został zarejestrowany w AudioHammer w Sanford, w studio w którym nagrywaliście także poprzednie albumy: „Relentless Retribution” i „The Dream Calls For Blood”. Co skłoniło was do ponownego powrotu w jego progi? Wygląda na to, że bardzo wam się to miejsce spodobało.

Mieliśmy nadal w głowach to, jak dobrze nam się tam pracowało przy tych albumach, które wymieniłeś. Mieliśmy tam dobrą chemię, zwłaszcza z Jasonem [Suecofem, producentem – przyp.red.]. Bardzo łatwo nam się razem współpracuje przy produkcji dźwięku i nie tylko. Potrafimy nawiązać wspólną więź, przez co atmosfera podczas naszej pracy jest bardzo dobra. Naprawdę, dobra chemia nie jest często spotykaną rzeczą między ludźmi, a dzięki niej bardzo skacze produktywność. To jedna rzecz. Druga rzecz, to to, że czujemy się tam swobodnie. To nasz właściwie drugi dom. Spędziliśmy w tym studio razem jakieś sześć miesięcy podczas tworzenia tych trzech płyt. Jest to prywatne studio Jasona, sam mieszka obok niego, więc nie ma tam sterylnych, nienaturalnych warunków, które utrudniałyby pracę. Naprawdę, czujesz się tam jak w domu, możesz pracować o dowolnych godzinach, więc nie ma jakieś szczególnej presji. To nam się podoba, bo jesteśmy bardzo nieregularni. Czasem napada nas w środku nocy, że nie możemy przestać pracować na nagraniem i to nam bardzo odpowiada, że nie ma ku temu żadnych przeszkód w studio Jasona. W innym studio musielibyśmy przerwać pracę i wrócić do niej nazajutrz. A tak, możemy płynąć bez przeszkód razem z weną. Po trzecie, naprawdę dobrze nam się pracuje, gdy jesteśmy w izolacji od świata zewnętrznego, a to studio, wiesz, jest na Florydzie. I nie, to nie jest tak jak mówią, że o, nagrywacie na Florydzie, pewnie ciągle wylegujecie na plaży, pijecie driny z palemką i tak dalej. No właśnie nie. Ani razu, pracując nad albumami u Jasona, nie byłem na plaży, nie widziałem nawet skrawka tego cholernego oceanu. Jego studio jest w samym środku stanu, pośrodku bagien, nic nie ma dookoła, może parę barów, gdzie możesz coś zjeść i tyle. W ten sposób jesteś zmuszony, by siedzieć w studio i skupić się nad płytą. Nic cię nie rozprasza, gdy wchodzisz z zespołem w fazę tworzenia nagrania. Oprócz tego jest masa innych elementów, które nam pasują – sprzęt chociażby. Najważniejsze jest jednak to, że się znamy i wiemy jak ze sobą rozmawiać. Nie tracimy czasu już na poznawanie siebie czy tłumaczenie niuansów, bo Jason chwyta je w lot. Jest to bardzo wydajne, gdyż wchodząc do studia od razu możemy przystępować do pracy.

Mieliście już przygotowany materiał czy zdarzało wam się w studio coś komponować na szybko?

Bardzo wiele rzeczy komponujemy w ostatniej chwili. To jest właśnie coś, co u Jasona wychodzi nam łatwiej, niż gdziekolwiek indziej. Tak jak wspomniałem już, znamy się nawzajem z nim i czujemy się komfortowo w jego studio. Dzięki temu jest łatwiej jest stworzyć i wprowadzić w nagranie spontaniczne zmiany, niemalże ot tak. Rozumiemy się z nim, szanujemy nawzajem – nie ma tak, że ktoś się o coś obraża, bo nagle są jakieś poprawki czy inna wizja.

Jest to ktoś, przy którym możecie bez ogródek wyrazić swoje zdanie, po prostu.

Dokładnie. To nie jest osoba, która cię będzie zmuszać do zmiany twojego zamysłu. Możemy rozmawiać otwarcie. Nawet jak Jason nam powie „Słuchajcie chłopaki, to była tragedia”, a my na to ”Tragedia? Wal się!”, to i tak się z tego śmiejemy. Traktujemy siebie po koleżeńsku, nikt się na nikogo nie obraża i nie wyzywa od dupków. W ten sposób też w bardzo łatwy sposób tworzą się spontaniczne pomysły i rozwiązania. Atmosfera pracy temu sprzyja.

Jakbyś przybliżył ten album potencjalnemu słuchaczowi, to do czego byś go zachęcił, by najpierw zwrócił uwagę? Co najbardziej podoba ci się w muzyce i brzmieniu „The Evil Divide”?

Moją najbardziej ulubioną cechą „The Evil Divide” jest to, że jest on wypakowany prawdziwymi kilerami. I to nie tak, że są to utwory, które mają jakieś dobre elementy, lecz chodzi mi o całe numery. Aranżacje i kompozycje wyszły nam niesamowicie. Rzekłbym, że wspięliśmy się na najwyższy szczyt, jaki możemy osiągnąć w tej kwestii. Zwłaszcza w porównaniu z innymi naszymi albumami. Nowa płyta jest bardziej spójna i lepiej poukładana strukturalnie. Gdy przesłuchasz ją całą, poczujesz to, jak bardzo jest solidna. Trudno to wyjaśnić słowami. Jednocześnie jest różnorodna i interesująca stylistycznie. Zaskakuje i niełatwo jest przewidzieć, co dalej zrobimy w utworze. Ma dużo do zaoferowania. Samo brzmienie i jego produkcja jest zdecydowanie lepsza niż na poprzednich albumach. Nagrywaliśmy wiele rzeczy inaczej, próbowaliśmy różnych metod i rozwiązań – innych niż podczas poprzednich sesji. Chcieliśmy, by płyta była bardziej organiczna w swym brzmieniu, by mniej było w niej przetworzonego dźwięku, wiesz – by brzmienie było mniej zdigitalizowane.

To trzeba przyznać, że brzmienie jest bardziej organiczne niż to, które zamodelowaliście na dwóch poprzednich płytach. Nowy album jest też zdecydowanie głośniejszy.

Cóż… (śmiech). To chyba też fajnie!

Wielu old-schoolowych maniaków thrashu podziwia was zwłaszcza za wasz debiutancki „The Ultra-Violence”. Czy jesteś w stanie mi powiedzieć, tak z ręką na sercu, że wasza nowa płyta potrafi dostarczyć takie samo uderzenie i taką samą dawkę energii co wasza jedynka?

Hmm… Tak, myślę że tak, tylko że w trochę inny sposób. Wszystkie nasze płyty potrafią skopać dupska, każda jednak na swój charakterystyczny sposób. Największą różnicą jest to, że nasz pierwszy album studyjny – jego energia i intensywność -  jest totalnie surowy i nieposkromiony. Wielu ludzi to lubi, ja z resztą też. Jest to muzyka grana przez nastolatków, którzy starają się tłuc w swe instrumenty tak mocno i głośno, jak tylko są w stanie. Nic wtedy nie wiedzieliśmy o procesie nagrywania płyty, więc to, co się słyszy na „The Ultra-Violence” to czysta niewinność i amatorka. Dzięki temu mogliśmy włożyć surową i nieokiełznaną moc w fajne hiciory. Nie ma jednak żadnej możliwości byśmy mogli to kiedykolwiek powtórzyć. To tak jakbyś na powrót chciał zostać nastolatkiem i zapomnieć wszystko czego się nauczyłeś przez te trzydzieści lat. To nie jest dla nas możliwe. Nie oznacza to jednak, że człowiek nie będący nastolatkiem nie może stworzyć mocnej i intensywnej muzyki. Z czasem, po prostu, ta moc i siła wychodzi z doświadczenia i pełnej świadomości tego co robisz.

Czy możesz nam powiedzieć, co kryje się za tytułem „The Evil Divide”? Jaka inspiracja wam przyświecała przy wyborze akurat tego tytułu? W jaki sposób tytuł łączy się z tą ćmą z ludzką czaszką?

Album wyraża to wszystko, co się dzieje na świecie, wiesz – to całe gówno. Nie muszę nawet dokładnie tego wyjaśniać, wystarczy włączyć telewizor lub wejść do Internetu na 10 minut, by ten nawał przykrych informacji wprawił cię w depresyjny nastrój.

Dlatego nie oglądam telewizji.

(śmiech) To dobrze. I te wszystkie rzeczy, te wszystkie wydarzenia i to co się dzieje na świecie, sprawiają że ludzkość się dzieli. Podzieleni ludzie walczą ze sobą nawzajem o byle co, z powodu różnicy w poglądach. W czasach wiedzy i technologii, zwłaszcza takiej, dzięki której można w łatwy i przystępny sposób zobaczyć jak wygląda życie na drugiej stronie planety, jak wyglądają inne kultury i inne światopoglądy. Świat już nie sprowadza się tylko do twojej okolicy. To powinno sprawić, że wszyscy staną się sobie bliscy, a jednak jest wręcz przeciwnie. Zło dzieli. By jednak być szczerym, muszę dodać, że zawsze w naszych utworach można znaleźć drugie dno. Wymowa albumu także bazuje na naszych własnych doświadczeniach. W tym wypadku chodzi także o podział w naszym życiu. Ja na przykład muszę dzielić dwa światy – świat muzyki i świat mojego życia z rodziną, moimi dziećmi przyjaciółmi i znajomymi. Każdy z tych światów odciąga mnie od tego drugiego, więc to samo w sobie jest psychologiczną walką, by utrzymać oba te światy w moim życiu, bez narażania żadnego z nich na szwank. Jednak tytuł nawiązuje głównie do tego, co powiedziałem na początku o świecie. Co do ćmy z czaszką… jest ona artystycznym przedstawieniem takiego owada, który jest nazywany ćmą śmierci albo zmierzchnicą trupią główką. Ona ma na swoim grzbiecie wizerunek przypominający czaszkę. Nie dokładnie taką, jak na naszej okładce, co prawda, my ją trochę podrasowaliśmy. Gdy patrzysz na tę ćmę, widzisz coś żywego i pięknego, lecz jednocześnie ma ona na sobie ten znak oznaczający zło. Jest tak, że w niektórych kulturach jest taki przesąd, że napotkanie takiej ćmy jest poczytywane jako zły omen. Jest to znak, ze nadchodzi coś złego. Jest to symbol zwiastujący zło, jeżeli go ujrzysz – obudź się, zareaguj, bądź czujny i gotowy na to, co nadciąga. Jest to dość mroczny znak, który jednak może mieć pozytywny skutek, bo gdy jesteś gotowy na zło, możesz sprawić, że się go pozbędziesz, gdy w końcu nadciągnie. 

Pomysł z ćmą wyparł rogatego wilka znanego z dwóch poprzednich albumów?

Dokładnie. Na początku, gdy zaczęliśmy pisać materiał na nowy album, miał to być trzeci album, na którym pojawiają się wilki – trzeci rozdział takiej swoistej trylogii, uwieńczenie tego, co można znaleźć na dwóch poprzednich płytach. Z biegiem jednak tworzenia nowej płyty stało się dla nas jasne, że nie łączy się ona z pierwotną koncepcją. Nie chcieliśmy jednak wymuszać na siłę tego, czego nie ma, więc umieściliśmy na albumie to, co jest teraz dla nas ważne. Na poprzednich dwóch albumach koncentrowaliśmy się na ekspresji własnych emocji, ten dotyczy zjawisk globalnych. Musieliśmy więc zmienić koncepcję co do wymiaru tego wydawnictwa.

Niedawno, podczas wywiadu dla Neuweltmusic, Bobby „Blitz” z Overkilla stwierdził, ze nie uważa siebie za artystę, lecz za rzemieślnika. Za kogoś kto ma etykę pracy robotnika, który robi to, co do niego należy. Jak to wygląda w Death Angel? Jak wygląda wasze podejście do tworzenia muzyki? Tworzycie ją czy raczej wytwarzacie?

W kwestii etyki pracy zgodzę się z tym, co powiedział. Też jesteśmy rzemieślnikami. Staramy się przeżyć na owocach naszej pracy. To jest twoja praca i musisz ją wykonywać jak najlepiej. No, jedna z prac przynajmniej, bo gdy jesteś w Death Angel, musisz jeszcze pracować gdzie indziej, gdyż my nie jesteśmy w stanie utrzymać się wyłącznie z grania. Jednak na tym się kończy to, w czym się z nim zgadzam. Jesteśmy także artystami. To właśnie twoja nienasycona artystyczna dusza pcha cię do przodu w temacie tworzenia nowej sztuki. Przecież nie robisz tego dla pieniędzy – my nie robimy tego dla pieniędzy – ponieważ z tego nie ma wystarczającej ilości kasy. (śmiech) Jest to naturalnie jakaś forma pracy - wkładasz w to wysiłek, chcesz dzięki temu mieć możliwość położyć jakieś jedzenie na swym stole, inwestujesz w to swoją energie i czas. Dlatego patrzysz na to jak na pracę, ale z drugiej strony dostrzegasz także artystyczny aspekt całego zagadnienia. Przecież piszesz muzykę właśnie dlatego, że coś w tobie sprawia, że masz natchnienie i pasję do jej tworzenia. Czasem ta obsesja pochłania cię do reszty, choć wiesz, że musisz znaleźć jakąś pracę, by mieć jedzenie, opłacić rachunki, zapewnić swojej rodzinie byt. Były takie chwile, że chciałem uciec od muzyki. Stwierdziłem – okej, czas podejść do życia ze zdrowym rozsądkiem. Nigdy mi się to nie udawało. Czułem się nieszczęśliwy i wiedziałem dlaczego – dlatego, że nie podążam za głosem mojego natchnienia i mojego serca. Dlatego w kwestii tworzenia muzyki, uważam że najpierw jest się artystą dopiero potem rzemieślnikiem.

W „Hated Unite, United Hare” pojawia się gościnna solówka Andreasa Kissera z Sepultury. Jak do tego doszło, że się skumaliście? Czyj był to pomysł?

To był mój pomysł. Z Sepulturą jesteśmy zakumplowani od dawna, spędziliśmy razem całe miesiące na wspólnych trasach, graliśmy też wspólne festiwale. Graliśmy także wspólną trasę, gdy promowaliśmy „The Dream Calls For Blood”. Sepultura jest zresztą jednym z najlepszych zespołów w gatunku, zawsze darzyłem ich i ich muzykę wielkim szacunkiem i poważaniem. Oni nas zresztą też darzą respektem. Pewnego wieczoru wpadł mi do głowy taki pomysł, że skoro ciągle spotykamy się na trasie, to może połączymy siły – zapytałem się Andreasa czy nie chciałby zagrać solówki na naszym albumie, ponieważ jestem naprawdę wielkim fanem tego, w jaki sposób on gra na wiośle. Zapytałem się go na antenie jego programu radiowego, który prowadzi dla swego radia w Brazylii, dla którego chciał przeprowadzić ze mną wywiad. Siedzieliśmy więc w tourbusie, kończył właśnie ze mną wywiad, pytając się czy chcę coś jeszcze dodać, a ja na to – tak, teraz to ja mam do ciebie pytanie. Czy chciałbyś zagrać solówkę na naszym następnym albumie. Przyszpiliłem go, nie miał jak odmówić (śmiech). Trochę się z tego potem śmialiśmy, ale w przyjacielskiej atmosferze. Uścisnął mnie i powiedział, że z przyjemnością zagra z wspólnie Death Angel na jednej płycie.

A która z twoich własnych solówek z nowego albumu szczególnie napawa cię dumą?

O, stary!

Tak, wiem, że to trudne pytanie, ale wierzę że podołasz (śmiech).

Wiesz, moje solówki, to jak moje dzieci. Trudno wybrać któreś i stwierdzić, że ono jest najlepsze ze wszystkich. Jakbym jednak musiał, to chyba jednak lead z „Father of Lies” jest dla mnie szczególny. Jest długi i epicki. Naprawdę dużo czasu zajęło mi jego dopracowanie przy kompozycji, by na pewno wyglądał tak jak tego chcę. Z solówką w środku „Let the Pieces Fall” było podobnie. Ona tez jest długa i epicka. No dobra, to są dwie, ale naprawdę – z każdej mojej solówki na albumie jestem naprawdę zadowolony i dumny. Wszystkie są melodyjne i pełne pasji. Dla mnie solówka jest jak śpiewanie, tylko że używasz do tego gitary, a nie swojego gardła.

Na początku „Cause For Alarm” wstawiliście taką fajną retro gitarkę. Lubię ten motyw, bardzo mi się podoba. Czy możesz powiedzieć nam jak wpadłeś na pomysł dodania takiego smaczku?

Ten motyw stworzyliśmy już po tym, gdy napisaliśmy cały utwór. Na początku, ta kompozycja miała wyglądać tak, że cały zespół uderza od razu razem. Potem jednak stwierdziłem, że tu bardziej będzie pasować jak utwór rozpocznie intro gitarowe, które będzie wyjątkowe na swój sposób i będzie się wyróżniać w porównaniu do reszty numeru i od pozostałych kompozycji z płyty. W ten sposób chciałem zaskoczyć i zaszokować słuchacza, by nie był przygotowany na to thrashowo-przebojowe pandemonium, które się rozpętuje chwile później. Użyłem neckowego pick-upa by uzyskać taki głęboki gardłowy pomruk gitary i zacząłem grać taki… dziwny, surfingowy motyw (śmiech), taki, który raczej nie zdarza się często w muzyce Death Angel. Użyłem dźwięków, które pojawiają się w refrenie i w innych częściach utworów. Wykorzystałem tę samą skalę, jednak zagrałem je w zupełnie innej kolejności, łącząc je w taką surfingowa melodyjkę. Wtedy tak o tym nie myślałem, to przyszło z czasem, gdy analizowałem to, co już zrobiłem. Na początku po prostu usiadłem i to zagrałem. To przyszło samo z siebie. Trochę jak kurze, która nagle znosi jajko.

Motyw jest jednym z lepszych na albumie. A kto tak wkurzył Marka, że napisał tak mocny tekst do „Hell to Pay”? Kto aż tak nadwyrężył jego zaufanie?

(śmiech) To jest bardzo dobre pytanie! Podchodzę do tekstów Marka jako fan. Nigdy się go nie pytam o ich znaczenie czy co się za nimi kryje. Staram się je postrzegać tak samo jak ktoś, kto słucha płyty i sam dochodzi do tego, co ma namyśli wokalista. Czasem jednak nie wytrzymuję i pytam się go o to czy o tamto. Do dziś jest wiele naszych utworów, w których nie jestem do końca pewien, o co chodzi w tekście. W „Hell to Pay”… pewnego wieczoru, gdy imprezowaliśmy z Markiem, sam zaczął mi mówić o tym utworze. Stwierdziłem wtedy – okej, dostaję informacje bezpośrednio od źródła i to bez pytania! Dowiedziałem się, że każda zwrotka jest o kimś innym. I na tym muszę skończyć, ponieważ nie chcę rzucać imionami. Jeszcze się komuś cos stanie. (śmiech) W każdym razie żaden nie jest o mnie, co mnie cieszy! (śmiech)

Kim jest Margarita Williamson? Jest wspomniana z tyłu bookletu.

Jest to babcia Marka. Niestety, niedawno umarła. Była bardzo bliska Markowi, jak i zresztą całej mojej rodzinie. Chcieliśmy w ten sposób uhonorować jej pamięć.

W przyszłym roku „the Ultra-Violence” będzie miało swoje trzydziestolecie. Jak postrzegasz ten album z perspektywy czasu? Jaki jest twój stosunek do niego?

Jest to obraz szalonego i cudownego okresu, który wtedy przeżywaliśmy. Cieszę się, że mieliśmy okazję utrwalić go na taśmie. Nie bez powodu mówię „na taśmie” bo tak wtedy się nagrywało. Mamy to gówno na taśmie! Tej atmosfery już się nie odtworzy. Byliśmy nieukształtowani, naiwni, surowi… byliśmy nastolatkami i postrzegaliśmy świat oraz muzykę jako nastolatkowie. Byliśmy podekscytowani thrashem – sceną i muzyką thrash metalową. Władowaliśmy w to wszystkie nasze przeżycia, doświadczenia i gniew. To słychać na tym albumie. Dlatego rozumiem dlaczego ten album nadal cieszy się taką popularnością. Mało jest takich nagrań, które uchwyciły w taki sposób młodzieńczą energię i pasję. Coś takiego mogą dokonać jedynie osoby bardzo młode, świeże w branży muzycznej i nadal podekscytowane muzyką – jeszcze nic o niej więcej nie wiedząc. Nasz debiut to mieszanka niewinności, braku talentu i umiejętności muzycznych. „The Ultra-Violence” to znak tamtych czasów. Był to okres magicznego cudu narodzin thrash metalu. Cieszę się, że powstał. Nawet dziś jak gramy na koncercie coś z debiutu, mamy gwarancję, że publika oszaleje i będzie tłuc się o siebie pod sceną.

Czy zamierzacie tę rocznicę jakoś uczcić?

Myślę, że ograniczymy się do jakiegoś wzniesienia toastu składającego się z paru piw w gronie zespołu i przyjaciół. Nie chcemy przedobrzyć, bo już na 25-lecie „The Ultra-Violence” zrobiliśmy niezłą celebrę. Wydaliśmy go na nowo w zremasterowanej wersji, promowaliśmy go na trasie po Stanach i po Europie… graliśmy cały „The Ultra-Violence” od deski do deski podczas tych koncertów. Myślę, że oddaliśmy mu sprawiedliwość w adekwatnym stopniu.

Powiedz mi jeszcze, czy macie już jakieś plany na trasę promującą wasz najnowszy album?

Mamy już plany na trasę. Tak po prawdzie, to dopiero jest ona konstruowana, więc nie mogę jeszcze podać żadnych konkretów. Będziemy na niej wspierać naprawdę mocny zespół, więc nie jest to nasza trasa, nie jesteśmy headlinerami, więc nie możemy jej jeszcze publicznie ogłosić. Kiedy w końcu headliner ją upubliczni, to będziecie wtedy wiedzieć – aha, więc to jest właśnie ta trasa, o której mówił Rob! Trzymam kciuki, bo jestem bardzo podekscytowany. Miała być w sumie ogłoszona już w ten weekend, ale tak się nie stało, nie wiem dlaczego. Mam nadzieję, że nastąpi to wkrótce. To będzie prawdziwy killer. Na razie w planach jest tylko Ameryka Północna, ale na pewno przyjedziemy też do Europy. Europa jest dla nas jak drugi dom.

Okej, to będzie wszystko z mojej strony. Wielkie dzięki za twój czas i bardzo interesujące odpowiedzi i historie, jakimi się z nami podzieliłeś. Możesz się śmiać, ale mówiłeś, że nagraliście „The Ultra-Violence” na taśmie – ten wywiad też został nagrany na taśmie, bo jedyny dyktafon jakim akurat dzisiaj dysponowałem to ten, co nagrywa jeszcze na te małe kasety.

Aaaa, tak!!! Taśmy! Uwielbiam taśmy! Uwielbiam je, bo dźwięk z nich jest o wiele cieplejszy. Wielkie dzięki za wywiad. Dzięki, że wspieracie Death Angel, metal i muzykę. Świat muzyki potrzebuje was wszystkich i waszej miłości do sztuki.

Przeprowadzono: maj 2016



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz