wtorek, 14 czerwca 2016

Anthrax - For All Kings





Anthrax - For All Kings
2016, Megaforce Records

Jak dla mnie Anthrax już dawno stracił swój urok i strawność. Po genialnym “Fistful of Metal” z 1984 roku następne albumy były już cienkuszami, na których pojawiało się co prawda kilka fajnych hitów jak “Indians”, “Madhouse”, “Medusa” czy “I am the Law” (oraz wałki skomponowane jeszcze za czasów składu z “Fistful…”: “Armed and Dangerous” i “Gung-Ho”), jednak które nie dorastały debiutowi do pięt. Wiele osób może się ze mną nie zgodzić, bo przecież „State of Euphoria”, bo przecież „Among the Living” i tak dalej, ale to już była równia pochyła. Z biegiem czasu i przemijaniem kolejnych dekad nie widać było poprawy.

“For All Kings” dalej się wpisuje w ten schemat. Przeciętny, choć z trudem, i nie wyróżniający się niczym thrash z hardcore’owymi dodatkami. W końcu Scott Ian i Charlie Benante są wieloletnimi fanbojami sceny hardcore’owej z New Jersey, czego zresztą nigdy nie kryli, więc po pozbyciu się z zespołu takich złych thrasherów jak Lilker, Turbin czy Spitz, w spokoju mogli wstawiać te swoje panczurskie podskakujki do utworów Anthrax. Pół biedy, gdyby to robili na modłę crossoverowców czy kapel w stylu Mentors. Ale nie. Także jeżeli jakimś trafem napotka się ciekawy motyw na “For All Kings”, to na bank zostanie on zepsuty porytym spektaklem zrakowaciałych patentów rodem z nowoczesnej sceny core’owej lub zwyczajnie nudnym gitarowym klekotem.

Na “For All Kings” dominuje nuda i siermięga. W nowoczesne neothrashowe brzmienie opakowano zestaw cienkich jak żebro dżdżownicy pioseneczek. “Evil Twin”, “All of them Thieves” - bądź co bądź ten ma fajne i klimatyczne choć proste przejście w środku -, “This Battle Chose Us”, który stara się naśladować styl Megadeth udającego Def Lepard na “Super Colliderze”... tak można całą tracklistę oblecieć. “Suzerain” zmęczy nas jeszcze synkopami, nudnymi riffami i monotonnym tempem, a zbędne intro w postaci “Breathing Out”, które wrzucono z dupy i które w ogóle nie pasuje stylem ani klimatem do reszty, dobije gwoździa do trumny.

Zero Tolerance” na chwilę sprawiło, że miałem nadzieję na coś dobrego na tym albumie. Okazało się jednak, że szybki tremolowany riff na pustej strunie w stylu “S.D.I” Violent Force przeradza się w festiwal spierdoleństwa w refrenie i w przejściach. Tu zawodzi wszystko - od riffów, przez wokale po perkę.

Irytuje też brzmienie wokali. Nie wiem jakiej techniki użyto do obróbki ścieżek wokalnych Belladonny, ale brzmi on jakby darł się do metalowego garnka niedomytego z resztek wczorajszego bigosu. Zresztą, tak jak w przypadku innych albumów Anthrax z Belladonną - gość ze świetnym wokalem jest wrzucony do muzyki, do której w ogóle nie pasuje. Nie żeby jego forma nadal przypominała tą choćby z “Among the Living”, bo teraz gość jest raptem cieniem siebie sprzed lat. W studio jakoś to jeszcze brzmi, ale na nagraniach live widać, że typek się już kończy.

Plus, za który ta płyta nie dostaje najniższej oceny, to solówki. Wiadomeczka, Ian jest tak zajebisty że nie będzie się zniżał do grania leadów, w końcu on koncentruje się na wymyślaniu super odjechanych thrashowych riffów. Tak naprawdę to nie i nawet Spitz go na fejsie za to zjechał. W każdym razie brzemię solówek spadło na najnowszy narybek w postaci Jonathana Donaisa, który sobie z tym naprawdę dobrze poradził. To należy docenić, że w tym szambie ktoś potrafił wykrzesać z siebie jakiś kreatywny artyzm, który potrafi błysnąć szelmowską nutą i nie męczy buły.

Okładki nie będę komentował. Po co sobie strzępić ryja? Nie od dzisiaj wiadomo iż Ian z Benantem cierpią na megalomanię i cerebrofallozę.

Słowo na koniec? Fani “Anthrax”, a raczej fanboje, którym mokną cewki moczowe na sam widok okładek do “Persistence of Time”, “Sound of White Noise” czy “We’ve Come For You All”, będą w pełni ukontentowani i będą krzyczeć swoimi mutującymi gardziołkami że “płyta roku, seba, płyta roku!”. Fani thrashu, którzy jednak cenią swoja godność i dbają o jakość dzieł kultury, z którymi mają do czynienia, będą mieli “For All Kings” za album średni i taki o którym się niemal od razu zapomina. Za to ci, którzy są wyczuleni na raka w muzyce, zaorają ten album z szybkością trzyletniego brajanka krzyczącego o mamę, po zrobieniu kupy. W sumie Anthrax nie rozczarował - nagrał słaby album, tak jak to było do przewidzenia. Polecam.

Ocena: 2/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz