Zapewne nazwa Savage Choir niewiele wam mówi, dlatego na początek przyda się krótki rys biograficzny tej kapeli – zwłaszcza, że niewiele jest informacji o tym zespole. Nawet w Sieci trudno jest znaleźć zweryfikowane i prawdziwe fakty dotyczące tej kapeli, a i tak większość z nich jest mylna.
Savage Choir powstał w 1984 roku w Nowym Jorku przez gitarzystę Benny’ego Ransoma i wokalistę Steve’a Ferrigno, który na początku występował pod scenicznym imieniem Steve Michaels. Do składu dokooptowany został basista Chris Elchhorn oraz perkusista Lee Nelson. W 1985 roku kapela zmieniła nazwę na Death Mask i nagrała dość interesujący album „Split the Atom”. Ta płyta jest dość ciekawym wydawnictwem, wznowionym ponownie w 2009 roku przez Retrospect Records. Death Mask jednak z powodu licznych problemów z wytwórnią przestał działać w 1987 roku, gdy ze składu odszedł Benny Ransom. Na jego miejsce trafił siedemnastoletni wówczas Guy Capuzzo, który okazał się nie lada wirtuozem gitary i wizjonerem. Dzięki niemu muzyka zespołu nabrała oryginalnego charakteru i dużo awangardowego klimatu. Jego shredding i eksperymenty z dźwiękami spowodowały, że materiał, który zaczęła tworzyć kapela miał niezwykle prężny potencjał. Dlatego po dołączeniu Guya do zespołu, kapela zmieniła na powrót nazwę na Savage Choir.
Muzyka i teksty na nowy album powstawały na przełomie 1987 i 1988 roku. Mroczne liryki o stracie, gwałtownej utracie niewinności, opieki, rodziny oraz o walce z przeciwnościami losu były owocem straty obydwojga rodziców przez wokalistę zespołu. Choć Steve przechodził wtedy przez trudny okres, gdyż był najstarszym z czwórki rodzeństwa, udało mu się pogodzić przeciwności losu z grą w kapeli, czego efektem jest niezwykły dramatyzm i melancholia w lirykach pisanego materiału i w jego głosie na nagraniach.
Efektem wytężonej pracy zespołu był epicki koncept album zatytułowany „Winter of Probator”. Nagrane na niego zostało dziewięć z dziesięciu zaplanowanych utworów. Niestety album nie ujrzał światła dziennego i został zagrzebany w jakieś zapyziałej szafie na następne dwadzieścia pięć lat. Wystarczy tylko kilkanaście sekund słuchania odświeżonego „Winter of Probator”, by zrozumieć, że chowanie takiego materiału to najcięższa zbrodnia przeciwko całemu metalowi. To, co nagrało Savage Choir pizga po ryju jak mało co. Nie wiem jak Divebomb Records w ogóle trafiło na ślad takiego zapomnianego diamentu, ale niech im chwała będzie, bo to co odgrzebali powinno być klasykiem wymienianym jednym tchem obok Toxik, Realm i Watchtower. I daleko mi jest w tym momencie od przesady (serio, serio). Co możemy więc znaleźć na „Winter of Probator”? Progresywny thrash/speed, w którym da się wyczuć nieco Watchtower, nieco Toxik, nieco amerykańskiego Screamera, momentami przebija się przez to wszystko Mekong Delta. Do głowy przychodzi też podobieństwo do zespołu Crows, w którym udzielał się Leszek Szpigiel.
Już pierwszy utwór kolokwialnie rzecz ujmując wgniata w ścianę. Nie spodziewałem się aż tak dobrego poziomu i tak dobrej jakości brzmienia. Każdemu kto lubi energetyczną dozę metalu otuloną w subtelną - nie nachalną, lecz wciąż wyczuwalną - progresję, zrobi się zwyczajnie mokro. W następnych utworach zdarza się już nieco więcej progresywnych klimatów jak w Blind Illusion, jednak poziom techniki jest bardzo umiejętnie wyważony. Te nagrania jak na datę swego powstania są bardzo oryginalne, pionierskie i przełomowe.
W “Trois Pieces Breves” muzycy już dali się ponieść wodzom fantazji w kwestii progresywnych motywów, których tutaj jest zdecydowanie najwięcej. Ciągłe dysonanse i niejednoznaczne metrum oraz tempo są znakami rozpoznawczymi tego utworu. W tym wszystkim zagrzebany jest niezwykle wysoki głos Steve’a, który osiąga takie klimaty, że niejeden power metalowy wyjec mógłby się schować.
„Winter of Probator” jest albumem konceptowym. W utworach została opowiedziana historia z zupełnie innego uniwersum niż nasze. Teksty dotyczą walki o przetrwanie i o utracone dziedzictwo przez kilka młodych osób, których plemię zostało zniszczone przez inne. Akcja ma miejsce na planecie o nazwie Probator, przypominającą jednak naszą Ziemię. Głównym bohaterem jest Vien Staa, który stara się przetrwać po tym jak został siłą wygnany na lodowe pustkowia swego globu. Sama historia jest bardzo złożona i zawiła – w sumie bardziej pasowałaby na fabułę jakieś książki niż na treść albumu muzycznego. Mimo to z przyjemnością się odkrywa kolejne losy banicji głównego bohatera, zwłaszcza, że towarzyszy im muzyka na najwyższym światowym poziomie.
Cóż rzec, dostaliśmy w ręce album, który powinien się trzy dekady temu stać rozpoznawalnym klasykiem progresywnego technicznego metalu. W sumie można by powiedzieć, że fabuła tego albumu konceptowego się dość ironicznie sprawdziła w przypadku samej kapeli. Utracili swe dziedzictwo zanim mogli je namacalnie poczuć, a tymczasem możemy się nim napawać po wielu, wielu latach.
Savage Choir powstał w 1984 roku w Nowym Jorku przez gitarzystę Benny’ego Ransoma i wokalistę Steve’a Ferrigno, który na początku występował pod scenicznym imieniem Steve Michaels. Do składu dokooptowany został basista Chris Elchhorn oraz perkusista Lee Nelson. W 1985 roku kapela zmieniła nazwę na Death Mask i nagrała dość interesujący album „Split the Atom”. Ta płyta jest dość ciekawym wydawnictwem, wznowionym ponownie w 2009 roku przez Retrospect Records. Death Mask jednak z powodu licznych problemów z wytwórnią przestał działać w 1987 roku, gdy ze składu odszedł Benny Ransom. Na jego miejsce trafił siedemnastoletni wówczas Guy Capuzzo, który okazał się nie lada wirtuozem gitary i wizjonerem. Dzięki niemu muzyka zespołu nabrała oryginalnego charakteru i dużo awangardowego klimatu. Jego shredding i eksperymenty z dźwiękami spowodowały, że materiał, który zaczęła tworzyć kapela miał niezwykle prężny potencjał. Dlatego po dołączeniu Guya do zespołu, kapela zmieniła na powrót nazwę na Savage Choir.
Muzyka i teksty na nowy album powstawały na przełomie 1987 i 1988 roku. Mroczne liryki o stracie, gwałtownej utracie niewinności, opieki, rodziny oraz o walce z przeciwnościami losu były owocem straty obydwojga rodziców przez wokalistę zespołu. Choć Steve przechodził wtedy przez trudny okres, gdyż był najstarszym z czwórki rodzeństwa, udało mu się pogodzić przeciwności losu z grą w kapeli, czego efektem jest niezwykły dramatyzm i melancholia w lirykach pisanego materiału i w jego głosie na nagraniach.
Efektem wytężonej pracy zespołu był epicki koncept album zatytułowany „Winter of Probator”. Nagrane na niego zostało dziewięć z dziesięciu zaplanowanych utworów. Niestety album nie ujrzał światła dziennego i został zagrzebany w jakieś zapyziałej szafie na następne dwadzieścia pięć lat. Wystarczy tylko kilkanaście sekund słuchania odświeżonego „Winter of Probator”, by zrozumieć, że chowanie takiego materiału to najcięższa zbrodnia przeciwko całemu metalowi. To, co nagrało Savage Choir pizga po ryju jak mało co. Nie wiem jak Divebomb Records w ogóle trafiło na ślad takiego zapomnianego diamentu, ale niech im chwała będzie, bo to co odgrzebali powinno być klasykiem wymienianym jednym tchem obok Toxik, Realm i Watchtower. I daleko mi jest w tym momencie od przesady (serio, serio). Co możemy więc znaleźć na „Winter of Probator”? Progresywny thrash/speed, w którym da się wyczuć nieco Watchtower, nieco Toxik, nieco amerykańskiego Screamera, momentami przebija się przez to wszystko Mekong Delta. Do głowy przychodzi też podobieństwo do zespołu Crows, w którym udzielał się Leszek Szpigiel.
Już pierwszy utwór kolokwialnie rzecz ujmując wgniata w ścianę. Nie spodziewałem się aż tak dobrego poziomu i tak dobrej jakości brzmienia. Każdemu kto lubi energetyczną dozę metalu otuloną w subtelną - nie nachalną, lecz wciąż wyczuwalną - progresję, zrobi się zwyczajnie mokro. W następnych utworach zdarza się już nieco więcej progresywnych klimatów jak w Blind Illusion, jednak poziom techniki jest bardzo umiejętnie wyważony. Te nagrania jak na datę swego powstania są bardzo oryginalne, pionierskie i przełomowe.
W “Trois Pieces Breves” muzycy już dali się ponieść wodzom fantazji w kwestii progresywnych motywów, których tutaj jest zdecydowanie najwięcej. Ciągłe dysonanse i niejednoznaczne metrum oraz tempo są znakami rozpoznawczymi tego utworu. W tym wszystkim zagrzebany jest niezwykle wysoki głos Steve’a, który osiąga takie klimaty, że niejeden power metalowy wyjec mógłby się schować.
„Winter of Probator” jest albumem konceptowym. W utworach została opowiedziana historia z zupełnie innego uniwersum niż nasze. Teksty dotyczą walki o przetrwanie i o utracone dziedzictwo przez kilka młodych osób, których plemię zostało zniszczone przez inne. Akcja ma miejsce na planecie o nazwie Probator, przypominającą jednak naszą Ziemię. Głównym bohaterem jest Vien Staa, który stara się przetrwać po tym jak został siłą wygnany na lodowe pustkowia swego globu. Sama historia jest bardzo złożona i zawiła – w sumie bardziej pasowałaby na fabułę jakieś książki niż na treść albumu muzycznego. Mimo to z przyjemnością się odkrywa kolejne losy banicji głównego bohatera, zwłaszcza, że towarzyszy im muzyka na najwyższym światowym poziomie.
Cóż rzec, dostaliśmy w ręce album, który powinien się trzy dekady temu stać rozpoznawalnym klasykiem progresywnego technicznego metalu. W sumie można by powiedzieć, że fabuła tego albumu konceptowego się dość ironicznie sprawdziła w przypadku samej kapeli. Utracili swe dziedzictwo zanim mogli je namacalnie poczuć, a tymczasem możemy się nim napawać po wielu, wielu latach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz