Gdy ogłoszono powrót Sanctuary do studia, zainteresowani fani podzielili się z grubsza na dwie frakcje - tych którzy oczekiwali, że owoc prac muzyków będzie przypominał stylistycznie ich pierwsze płyty oraz tych, którzy po prostu czekali na kolejne dokonania Warrela Dane’a, niezależnie od tego czy będą one sygnowane szyldem Nevermore czy Sanctuary. Oczekiwania były tym większe, że za nowy album Sanctuary wziął się praktycznie cały skład, bez Seana Blosla, odpowiedzialny na dwa pierwsze, klasyczne albumy tej kapeli. Oczekiwaniom towarzyszyły też obawy. W końcu Warrel Dane od dawna nie jest w takiej formie wokalnej jak za czasów „Refuge Denied”. W zapomnienie poszły jego wysokie zaśpiewy i stawiające wszystkie włoski na ciele niesamowite falsetto. Występy zreaktywowanego Sanctuary z ostatnich lat to potwierdzały, zwłaszcza, że smutno było patrzeć jak się Warrel męczy przy takim sztandarowym “Die For My Sins” na żywo.
Po dwudziestu czterech latach do katalogu Sanctuary trafia trzeci album studyjny i muszę od razu powiedzieć, że dzięki “The Year The Sun Died” Sanctuary trafia do grona tych zespołów, które zepsuły swą nieskazitelną dyskografię dzięki jednej szmirze, bo niestety nowy album nie jest dobrym nagraniem i należy to powiedzieć otwarcie. Jest mu diabelnie daleko do bycia dobrym nagraniem. Nie brzmi nawet jako nagranie Sanctuary, tylko jako coś, co powinno wyjść pod szyldem Nevermore. Wokale brzmią jak Nevermore, gitary brzmią jak Nevermore, bas brzmi jak Nevermore (czyli go właściwie nie słychać) i produkcja dźwięku brzmi jak Nevermore. Pierwszy rzut oka na okładkę też przywodzi na myśl Nevermore. Stworzył ją Travis Smith, który - to ci niespodzianka - jest także odpowiedzialny za grafiki “Dreaming Neon Black”, “Dead Heart In A Dead World”, “Enemies of Reality” oraz “The Obsidian Conspiracy”. Travis tworzył okładki dla naprawdę wielu różnych zespołów (w tym Iced Earth, Death, Cynic, Crescent Shield, Overkill i wiele innych), lecz inne jego prace jakoś nie nasuwały skojarzeń z Nevermore. Ta dla Sanctuary, niestety już tak. Wygląda jak typowa okłada Nevermore, z tą różnicą, że widnieje na niej inna logówka. Przynajmniej ostrzega ona w jasny sposób przed tym, co możemy znaleźć w środku.
“The Year The Sun Died” nie brzmi jak naturalna kontynuacja “Into the Mirror Black”. Temu albumowi daleko jest i do genialnego “Refuge Denied” i do progresywnego drugiego albumu. Produkcja dźwięku brzmi niezwykle cyfrowo i syntetycznie, a same kompozycje przynudzają i przebrzmiewają swoją miernością. Nawet w kontekście samej muzyki Nevermore ten album wypada jako słaba kontynuacja dorobku muzycznego Warrela Dane’a i Jima Shepparda. Nie ma sensu szukać punktów wspólnych między “The Year The Sun Died” i muzyką Sanctuary, gdyż ich praktycznie nie ma. Sam album, postawiony samotnie pod ścianą, też się nie broni. Średnie, monotonne tempa, nudne wokale, kompozycje brzmiące bliźniaczo z powodu wypolerowanej cyfrowej produkcji w stylu Nevermore - słowem wieje taką papkową szarzyzną z tego nagrania, która ma niewiele wspólnego z mocą, potęgą i energią heavy metalu.
Album rozpoczyna “Arise and Purify”, który już na wstępie krzyczy Nevermore swoimi riffami. Kompozycja przemija bardzo wolno i męczy bułę niemiłosiernie, a to przecież dopiero początek albumu. Wokale w refrenie mają nałożone na siebie wysokie zaśpiewy, jednak są one na tyle schowane, że trudno rzec czy to sam Warrel siebie wspiera, jak dawniej, czy są podciągane komputerowo. Sądząc po niechętnej jej ekspozycji to niestety mamy do czynienia z tym drugim. W dodatku są one najlepszą częścią tej kompozycji, co samo w sobie powinno wiele mówić o pozostałych aspektach tego utworu.
W “Let the Serpent Follow Me” i w “Exitium (Anthem of the Living)” nikt się nawet nie stara ukryć, że mamy do czynienia z kompozycją Nevermore. Zabawy z pedałem wah przechodzą w monotonne, ponure klimaty, które można opisać jednym słowem, czyli… Nevermore. Te riffy kojarzą się jednoznacznie, zwłaszcza z zawodzeniem Dane’a w średnich rejestrach i tą nieszczęsną syntetyczną produkcją. Z pozoru nieco żywszy “Question Existence Fading” szybko siada i się ochładza. Warrel zamiast śpiewać, jak miało to miejsce na wcześniejszych płytach Sanctaury, stawia w gruncie rzeczy na melorecytację w stylu - no kto by przypuszczał - Nevermore oraz ostatniej płyty Laaz Rockit.
Ciemna atmosfera “I Am Low”, który miał chyba przeplatać melancholijny spokojny klimat z szybkimi zrywami, męczy niesamowicie. Sanctuary umiejętnie czyniło analogicznego zabiegi w przykładowo „Future Tense”, „Veil of Disguise” i „Termination Force”. Tutaj niestety zawodzi, choć Warrel pokazuje, że ma bardzo różnorodną barwę głosu w średnich rejestrach. Przy “The World Is Wired”, który dalej jedzie na kilometr wiadomym zespołem, trafił się także jeden motyw, którego ze świecą szukać w twórczości Nevemore. Niestety szybko przemija i wraca z powrotem zbita młócka sztucznych riffów. Progresywny “The Dying Age” męczy swą monotonią i klepaniem w niekończące się kółko tego samego motywu gitarowego.
Album kończy utwór tytułowy, który jednoznacznie utwierdza mnie w przekonaniu, że nie powinien się nazywać “The Year The Sun Died” tylko “The Year Sanctuary Died”. Jest to nudny, na siłę udziwniany i monotonny utwór w średnim, męczącym tempie.
Plusy? Naprawdę niewiele można rzec na dłuższą metę w tym temacie. Solówki i leady w “Arise And Purify”, choć są proste i w sumie dość jednostajne, to brzmią całkiem nieźle. Szkoda, że utwór do którego zostały dodane jest średnią szamotaniną. Akustyczna solówka w “One Final Day (Sworn to Believe)” jest bardzo ciekawym smaczkiem wydobywającym ten album z czeluści nudy i muzycznej chałtury. Najlepszym utworem na płycie jest „Frozen”, który można opisać jako średniodobry. Dupy nie urwie, ale kompozycyjnie prezentuje się prawie całkiem całkiem… Chyba jako jedynemu pod względem aranżacji bliżej mu do tego jakby brzmiało Sanctuary, gdyby nie eksodus Dane’a i Shepparda do ziemi Nevermore na początku lat dziewięćdziesiątych. Przynajmniej na początku utworu, gdyż nawet pierwsze zwolnienie ma więcej wspólnego z klimatem Sanctuary niż Nevermore. Potem, przy refrenie niestety skojarzenia są dokładnie takie same jak przy innych utworach. Niezależnie od tego jak szybki jest utwór, następuje jego wymuszone zwolnienie przy refrenie. Ponadto, może się wydawać, że we “Frozen” część riffów jest nawet ukształtowana na modłę Sanctuary. Niestety, trudno jest jednoznacznie to ocenić z powodu mało czytelnej, syntetycznej produkcji dźwięku, o której była już mowa. Drugim dobrym utworem jest półtoraminutowy instrumentalny “Ad Vitam Aeternam” stanowiący bardzo fajny i klimatyczny akustyczny wstęp do ostatniego utworu na płycie, który niestety nie utrzymuje już poziomu swojego wstępu.
Dodam jeszcze, że jak przystało na Warrela Dane’a teksty utworów są dobre. Warrel zawsze potrafił pisać ciekawie zbudowane liryki. Z ich melodyką to zwykle bywało różnie, ale treść zawsze była dobrej jakości. Choć na “The Year The Sun Died” daleko im do stylu prezentowanego na “Into the Mirror Black” i “Refuge Denied”. Nie jest to jednak element, który wymiernie wpływa na poprawę odbioru najnowszego dzieła tej kapeli.
Nowe Sanctuary wypada miernie. Słuchałem tego albumu wielokrotnie. Dawałem mu co i rusz szansę, liczyłem że w końcu do mnie przemówi. Jako zagorzały fan Sanctuary ślepo wierzyłem, że coś w końcu zaskoczy, że przyjdzie pora, gdy zrozumiem ten album. Okazało się, że jednak nie jest to płyta z gatunku tych, do których trzeba dojrzeć. Jako człowiek, któremu daleko jest do bycia fanem Nevermore, uważam, że tytułowy kawałek z ich ostatniej płyty “The Obsidian Conspiracy” zjada cały nowy album Sanctuary bez popity. Tak jak pisałem wcześniej, tak to podkreślę raz jeszcze - “The Year The Sun Died” jest słaby, niezależnie czy w kontekście dorobku Sanctuary, dorobku Nevermore czy też nawet jeżeli nie będziemy w ogóle brali pod uwagę jakąkolwiek przeszłość muzyczną artystów, którzy są za niego odpowiedzialni. Najnowsza płyta Warrela Dane’a nie ma za wiele wspólnego z muzyką metalową. Trudno nawet z czystym sumieniem nazwać to wydawnictwo dobrą muzyką. A to nie wszystko. Nowe Sanctuary nie brzmi w ogóle jak Sanctuary. “The Year The Sun Died” brzmi jak cienkie Nevermore bez Loomisa.
Cóż, na zakończenie dodam, że to dość ciekawe, że w kontekście recenzji tej płyty częściej pada nazwa innej kapeli niż tej, która stworzyła opisywane dzieło. To też w sumie o czymś jednoznacznie świadczy. Zalecam potencjalnym słuchaczom jak najszybciej zapomnieć o tej płycie i wrócić do ponadczasowego i klasycznego “Refuge Denied”. Po co sobie psuć krew?
Ocena: 2/6
Po dwudziestu czterech latach do katalogu Sanctuary trafia trzeci album studyjny i muszę od razu powiedzieć, że dzięki “The Year The Sun Died” Sanctuary trafia do grona tych zespołów, które zepsuły swą nieskazitelną dyskografię dzięki jednej szmirze, bo niestety nowy album nie jest dobrym nagraniem i należy to powiedzieć otwarcie. Jest mu diabelnie daleko do bycia dobrym nagraniem. Nie brzmi nawet jako nagranie Sanctuary, tylko jako coś, co powinno wyjść pod szyldem Nevermore. Wokale brzmią jak Nevermore, gitary brzmią jak Nevermore, bas brzmi jak Nevermore (czyli go właściwie nie słychać) i produkcja dźwięku brzmi jak Nevermore. Pierwszy rzut oka na okładkę też przywodzi na myśl Nevermore. Stworzył ją Travis Smith, który - to ci niespodzianka - jest także odpowiedzialny za grafiki “Dreaming Neon Black”, “Dead Heart In A Dead World”, “Enemies of Reality” oraz “The Obsidian Conspiracy”. Travis tworzył okładki dla naprawdę wielu różnych zespołów (w tym Iced Earth, Death, Cynic, Crescent Shield, Overkill i wiele innych), lecz inne jego prace jakoś nie nasuwały skojarzeń z Nevermore. Ta dla Sanctuary, niestety już tak. Wygląda jak typowa okłada Nevermore, z tą różnicą, że widnieje na niej inna logówka. Przynajmniej ostrzega ona w jasny sposób przed tym, co możemy znaleźć w środku.
“The Year The Sun Died” nie brzmi jak naturalna kontynuacja “Into the Mirror Black”. Temu albumowi daleko jest i do genialnego “Refuge Denied” i do progresywnego drugiego albumu. Produkcja dźwięku brzmi niezwykle cyfrowo i syntetycznie, a same kompozycje przynudzają i przebrzmiewają swoją miernością. Nawet w kontekście samej muzyki Nevermore ten album wypada jako słaba kontynuacja dorobku muzycznego Warrela Dane’a i Jima Shepparda. Nie ma sensu szukać punktów wspólnych między “The Year The Sun Died” i muzyką Sanctuary, gdyż ich praktycznie nie ma. Sam album, postawiony samotnie pod ścianą, też się nie broni. Średnie, monotonne tempa, nudne wokale, kompozycje brzmiące bliźniaczo z powodu wypolerowanej cyfrowej produkcji w stylu Nevermore - słowem wieje taką papkową szarzyzną z tego nagrania, która ma niewiele wspólnego z mocą, potęgą i energią heavy metalu.
Album rozpoczyna “Arise and Purify”, który już na wstępie krzyczy Nevermore swoimi riffami. Kompozycja przemija bardzo wolno i męczy bułę niemiłosiernie, a to przecież dopiero początek albumu. Wokale w refrenie mają nałożone na siebie wysokie zaśpiewy, jednak są one na tyle schowane, że trudno rzec czy to sam Warrel siebie wspiera, jak dawniej, czy są podciągane komputerowo. Sądząc po niechętnej jej ekspozycji to niestety mamy do czynienia z tym drugim. W dodatku są one najlepszą częścią tej kompozycji, co samo w sobie powinno wiele mówić o pozostałych aspektach tego utworu.
W “Let the Serpent Follow Me” i w “Exitium (Anthem of the Living)” nikt się nawet nie stara ukryć, że mamy do czynienia z kompozycją Nevermore. Zabawy z pedałem wah przechodzą w monotonne, ponure klimaty, które można opisać jednym słowem, czyli… Nevermore. Te riffy kojarzą się jednoznacznie, zwłaszcza z zawodzeniem Dane’a w średnich rejestrach i tą nieszczęsną syntetyczną produkcją. Z pozoru nieco żywszy “Question Existence Fading” szybko siada i się ochładza. Warrel zamiast śpiewać, jak miało to miejsce na wcześniejszych płytach Sanctaury, stawia w gruncie rzeczy na melorecytację w stylu - no kto by przypuszczał - Nevermore oraz ostatniej płyty Laaz Rockit.
Ciemna atmosfera “I Am Low”, który miał chyba przeplatać melancholijny spokojny klimat z szybkimi zrywami, męczy niesamowicie. Sanctuary umiejętnie czyniło analogicznego zabiegi w przykładowo „Future Tense”, „Veil of Disguise” i „Termination Force”. Tutaj niestety zawodzi, choć Warrel pokazuje, że ma bardzo różnorodną barwę głosu w średnich rejestrach. Przy “The World Is Wired”, który dalej jedzie na kilometr wiadomym zespołem, trafił się także jeden motyw, którego ze świecą szukać w twórczości Nevemore. Niestety szybko przemija i wraca z powrotem zbita młócka sztucznych riffów. Progresywny “The Dying Age” męczy swą monotonią i klepaniem w niekończące się kółko tego samego motywu gitarowego.
Album kończy utwór tytułowy, który jednoznacznie utwierdza mnie w przekonaniu, że nie powinien się nazywać “The Year The Sun Died” tylko “The Year Sanctuary Died”. Jest to nudny, na siłę udziwniany i monotonny utwór w średnim, męczącym tempie.
Plusy? Naprawdę niewiele można rzec na dłuższą metę w tym temacie. Solówki i leady w “Arise And Purify”, choć są proste i w sumie dość jednostajne, to brzmią całkiem nieźle. Szkoda, że utwór do którego zostały dodane jest średnią szamotaniną. Akustyczna solówka w “One Final Day (Sworn to Believe)” jest bardzo ciekawym smaczkiem wydobywającym ten album z czeluści nudy i muzycznej chałtury. Najlepszym utworem na płycie jest „Frozen”, który można opisać jako średniodobry. Dupy nie urwie, ale kompozycyjnie prezentuje się prawie całkiem całkiem… Chyba jako jedynemu pod względem aranżacji bliżej mu do tego jakby brzmiało Sanctuary, gdyby nie eksodus Dane’a i Shepparda do ziemi Nevermore na początku lat dziewięćdziesiątych. Przynajmniej na początku utworu, gdyż nawet pierwsze zwolnienie ma więcej wspólnego z klimatem Sanctuary niż Nevermore. Potem, przy refrenie niestety skojarzenia są dokładnie takie same jak przy innych utworach. Niezależnie od tego jak szybki jest utwór, następuje jego wymuszone zwolnienie przy refrenie. Ponadto, może się wydawać, że we “Frozen” część riffów jest nawet ukształtowana na modłę Sanctuary. Niestety, trudno jest jednoznacznie to ocenić z powodu mało czytelnej, syntetycznej produkcji dźwięku, o której była już mowa. Drugim dobrym utworem jest półtoraminutowy instrumentalny “Ad Vitam Aeternam” stanowiący bardzo fajny i klimatyczny akustyczny wstęp do ostatniego utworu na płycie, który niestety nie utrzymuje już poziomu swojego wstępu.
Dodam jeszcze, że jak przystało na Warrela Dane’a teksty utworów są dobre. Warrel zawsze potrafił pisać ciekawie zbudowane liryki. Z ich melodyką to zwykle bywało różnie, ale treść zawsze była dobrej jakości. Choć na “The Year The Sun Died” daleko im do stylu prezentowanego na “Into the Mirror Black” i “Refuge Denied”. Nie jest to jednak element, który wymiernie wpływa na poprawę odbioru najnowszego dzieła tej kapeli.
Nowe Sanctuary wypada miernie. Słuchałem tego albumu wielokrotnie. Dawałem mu co i rusz szansę, liczyłem że w końcu do mnie przemówi. Jako zagorzały fan Sanctuary ślepo wierzyłem, że coś w końcu zaskoczy, że przyjdzie pora, gdy zrozumiem ten album. Okazało się, że jednak nie jest to płyta z gatunku tych, do których trzeba dojrzeć. Jako człowiek, któremu daleko jest do bycia fanem Nevermore, uważam, że tytułowy kawałek z ich ostatniej płyty “The Obsidian Conspiracy” zjada cały nowy album Sanctuary bez popity. Tak jak pisałem wcześniej, tak to podkreślę raz jeszcze - “The Year The Sun Died” jest słaby, niezależnie czy w kontekście dorobku Sanctuary, dorobku Nevermore czy też nawet jeżeli nie będziemy w ogóle brali pod uwagę jakąkolwiek przeszłość muzyczną artystów, którzy są za niego odpowiedzialni. Najnowsza płyta Warrela Dane’a nie ma za wiele wspólnego z muzyką metalową. Trudno nawet z czystym sumieniem nazwać to wydawnictwo dobrą muzyką. A to nie wszystko. Nowe Sanctuary nie brzmi w ogóle jak Sanctuary. “The Year The Sun Died” brzmi jak cienkie Nevermore bez Loomisa.
Cóż, na zakończenie dodam, że to dość ciekawe, że w kontekście recenzji tej płyty częściej pada nazwa innej kapeli niż tej, która stworzyła opisywane dzieło. To też w sumie o czymś jednoznacznie świadczy. Zalecam potencjalnym słuchaczom jak najszybciej zapomnieć o tej płycie i wrócić do ponadczasowego i klasycznego “Refuge Denied”. Po co sobie psuć krew?
Ocena: 2/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz