Pierwsza i druga część epickiego power metalowego klasyku “The Marriage of Heaven and Hell” doczekały się wspólnej reedycji w jednym wydawnictwie. Jest to świetna sprawa, zwłaszcza, że kawałki pojawiające się na obu albumach zostały nagrane w większości na jednej sesji nagraniowej. Mamy tutaj do czynienia z taką samą sytuacją jak w przypadku Helloweenowych “Keeperów”. Oba albumy “The Marriage of Heaven And Hell” są płytami wybitnymi, z którymi każdy maniak power metalu, czy to lubujący się w plastikowych europejskich podskokach wśród pierwiosnków, czy to lubujący się w sile, mięsie i energii amerykańskich maszyn zagłady, powinien się zapoznać.
Na tych albumach, wykrystalizowało się nowe oblicze Virgin Steele. Dużo tutaj melodii, przy czym nie pogardzono użyciem klawiszy. DeFeis jednak na tyle umiejętnie je wkomponował w resztę instrumentów, tak że nawet w chwili, gdy syntezatory grają pierwsze skrzypce w utworach, to nie mamy wrażenia bombardowania brokatowym deszczem cukru jak w przypadku sztandarowych produkcji europowermetalowych.
Można rzec, że bardzo wiele łączy Virgin Steele z Jethro Tull: Virgin Steele jest takim power metalowym Jethro Tull z bardziej klasycznym podejściem do muzyki. Helloween mogłoby się wiele nauczyć od tego zespołu jak się powinno grać melodyjny power metal. Virgin Steele bardzo umiejętnie operuje w swym stylu. Znajduje w swych miejscach miejsce na melodię i transpozycję klimatu, przy jednoczesnym bardzo wyrazistym brzmieniu heavy metalowych gitar.
Kompozycje, w tym także ballady, są fantastycznie wyważone. Mamy tutaj bardzo dużo umiejętnych połączeń fortepianu z heavy metalową gitarą, perkusją i basem, nie będących jednocześnie rzewnymi balladziochami. Można dyskutować czy są to dwa najlepsze albumy w katalogu Virgin Steele, jednak bezsprzecznie jest na nich pełno świetnych kompozycji. Wartkie “I Will Come For You”, “Blood & Gasoline” (ten fortepian!), “Weeping of the Spirits”, waleczny “Symphony of Steele” i przebojowy “The Raven Song” to tylko sam czubek góry lodowej rozpędzonego glacieru amerykańskiego power metalu. Tak jak w przypadku casusu Helloweenowych “Keeperów” tak i tutaj “Part I” wydaje się być trochę lepszy niż część druga. Może to po części zasługa tego, że pierwszy album jest trochę bardziej spójny niż ten drugi. Jednak wyraźnie utwory z części drugiej mają więcej klawiszowych partii. Nie zmienia to jednak faktu, że na “Part II” są takie hity jak mocarny “Symphony of Steele”, będący chyba jednym z najlepszych wałków w twórczości Virgin Steele oraz energetyzujący “Victory is Mine”, choć ten ostatni aż się prosi o to, by go zagrać jednak nieco szybciej.
Na koniec dodam, że zabawne jak wiele riffów z albumów Virgin Steele trafiało kilka lat później na albumy ich kolegów z Manowar. Na obu “The Marriage…” też jest trochę zagrywek, które bardzo wyraźnie zainspirowały samozwańczych królów metalu. Nawet całkiem sporo, lecz kto by je wszystkie zliczył?
Na tych albumach, wykrystalizowało się nowe oblicze Virgin Steele. Dużo tutaj melodii, przy czym nie pogardzono użyciem klawiszy. DeFeis jednak na tyle umiejętnie je wkomponował w resztę instrumentów, tak że nawet w chwili, gdy syntezatory grają pierwsze skrzypce w utworach, to nie mamy wrażenia bombardowania brokatowym deszczem cukru jak w przypadku sztandarowych produkcji europowermetalowych.
Można rzec, że bardzo wiele łączy Virgin Steele z Jethro Tull: Virgin Steele jest takim power metalowym Jethro Tull z bardziej klasycznym podejściem do muzyki. Helloween mogłoby się wiele nauczyć od tego zespołu jak się powinno grać melodyjny power metal. Virgin Steele bardzo umiejętnie operuje w swym stylu. Znajduje w swych miejscach miejsce na melodię i transpozycję klimatu, przy jednoczesnym bardzo wyrazistym brzmieniu heavy metalowych gitar.
Kompozycje, w tym także ballady, są fantastycznie wyważone. Mamy tutaj bardzo dużo umiejętnych połączeń fortepianu z heavy metalową gitarą, perkusją i basem, nie będących jednocześnie rzewnymi balladziochami. Można dyskutować czy są to dwa najlepsze albumy w katalogu Virgin Steele, jednak bezsprzecznie jest na nich pełno świetnych kompozycji. Wartkie “I Will Come For You”, “Blood & Gasoline” (ten fortepian!), “Weeping of the Spirits”, waleczny “Symphony of Steele” i przebojowy “The Raven Song” to tylko sam czubek góry lodowej rozpędzonego glacieru amerykańskiego power metalu. Tak jak w przypadku casusu Helloweenowych “Keeperów” tak i tutaj “Part I” wydaje się być trochę lepszy niż część druga. Może to po części zasługa tego, że pierwszy album jest trochę bardziej spójny niż ten drugi. Jednak wyraźnie utwory z części drugiej mają więcej klawiszowych partii. Nie zmienia to jednak faktu, że na “Part II” są takie hity jak mocarny “Symphony of Steele”, będący chyba jednym z najlepszych wałków w twórczości Virgin Steele oraz energetyzujący “Victory is Mine”, choć ten ostatni aż się prosi o to, by go zagrać jednak nieco szybciej.
Na koniec dodam, że zabawne jak wiele riffów z albumów Virgin Steele trafiało kilka lat później na albumy ich kolegów z Manowar. Na obu “The Marriage…” też jest trochę zagrywek, które bardzo wyraźnie zainspirowały samozwańczych królów metalu. Nawet całkiem sporo, lecz kto by je wszystkie zliczył?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz