Eure Erben – Terror 2.0
2010
Jeżeli kojarzycie Darkness, możliwe że kojarzycie także Eure
Erben – zespół który stanowi bezpośrednią kontynuację tego klasyka teutońskiego
thrashu. W 2010 roku ukazał się krążek zatytuowany „Terror 2.0”, na którym
grali Andreas Lakaw i Arnd Klink znani z trzech dotychczasowych LP Darkness
oraz Oliver Emanowski, który grał w Darkness przez krótki okres w 1989 roku.
Jeżeli macie w pamięci „Death Squad” i „Defenders of
Justice” – klasyczne łomoty spod znaku Darkness, to „Terror 2.0” będzie
stanowił dla was lekkie rozczarowanie. Na albumie znajdziemy co prawda w miarę
porządny thrash metal, jednak bez jakiegoś takiego definiującego go
charakterystycznego rysu. Ot, w miarę poprawne granie oparte na prostych
rozwiązaniach i bez zbędnych udziwnień. Po prawdzie pełno jest płyt, które
także opierają swoją muzyczną zawartość na prostych patentach, a mimo to są o
niebo lepsze od „debiutu” Eure Erben.
Pewnym swoistym elementem komicznym tego wydawnictwa jest
fakt, że jest ono dwupłytowe, jednak na obu krążkach znajduje się dokładnie ta
sama warstwa muzyczna. Jedyną różnicę stanowią wokale. Na właściwym krążku są
po niemiecku, a na bonusowym po angielsku. Jest to dość ciekawe rozwiązanie i
muszę przyznać, że bardzo udane, gdyż mnie osobiście po kilku chwilach trafił
szlag słuchając tego germańskiego szwargolenia. Ten język jest straszny,
zwyczajnie i po prostu. Żeby było śmieszniej, niemieckie wokale lepiej pasują
do muzyki jaka została zaserwowana na „Terror 2.0”. To trochę tak jak z naszym
„Ostatnim Wojownikiem” – angielskie wersje utworów Turbo z tego klasyka są
absolutnie tragiczne i wyjątkowo sztuczne. Tutaj nie ma aż takiego rozdźwięku
między jedną wersją a drugą, ale jednak niemieckie teksty mają w sobie więcej
życia i energii. Co jest straszne.
Skoro mowa o wokalach, warto zaznaczyć, że za mikrofonem
stanął tutaj Arnd Klink, który wcześniej w Darkness ograniczył się do
wymiatania na swym sześciostrunowym wiosełku. Tutaj jednak podjął się
połączenia tej absorbującej czynności razem ze zdzieraniem gardła. Wyszło mu to
nawet całkiem zgrabnie i przekonująco – przynajmniej w tych „niemieckich”
kawałkach. W parze z jego wokalami idą konkretne solóweczki, które wprowadzają
nieco jaskrawości do tych kompozycji i odwracają uwagę od prostych riffów i
obrzydliwego germańskiego narzecza.
No, dobra. Ale gdzie jest miejsce na to lekkie
rozczarowanie, o którym wspomniałem na początku? Niby mamy tutaj fajne wokale,
dobre solówki i generalnie niby jest w porządku, nie? No tak, jednak to
wszystko nie gada tak sprawnie, tak dobrze, tak magicznie jak na „Death Squad”.
Nie ma tutaj takich szczególnych, charakterystycznych punktów, które przykują
uwagę słuchacza. Nie nadrabia też forma basu, której daleko do tych kosmicznych
akrobacji z „Conclusion & Revival”. Samo brzmienie też pozostawia wiele do
życzenia. Nie jest to szczęśliwie nowomodna pseudotechnologiczna papka pokroju
nowego Sanctuary, jednak brakuje temu wszystkiemu organicznego ognia lampowych
wzmacniaczy i porządnej konsolety. Należy jednak wziąć poprawkę na to, że jest
to wydawnictwo w całości sfinansowane przez muzyków, bez angażowania żadnej
wytwórni i koniec końców nie brzmi aż tak źle jakby się mogło z początku
wydawać.
Ocena: 3,8/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz