niedziela, 16 sierpnia 2015

Warbringer - wywiad

 
STARAMY SIĘ WSZYSTKO POSKŁADAĆ DO KUPY
Amerykański Warbringer, choć relatywnie jest młodym zespołem na thrash metalowej scenie, to już nieźle zdołał na niej namieszać, będąc przy tym jednym z pierwszych ważniejszych (i oryginalniejszych) kapel Nowej Fali Thrashu. Na szczęście, w przeciwieństwie do przerażającej większości młodych kapelek thrash metalowych, Warbringer był w stanie zachować swoją odrębność brzmieniową i stylistyczną, jednoznacznie udowadniając, że thrash metal nie jest gatunkiem kompletnym i nadal można w nim coś ciekawego i oryginalnego stworzyć. Każdy kolejny album tych asów ostrych riffów i klimatycznych kompozycji obfitował w agresję i ciężką nawałnicę upiornych brzmień. Dlatego nie ma co się oglądać na inne thrash metalowe zespoły z ostatnich paru(nastu) lat, gdyż Warbringer wybija się na poziom stratosfery ponad resztę thrash metalowych świeżaków. Ostatnio tę wyśmienitą kapelę nawiedziły pewne niepokojące perturbację, które niczym ciemnie chmury, mrocznie zawisły nad przyszłością zespołu.
Zacznijmy może od najważniejszej kwestii – aktualnej sytuacji zespołu. Zaskoczyłeś nas nieco swym postem na Facebooku z 10 maja [2014], w którym oznajmiłeś, że masz poważne wątpliwości czy Warbringer będzie kontynuował swoją działalność. Jak więc teraz wygląda sytuacja? Czy Warbringer nadal funkcjonuje?
John Kevill: Ledwo. Odejście Carlosa Cruza i Johna Laux z zespołu stanowiło spory problem. Mieliśmy świadomość tego, że może się stać coś nieprzyjemnego w zespole zanim w ogóle wyszedłby nasz ostatni album. Było nam bardzo przykro, gdyż zespół się rozpadał, a przez to nasz czwarty krążek nigdy nie dostałby szansy zaistnieć w takiej odsłonie w jakiej powinien. Kapela jednak nadal daje oznaki życia. Staramy się wszystko poskładać do kupy.
Jak prezentuje się aktualny skład grupy? Umieściłeś na Facebooku ogłoszenie dotyczące poszukiwania perkusisty. Czy udało się już kogoś znaleźć na to miejsce? Czy odbyły się już jakieś przesłuchania?
W tym momencie Warbringer to ja, Adam Carroll i prawdopodobnie Ben Mottsman na basie. Nie jestem nawet tego w zupełności pewien, tak po prawdzie. Zrobiliśmy kilka przesłuchań i znaleźliśmy jedną odpowiednią osobę, jednak oficjalne ogłoszenie nowego członka kapeli nastąpi dopiero, gdy wszystkie z tym związane sprawy będą gotowe i kiedy będziemy w stu procentach pewni, że dysponujemy kompletnym funkcjonującym składem.
Na ostatniej trasie z Iced Earth wspierał was za bębnami Blake Anderson z Vektor. Dlaczego nie zamierzacie pociągnąć tej współpracy trochę dalej?
Trasa z Blakiem była świetna. Dogadywaliśmy się bardzo dobrze, a on sam jest cholernie dobrym perkusistą. Rozmawiałem z nim o takim rozwiązaniu, jednak to nie wypali z dwóch powodów. Po pierwsze, Vektor zbyt pochłania Blake’a aby ten miał czas na drugą kapelę. Po drugie, Blake mieszka w Philadelphii, a my w Los Angeles, na kompletnie drugim krańcu kraju.
Dlaczego Jeff Potts, John Laux i Carlos Cruz opuścili szeregi zespołu? Jakie powody za tym stały?
Cóż, mimo tego, że odnieśliśmy sukces pod wieloma względami, ten zespół nigdy nie przyniósł żadnemu z nas żadnych korzyści finansowych. Żaden z nas nie mógł sobie pozwolić na to, by żyć z muzyki. Ciągnięcie kapeli do przodu zawsze było swoistą walką, jaką każdy z nas musiał prowadzić. Przy tym jak teraz wygląda biznes muzyczny, zespoły muszą się borykać z naprawdę wieloma ciężkimi trudnościami. Mimo wszystko, odnoszę wrażenie, że przy czwartej premierze nowego albumu było wiele kroków, które mogliśmy podjąć, by „wejść na poziom wyżej” jako profesjonalna kapela, dzięki czemu ta cała ciężka praca, w końcu by się jakoś opłaciła. Zespół jednak borykał się wtedy z upadkiem wiary i nadziei na dalszą przyszłość. Jeff opuścił zespół, ponieważ wydawało mu się, że John zamierza odejść z kapeli. Następnie John powiedział nam, że myślał o odejściu od dłuższego czasu i zamierza nas opuścić, bo nie podoba mu się jak nie potrafimy utrzymać stałego składu, czego przejawem było odejście Jeffa. Następnie Carlos stwierdził, że skoro Jeff i John odeszli, to co on jeszcze tutaj w ogóle robi! Myślę, że negatywne nastawienie poszczególnych członków kapeli udzielało się wszystkim po kolei. Nałożyły się na to też inne aspekty, ale nie będę się zagłębiał w osobiste kwestie wszystkich zainteresowanych. Myślę, że jednak one też tutaj miały swój udział, co mnie smuci wielce.

Wrócę do bieżących spraw wkrótce, jednak po drodze chciałbym zadać parę pytań o historię Warbringera. Zespół rozpoczął swoją działalność w 2004 roku pod szyldem Onslaught, który szybko zmieniliście na Warbringer. Czytałem kilka wywiadów, w których dziennikarze pytali się was jak to się stało, że nie byliście świadomi istnienia legendarnej thrash metalowej kapeli o tej samej nazwie. Chciałbym jednak zadać w tym temacie trochę inne pytanie. Jak wyglądała sytuacja, w której się po raz pierwszy zorientowaliście, że istnieje już taki zespół jak Onslaught i to od całkiem sporego kawałka czasu?
Ach, nienawidzę tego pytania i żałuję, że kiedykolwiek powiedziałem jak się na początku nazywała nasza kapela. Ludzie robią z tego jakąś wielką sprawę i ciągle słyszę głupie teksty w stylu „Jak mogliście o nich nie wiedzieć!”. Każda kapela potrzebuje nazwy. Chcieliśmy by nasz zespół miał taką, która brzmi bardzo metalowo. Byliśmy jeszcze dzieciakami, które nie słuchały długo muzyki metalowej, raptem może kilka lat. Zespoły takie jak Megadeth i Slayer były dla nas ciągle czymś nowym, więc nie, nie wiedzieliśmy nic o istnieniu Onslaught. Nazywaliśmy nasz zespół tak może przez miesiąc. Nigdy pod tą nazwą nic nie nagraliśmy, ani nie zagraliśmy żadnego koncertu. Mieliśmy może napisane ze dwa kawałki, sklecone podczas prób w garażu Johna Laux. Kogo powinno obchodzić jak nazywają się dzieciaki grające w jakimś zapyziałym garażu? Następnie spotkaliśmy Ryana Batesa, perkusistę, który z nami potem nagrał „War Without End”. Siedział w thrashu o wiele dłużej od nas i wiedział o brytyjskim Onslaught. Wtedy też zrozumieliśmy, że nie moglibyśmy używać dalej tej nazwy. A teraz zabawna sprawa z tym związana. Graliśmy kilka koncertów z Onslaught w Anglii. Pewnego wieczoru siedzieliśmy i waliliśmy browary (naprawdę spoko goście!) i powiedzieliśmy im, że wcześniej nazywaliśmy się Onslaught i teraz z tego powodu co i rusz ktoś wylewa na nas pomyje, a oni wtedy na to: „Ta? To zabawne, bo my podpierdzieliliśmy tę nazwę jakieś punkowej kapeli”. I to tyle w tym temacie. Mam nadzieję, że możemy już porzucić ten głupi wątek raz na zawsze?
Dlaczego wybraliście na nazwę słowo Warbringer? Jakieś inne typy też były brane pod uwagę?
O, żeby tylko parę. Z tą kwestią nie jest związana żadna zapadająca w pamięć historia. Staraliśmy się znaleźć jakąś nazwę, która nie byłaby już zajęta przez jakiś zespół, więc zrobiliśmy sobie burzę mózgów podczas próby. Rzucaliśmy milionami nazw, aż w końcu ktoś, bodajże Andy Laux, powiedział „Warbringer”. Stwierdziliśmy, że brzmi to świetnie, całkiem epicko, niczym jakiś wielki i potężny siewca zniszczenia. Brzmiało to na dokoksaną metalową nazwę. Z czasem uznałem, że nazwa nabrała znaczenia dzięki tematom, które poruszaliśmy w naszych utworach i w rezultacie pomogła zdefiniować nasz zespół.
Kto jest twórcą waszych logotypów, zwłaszcza tego klasycznego logo, które pojawia się po raz pierwszy na „War Without End”?
Mieliśmy w sumie trzy rodzaje logo. Pierwsze, które pojawiło się tylko na demku „Born of the Ruins” (można je sobie podejrzeć na metal-archives) stworzył w sumie Adam Caroll. Drugie, które widnieje na EP „One By One, The Wicked Fall” stworzył Sierra [Lewis –przyp.red.], osoba, która jest też autorem okładki na tym wydawnictwie. Bieżące logo jest autorstwa Desmonda Roota, artysty, który namalował okładkę do „War Without End”. To jego logo pojawia się na następnych płytach.
We wkładce do „War Without End” pojawia się także fota twojego poprzedniego zespołu Zombie. Co ona robi wewnątrz albumu Warbringera?
Zombie nie jest mym poprzednim zespołem! Przed założeniem Warbringer nie byłem wcześniej w żadnej kapeli. Adam Carroll zaczął z nami grać jako bębniarz, gdyż potrzebowaliśmy wtedy takiej osoby, Adam jednak jest gitarzystą, więc poznał mnie z Ryanem Batesem, pałkerem z którym jammował sobie w Zombie. Zaśpiewałem u nich na kilku próbach, bo to byli moi kumple, z którymi często się spotykałem. Idziemy dalej, skoro ja, Ryan oraz Adam byliśmy także członkami Warbringera, to obie kapele były ze sobą bardzo blisko powiązane. Wszyscy byliśmy kumplami. Nagraliśmy także pod szyldem Warbringera dwa utwory Zombie – „Nightslasher” i „Humans To Kill”. „Nightslasher” wypadł świetnie z tym ognistym solo Adama. Możecie obczaić ten kawałek na Youtube!


Kiedy Zombie przestało funkcjonować?
Może z rok przed nagraniem „War Without End”? Skład zespołu z tej płyty to w gruncie rzeczy wymieszany wczesny Warbringer z chłopakami z Zombie. Chciałem, by Adam grał w Warbingerze na gitarze, gdyż zdawałem sobie sprawę jaki jest z niego utalentowany wioślarz, w końcu byłem na kilku próbach Zombie. Stwierdziłem, że byłby świetnym elementem naszego składu.
Album „War Without End” to było prawdziwe zabójstwo. To nadal jest prawdziwe zabójstwo. Jakie były pierwsze opinie jakie usłyszeliście od fanów, po wydaniu tej płyty? Pierwszy studyjny album długogrający to poważny krok w życiu każdej kapeli. Jakie uczucia cię nawiedzały, gdy musiałeś się zmierzyć z pierwszymi opiniami na temat tej płyty?
Byłem niezwykle podekscytowany, gdy ten album ujrzał światło dzienne. Opinie jakie do nas docierały były praktycznie super pozytywne. To był czas, gdy młody zespół grający old-schoolowy thrash był czymś zupełnie nowym na scenie muzycznej. Udało nam się załapać na pierwszy front powoli rosnącej fali. Wydawało mi się, i nadal mi się tak wydaję, że ludzie zbyt uporczywie starają się porównywać tę płytę do starszych zespołów, zamiast po prostu na czysto spojrzeć na album i poszczególne utwory. Pamiętam jak wyczytałem w jakieś recenzji, że moje wokale przypominają zaśpiewy Joeya Belladonny, co jest niesamowitym nonsensem. Fajnie jest mimo wszystko wiedzieć, że ludzie pisali o muzyce, którą stworzyłem wspólnie z chłopakami. To było naprawdę genialne uczucie!
Dlaczego „Nightslasher” trafił jako bonusowy materiał na płytę zamiast pełnoprawny kawałek?
Dlatego, bo to utwór Zombie, a nie Warbringer! W sumie najlepszy utwór Zombie, według mojej opinii. Ta wersja z „War Without End” jest najlepszym nagranym materiałem tej kapeli jaki istnieje.
Jako drugi bonusowy utwór pojawia się także ukryty utwór. Dlaczego postanowiliście zastosować taki zabieg na „War Without End”?
Chcieliśmy mieć melodyjne epickie solo na albumie. Nie mogliśmy na nie znaleźć miejsca między tymi wszystkimi brutalnymi i szybkimi riffami, więc dodaliśmy je na sam koniec jako taki ukryty bonus.
Mogę w końcu dowiedzieć się z pierwszej ręki jak ten utwór się nazywa. Spotkałem się z nazwą „Epicus Maximus” jednak są pewne źródła, które twierdzą, że jego nazwa to po prostu „XII”, jako że był umieszczony jako dwunasta ścieżka na europejskim wydaniu „War Without End”. To jak w końcu jest?
Nazywaliśmy go „Epicus Maximus”. To ukryty, instrumentalny utwór, więc w sumie jego nazwa nie jest istotna.
Dość interesującym jest fakt, że główny wers w „Shoot To Kill” śpiewasz w podobnym klimacie jak Mille Petrozza krzyczy „Pleasure To Kill” w znanym Kreatorowym hiciorze. Ciekawi mnie czy choć trochę było to tym zainspirowane?
Nie! Znaczy, ta część z „to kill” jest rzeczywiście podobna. Można uznać, że brzmią podobnie, oba te zakrzyknięcia zostały użyte jako końcówka refrenu. „Pleasure To Kill” to jednak prędkość piły mechanicznej, podczas gdy „Shoot To Kill” to łomot w średnim tempie. Po prostu „Pleasure To Kill” to jeden z tych utworów na których uczyłem się thrashowego stylu śpiewania, darłem się z tym hitem w mym samochodzie cały czas. Dalej tak czasem robię! Więc pewnie można się tu doszukać jakiegoś wpływu, jednak nie była to zamierzona inspiracja. Ciekawostką jest fakt, że jakiś czas temu odkryłem, że refren w Kreatorowym „Total Death” brzmi niemalże identycznie do tego z Exodusowego „Strike of the Beast”. Spytałem się nawet o to Millego, gdy mieliśmy z nim trasę w 2009 roku. Uśmiał się i powiedział „Tak, <<inspirowaliśmy>> się tym utworem”. Każdy muzyk ma w głowie muzykę, którą zna i kocha!

Nagraliście ponownie kilka utworów z waszego demo na pierwszym albumie studyjnym. Były to „Hell on Earth”, świetny otwieracz „Total War”, „Shoot To Kill” oraz „Beneath The Waves”. Dlaczego akurat te utwory, a nie “The Road Warrior”, “Unseen Terror”, “Onslaught” i “Screaming For Blood”? Żeby było jeszcze ciekawiej – nagrany ponownie “The Road Warrior” trafił jako bonus do waszego drugiego studyjnego albumu zatytułowanego “Waking Into Nightmares”.
Cóż, uznaliśmy po prostu, że te były najlepsze. Nagraliśmy także „Onslaught” (znowu ta nazwa!) jako bonus do „War Without End”, jestem tego prawie pewien. Jednak to było brzmienie z wczesnego okresu rozwoju kapeli, graliśmy bardziej power/speed/thrash metalowo, a potem dopiero przeszliśmy w kierunku cięższych, bardziej dzikich thrashowych brzmień. W gruncie rzeczy, zwyczajnie nie uważaliśmy, że te starsze utwory są wystarczająco dobre. Wielu nas ciągle dopytywało o „The Road Warrior”, więc ulegliśmy namowom i dodaliśmy go do następnego wydawnictwa. Gary Holt dorzucił do tego utworu swoją solówkę na albumie!
Na okładce „Born of the Ruins”, “One By One, The Wicked Fall” oraz “War Without End” pojawia się pewna postać – szkielet w rogatym hełmie. Dlaczego nie jest on już obecny na późniejszych wydawnictwach?
Nie nadaliśmy nigdy temu typkowi oficjalnego imienia. Ryan Bates mówił o nim per „Motherfucker”, więc można przyjąć, że tak się ta postać nazywa. Motyw szkieletu w rogatym hełmie nie pasował do całokształtu okładki „Waking Into Nightmares”, więc zdecydowaliśmy się zarzucić ten pomysł. Szkielet nie jest na tyle wyróżniającym się motywem, by robić z niego maskotkę. Można go jednak powiązać z pewnym okresem twórczości naszego zespołu. Kto wie, może pojawi się jeszcze gdzieś w przyszłości, nigdy nic nie wiadomo!
Każdy kolejny album był wyraźnym dowodem na to, że wasza muzyka ciągle ewoluuje i ulega nieprzerwanym modyfikacjom. Ponadto, ciągle widać, że robi to w dobrym i pożądanym kierunku. W jaki sposób udawało wam się osiągnąć taki efekt? Odróżnia was to znacząco od pozostałych młodych thrashowych zespołów, które łoją nudną papkę na jedno kopyto.
Cóż, zawsze mieliśmy na względzie fakt, by nie sprowadzać się do kopiowania starego thrashu, lecz by tworzyć naprawdę dobry i interesujący thrash metal, który jednoznacznie z nami będzie kojarzony. Nie mogę powiedzieć by był na to jakiś określony sposób. Zawsze patrzyliśmy wstecz na to, co już udało nam się zrobić, jako punkt odniesienia, z którego możemy przejść gdzie indziej. Od „War…” do „Waking…” koncentrowaliśmy się głównie na brutalności i ekstremie, z coraz to bardziej technicznie zaawansowanymi gitarami rytmicznymi. Od „Waking…” do „Worlds…” skupialiśmy się na tworzeniu chwytliwych i spójnych utworów, które łatwo będzie od siebie odróżnić. Na „Empires…” chcieliśmy pokazać bardziej zróżnicowane i progresywne strony naszego zespołu, przy jednoczesnym wywróceniu wszystkim trzewi ciężarem naszej muzy.
Jak myślisz, czy jeżeli będziecie nagrywać kolejne albumy (oby), to uda wam się zachować na nich analogicznie wysoki poziom muzyczny?
W momencie, gdy dojdziemy do wniosku, że nie jesteśmy w stanie utrzymać wysokiego poziomu jakości naszych utworów, to przestaniemy tworzyć nowy materiał. Jeżeli zobaczysz następny album Warbringera, będzie to oznaczać, że wszyscy ludzie w kapeli włożyli w niego olbrzymie pokłady wysiłku i kreatywności, i że stoją za nim murem, w pełni przekonani, że jest tak samo dobry lub lepszy niż wszystko to, co dotychczas zrobili. Nasze nastawienie jasno precyzuje fakt, że jeżeli nie ma kierunku, w którym możemy podążyć, to nie ma już sensu by dalej to ciągnąć. Dalej mamy w głowie mnóstwo pomysłów, które chcemy urzeczywistnić. Mamy też zarysowany w głowach kształt naszego przyszłego albumu.

Zawsze pokazywaliście różne oblicza thrash metalu, wszystkie jego niuanse i różnorakie motywy. Czy dalej uważacie się za thrash metalowy zespół starej szkoły czy też staracie się nie ograniczać się, by wasze kompozycje, były w większym stopniu wolne od old-schoolowych wpływów?
Jesteśmy zespołem thrash metalowym. Niekoniecznie siedzącym w old-schoolu, jednak stara szkoła zawsze była kwintesencją naszego stylu. W naszej muzyce są echa wpływów heavy metalowych, death metalowych, speed metalowych, black metalowych, a nawet po części epic power metalowych, co można poznać po paru gitarowych harmoniach. Czasem też wybrzmiewa w naszej twórczości naleciałość starego rocka. Jądro zespołu pozostaje jednak niezmienne – agresja i niszczący zew wysokoenergetycznej muzyki.
Wasz ostatni album, „IV: Empires Collapse” wzbudził niemało kontrowersji wśród fanów. Zdawaliście sobie z tego sprawę przed wydaniem, że ta płyta może wzbudzić różnorakie emocje? Czy obawialiście się tego jak album zostanie przyjęty?
Obawiać się to może się nie obawialiśmy, ale zawsze wydawało nam się, że bez względu na to jak się nasza muzyka rozwijała, ludzie ciągle mówili i pisali to samo o naszych albumach. Nie zwracali uwagi na to jak daleko zaszliśmy, albo jak wiele zmienialiśmy w swoim brzmieniu. Dlatego na „Empires…” złamaliśmy praktycznie każdą konwencję obowiązującą w naszym stylu gry i dodaliśmy naprawdę wiele nowych elementów do naszego brzmienia. Chcieliśmy naprawdę pokazać ludziom, że nie ma drugiego takiego zespołu jak Warbringer i nigdy takiego nie było. Ponieważ tak się właśnie czujemy, gdy tworzymy naszą muzykę.
I myślisz, że się udało?
Wydaję mi się, że tak – że właśnie to osiągnęliśmy. Trochę poeksperymentowaliśmy na tym albumie, jednak nadal jest na nim prawdziwie dziki thrash. Jest bardziej melodyjnie, jednak jest to melodyka z dużą dozą agresji, a „Towers of the Serpent” z tego albumu jest moją najbardziej ulubioną kompozycją jaką kiedykolwiek napisałem. Szkoda mi, że umieściliśmy te „IV” w tytule. Patrząc na to z perspektywy czasu, to było trochę głupie i niepotrzebne.
Nawet okładka „Empires…” była dość niepokojąca. Porzuciliście swoje ostre logo na rzecz zwykłej czcionki. Skąd taki ruch? W ogóle skąd pomysł na taką okładkę? Jest zupełnie inna niż jakakolwiek grafika, która pojawiła się na waszym albumie. Cholera, jest zupełnie inna niż jakakolwiek grafika, którą można zobaczyć na thrash metalowych płytach, nowych czy starych!
Chcieliśmy, by okładka wyglądała jak naprawdę stare malowidło. Trochę jak malunek w starej średniowiecznej księdze. Ten pomysł nie idzie w parze z wielkim szpiczastym logo. Ono nie pasuje zupełnie do takiego konceptu. Nadal używamy naszej logówki, nie zmieniliśmy jej. Poza tym pojawia się w środku bookletu na „Empires…”. Po prostu nie pasowało na okładkę.
Czytałem gdzieś, że „Leviathan” miał być swoistym hołdem w stronę Metalliki…
To pewnie wypowiedź Carlosa Cruza. Był prawdziwym fanem Metalliki i to on jest autorem tego utworu. Niektóre części zwrotki oraz intro przypominają mi tę trochę wolniejszą twórczość Metalliki, w stylu „Thing That Should Not Be” czy czegoś takiego. Mimo wszystko, wydaję mi się, że „Leviathan” jest całkiem wyjątkową kompozycją. Napisałem do niego całą warstwę liryczną, po tym jak została napisana muzyka. Po samej warstwie muzycznej ma się wrażenie, że się spogląda na jakąś zaginioną atlantycką świątynię lub coś w ten deseń. Dlatego też taki kierunek obrałem przy pisaniu tekstu.
Na ostatnim albumie jest pełno wyróżniających się charakterystycznych kompozycji. Te utwory to pewnego rodzaju symbole waszego ciągłego rozwoju. Część z utworów jednak nadal ma w sobie ten klimat, który był obecny na „Waking Into Nightmares”. Na przykład „Towers of the Serpent”. Tak wyszło naturalnie czy po prostu chcieliście pozostawić jakąś widoczną nić, łączącą nowy album z pozostałymi waszymi płytami?
Tak po prostu wyszło! Ale też trzeba przyznać, że nigdy nie chcieliśmy opuścić naszej przeszłości. Duch zespołu musi przechodzić przez wszystkie nasze utwory, jestem nieugięty pod tym względem. „Towers…”, jak już wspomniałem, to mój ulubiony wałek jaki kiedykolwiek nagraliśmy. I rzeczywiście, jest on podobny do stylu utworów z „Waking Into Nightmares”, aż do swej końcowej części, w której pojawia się bardzo epicka konkluzja. Za zakończenia tego typu nie chwytaliśmy się aż do materiału z „Worlds Torn Asunder”. Myślę, że dodaje to kolejnego wymiaru temu utworowi, sprawiając, że staje się on bardziej podróżą niż kompozycją, nadając równocześnie majestatycznego rysu na koniec albumu.

Muzyka Warbringer jest wyjątkowa i ma wyraźnie swój własny styl. Powiedz nam, czy często jesteście porównywani do starych thrash metalowych zespołów z lat osiemdziesiątych? Czy irytuje was takie porównywanie?
Tak i nie. Z jednej strony, gdy już jesteśmy porównywani, to zwykle jesteśmy zestawieni z naprawdę dobrymi zespołami z tamtego okresu, co jest prawdziwym zaszczytem. Z drugiej strony, myślę że leniwe dziennikarzyny na tych porównaniach się zatrzymują i nie dostrzegają wyraźnych różnic. Na naszych płytach, zwłaszcza na tych nagranych po naszym debiucie, jest pełno elementów, których się zwyczajnie nie znajdzie w thrash metalu z lat osiemdziesiątych, ponieważ pochodzą z zupełnie innego miejsca. Irytuje mnie, gdy ludzie nie zauważają całej naszej pracy jaką wkładamy w naszą muzykę, by brzmiała wyjątkowo i oryginalnie.
Który wasz album jest według ciebie waszym najlepszym wydawnictwem?
To będzie albo „Worlds…” albo „Empires…” jeżeli chodzi o mnie. „Worlds…” jest bardziej spójny i bardziej agresywny, biorąc pod uwagę całokształt płyty , ale „Empires…” jest bardziej zróżnicowanym wydawnictwem, na którym jest kilka naprawdę mocnych punktów. „Waking…” jest naprawdę niezły i mógłby być moim ulubionym wydawnictwem, lecz mam wrażenie, że moje wokale na „Worlds…” brzmią o niebo lepiej. Podoba mi się to jak teraz brzmi mój głos, o wiele bardziej niż parę lat temu. Pracuję nad nim od lat i myślę, że wykształciłem swój własny styl, dzięki czemu jestem jeszcze silniejszym metalowym wokalistą.
Jakie cele przyświecały wam przy tworzeniu poszczególnych albumów? Jak bardzo zmieniało się wasze podejście od „War Without End” po „IV: Empires Collapse”?
Zarejestrowanie „War Without End” było po prostu naszą pierwszą próbą nagrania albumu długogrającego. Chcieliśmy grać najszybciej jak się tylko dało, tak by zdmuchnąć wszystkim czerepy z karku. Czysta młodzieńcza energia. Na nagranie „Waking Into Nightmares” mieliśmy bardzo mało czasu, jednak chcieliśmy się nadal rozwijać. Wydaję mi się, że prawie nagraliśmy album death/thrashowy. Na pewno jest to nasze najbardziej rozwścieczone i najcięższe dzieło. To jak Nic Ritter gra na bębnach, sprawiło, że ten album kręci się bardziej wokół rytmiczno-technicznych elementów niż jakikolwiek inne nasze wydawnictwo. Przy „Worlds Torn Asunder” wydaję mi się, że chcieliśmy w pewien sposób skonsolidować styl naszych dwóch poprzednich albumów, jednak zdecydowanie poprawić model pisania utworów, by kompozycje bardziej zapadały w pamięć. Na przykład „Living Weapon” było naszą próbą napisania takiego „Total War” w wersji 2.0, co według mnie się nam powiodło! Z drugiej strony „Shattered Like Glass” ma w sobie ten klimat utworów z drugiej płyty. „Empires Collapse” emanuje naszą chęcią poszerzenia naszego brzmienia i ukazania bardziej progresywnej strony naszego zespołu. Jest to naprawdę zróżnicowany album. Dzięki temu chcieliśmy pokazać raz na zawsze wszystkim, że nie jesteśmy zespołem, który kopiuje starą muzykę – że mamy coś swojego do powiedzenia w tym temacie.
Jak byś opisał różnorodność jaka pojawia się na „Empires…”, biorąc pod uwagę poszczególne utwory z tego krążka?
„Horizon” ma bardzo progresywną strukturę, a jest przy tym niezwykle szybki. „Turning of the Gears” był moją próbą skrzyżowania średnio szybkiego thrashu z czymś bardziej mechanicznym, brzmiącym jak Ministry. „One Dimension” and „Scars Remain” pokazują punkowe wpływy jakie wibrują w grze Johna Laux. „Iron City” to szybki i fajny hit, i tak dalej i tak dalej. Na tym albumie pojawia się też więcej harmonii gitar prowadzących, co wyszło zupełnie spontanicznie, a co jest w mojej opinii świetnym dodatkiem do całokształtu albumu.
Co z tekstami? Czy możesz nam powiedzieć co nieco o nich? Co motywuje cię do pisania tekstów? Możesz też nam powiedzieć jak się zmieniały twoje inspiracje od czasu wczesnych albumów Warbringera.
Cóż, teksty utworów rozwinęły się u nas z czasem. Na „War Without End” chciałem po prostu, by były maksymalnie twardzielskie i chwytliwe jak tylko się da. Te dwie cechy nadal pozostają w użyciu, ale przeszedłem długą drogę jako pisarz i wydaję mi się, że sporo utworów z dwóch ostatnich albumów mogą być całkiem interesujące pod względem tekstowym. Swoją inspirację czerpię z wydarzeń bieżących i historycznych, z filmów, z książek, z rozmów i tak dalej. Zawsze staram się, by warstwa tekstowa pasowała do muzyki i ją uatrakcyjniała. Za każdym tekstem stoi pewna historia. Na „Worlds…” każdy utwór jest w booklecie opatrzony krótką notką, mówiącą o koncepcie stojącym za nim. Historie, z których powstają nasze teksty są dla mnie bardzo ważne. Zacząłem robić bloga „Song of the Day” na Facebookowej stronie Warbringera, w którym opisuje to, jak powstawał utwór, co było inspiracją dla tekstu i wszystko to, co się przez niego przewinęło. Na razie przerobiłem na nim „Enemies of the State”, który był zainspirowany opowiadaniem „Jeden dzień Iwana Denisowicza” i gułagami w stalinowskiej Rosji.
Jak ważne jest dla ciebie, by ludzie skupiali swoją uwagę także na tekstach, a nie tylko na samej muzyce?
Jest to dla mnie bardzo ważne, bez dwóch zdań. W pewnej recenzji ktoś nas opisał jako thrasherów od opowiadania historii. Z albumu na album tak to u nas wygląda. Nie gram w zespole na żadnym instrumencie, więc całą swoją kreatywność wkładam w rzeźbienie pomysłów i tekstów do muzyki. Jest to dla mnie niezmiernie ważne, by nasze utwory miały interesujące teksty i fajne pomysły w nich zawarte, co stanowi także o sile naszego zespołu i naszych nagrań.
Co zwykle jest pierwsze – muzyka czy tekst?
W 90 procentach to muzyka powstaje najpierw. Pomysły na tekst zwykle są dopasowywane tak, by pasowały klimatem do warstwy muzycznej. Jest to bardzo ważne, by te dwa elementy do siebie pasowały. Zawsze do opisu tej zależności używam przykładu „Aces High” Iron Maiden. Tekst w tym utworze dotyczy powietrznej walki, a muzyka brzmi niczym latanie w przestworzach. Tekst i muzyka razem tworzą prawdziwą muzyczno-ideologiczną synergię.


Krążyliśmy opłotkami wokół tematu waszego kolejnego albumu, więc czas zapytać wprost – czy macie już przygotowany jakiś materiał na następną płytę Warbringera? Jakie są wasze plany dotyczące kolejnego wydawnictwa?
Mamy napisany i tekst i muzykę, nie wszystko jeszcze, co prawda, jednak jestem bardzo podekscytowany tym, co już mamy. Na razie chcemy przywrócić zespół do działania, żadnych konkretnych planów ponad to póki co nie mamy.
Pamiętam jak podczas waszego występu na Headbangers Open Air w 2012 roku miałeś na sobie koszulkę Manilla Road. Fakt o tyle łatwy do zapamiętania, że tego samego dnia mój kolega miał identycznego t-shirta na sobie. Fajnie, że nie ograniczacie się jedynie do thrash metalu i dajecie temu wyraz. Czego słuchasz ostatnimi dniami?
Słucham głównie różnorakiego metalu i rocka, jednak nie tylko to przewija się u mnie przez głośniki, słucham wszystkiego co wydaje mi się dobrze napisane. Czasem nawet trafi się jakiś bzdurny pop od czasu do czasu. Jednak w przeważającej ilości jest to rock i metal. Uwielbiam brzmienie elektrycznych gitar. Przez większość czasu jest to raczej stary heavy metal i NWOBHM niż cokolwiek innego. No i kurewsko uwielbiam Manilla Road, to jest prawdziwie czarodziejska muza.
To by było na tyle. Wielkie dzięki, że zdecydowałeś się poświęcić nam swój czas i mam nadzieję, że cię zbytnio nie wymęczyłem. Chcesz jeszcze coś dodać na koniec dla naszych czytelników?
Dzięki za wasze ciągłe wsparcie! Mam nadzieję, że będzie nam dane jeszcze raz odwiedzić Polskę i mam nadzieję, że będziecie mogli usłyszeć nową muzykę spod znaku Warbringer. Nieście pochodnie, nie pozwólcie zgasnąć płomieniowi!
przeprowadzono: lipiec 2014


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz