Savage Messiah - The Fateful Dark
2014, Earache Records
Pamiętam jakim nieporozumieniem i porażką był poprzedni album
młodych Brytyjczyków “Plague of Conscience”. Nie przeszkadzało to jednak temu,
by zespół ten otrzymał dotację ze specjalnego funduszu rządowego (Music Export
Growth Scheme) przeznaczonego dla podmiotów, promujących brytyjską muzykę za
granicą. Może dzięki temu zastrzyku gotówki (w postaci co najmniej pięciu
tysięcy funtów) najnowszy album Savage Messiah nie jest już taką muzyczną lurą
i w końcu jest albumem słuchalnym.
Mamy tutaj do czynienia z nowoczesnym melodyjnym power/thrashem
nie stroniącym od twardych riffów. Wszystko to zostało opakowane w nowoczesną,
lecz nawet nieźle wyważoną, produkcję i dobrze pasujący do całości wokal, co
szczególnie cieszy, bo na poprzedniej płycie to właśnie forma wokalisty była
jednym z głównych mankamentów. Co prawda wizja muzyczna Savage Messiah na “The
Fateful Dark” do mnie nie przemawia - ot taki kabotynizm metalowy, stawiający
na liche patenty i tanie efekciarstwo - to jednak nie można odmówić zespołowi
dobrej formy, instrumentalnych umiejętności i rzetelnego podejścia do tematu
aranżacji utworów. Przy tym albumie fani takiego grania mogą się nawet nieźle
bawić.
Co prawda dla mnie pewnym nieporozumieniem są radiowe balladki
przetykane pseudociężkimi wstawkami - “Live As One Already Dead” i “Zero Hour”,
jednak co kto lubi, możliwe że takie kompozycje są wymagane w kanonie
melodyjnego thrashu w dzisiejszych czasach. W każdym razie już “Hammered Down”,
“Iconocaust”, “Cross of Babylon” czy “Hellblazer” to godne kompozycje, za które
należy się uznanie i pochwała.
Dodam jeszcze tak trochę na marginesie, że to ciekawe, że u nas
nie ma takiego programu jak wspomniany Music Export Growth Scheme, który jest
przeznaczony dla artystów i firm związanych z muzyką, chcących promować swoją
działalność za granicą. Jak widać ta inicjatywa jest przeznaczona dla
wszelakich form ekspresji, także dla świata heavy metalu. Może warto by się
zastanowić ilu polskim wykonawcom ze świata bluesa, muzyki awangardowej, jazzu,
heavy metalu, folku, muzyki elektronicznej i alternatywnej, a nawet hip hopu
można by było pomóc, promując przy okazji polską muzykę, za, załóżmy, kwotę 270
milionów złotych, zamiast stawiać wątpliwej potrzeby i natury muzeum na
warszawskim Muranowie? Ale w sumie po co, skoro w wyborach do cebul-samorządów
i rządu, nasi rodacy wybiorą gości, którzy wolą organizować festiwale poezji
żydowskiej i maratony rowerowe korkujące miasta w godzinach szczytu.
Ocena: 4/6
Warrant - Metal Bridge
2014, Pure Steel Records
Nie, nie mamy tutaj do czynienia z tym słodkopierdzącym Warrant od
“Cherry Pie”, lecz z legendarną niemiecką speed metalową lobotomią. W sumie nie
spodziewałem się, że wyjdzie jakiekolwiek nowe studyjne wydawnictwo firmowane
tym szyldem. Tymczasem kapela, która stworzyła kultowe “The Enforcer” i “First
Strike” uderza ponownie. Trudno oczekiwać by nowy materiał miał równać się z
poziomem “Ready To Command”, “The Rack”, “Nuns Have No Fun”, “Ordeal of Death”
czy “Satan”. Niemniej spodziewałem się czegoś, co może spokojnie stanąć w
szranki z nowszymi albumami heavy metalowymi. O, jakże srogo się
zawiodłem.
Nowy Warrant jest dziełem na miarę ostatnich płyt Heretic, Laaz
Rockit czy Metal Church. W dodatku muzyka tego niemieckiego tercetu wyraźnie
przechodzi konflikt ontologiczny. Trzydzieści lat temu Warrant naparzał iście
ściskający za duszę heavy/speed, który elektryzował i sycił swą mocą. Teraz
nurza się w jakimś trudnym do określenia nowoczesnym thrashu ukrytym za toną
nowomodnego groove’u. Gitary są z reguły wolne, ospałe, pełne dysonansów i
nieprzejrzystego dołu. Wokale brzmią co najmniej dziwniej. Nie można odmówić
Jorgowi, żeby się nie starał. Jednak jego wokale są pełne radiowej maniery.
Dużo w nich melodyjnego środka, a sporadyczne wycieczki w górę skali nie są już
tak ekscytujące jak kiedyś. Dobrze, że w ogóle są, lecz ich kondycja pozostawia
wiele do życzenia. Nie zabrakło też patentów charakterystycznych dla takiej
muzyki i dla wspomnianych niedawno płyt.
Już na starcie wita nas kubeł zimnej wody. Choć “Asylum” nie jest
złym utworem, to jednak sama styczność z brzmieniem płyty i tą nowoczesną,
nowomodną, mało czytelną produkcją dźwięku, która brzmi jak pełganie pancernego
żula po żwirze, stanowi swoisty szok estetyczny. Perkusja w tym utworze jest
szybka, jednak gitary dudnią jakiś neothrashowy groove, a wokale w chórkach
miękko bimblają, bo tego nie da się inaczej określić, w przestrzeni jak w
jakimś mało wyględnym późnym Flotsam & Jetsam. Basu praktycznie nie
usłyszymy spod tego zakalca gitar. Właściwie jedynym momentem, w którym go
słychać jest początek do “Blood in the Sky”, tuż przed tymi infantylnymi
chórkami i metalcore’owymi wstawkami gitarowymi. A infantylnych zaśpiewów rodem
z Korpiklaani na tej płycie jest tutaj co nie miara.
Jedynymi utworami, które dają radę, gdy już obniżymy nasze
standardy odbioru, są “Asylum”, “Come and Get It” oraz “You Keep Me In Hell”,
czyli sam ścisły początek albumu. Potem Warrant już męczy bułę na pełnym gazie,
nudzi i katuje wpędzające słuchacza w zakłopotanie figury i pomysły. Nie ma co
się rozwodzić nad poszczególnymi kawałkami, gdyż nie ma to absolutnie sensu.
Wszystkie mają te same mankamenty i te same irytujące elementy w swych
konstrukcjach.
Na “Metal Bridge” jest jednak trochę dobrych momentów, które
jednak giną pod nawałą core’owych, groove’owych i neothrashowych pomyj. Ten
album byłby całkiem dobrym, a przynajmniej przyzwoitym dziełem, gdyby się go
pocięło niemalże na części pierwsze i posklejało co lepsze fragmenty ze sobą,
odsączając go z syntetyczności brzmienia podczas produkcji dźwięku.
Żeby tego było mało, na ten album trafiły nagrane na nowo dwa
utwory z debiutanckiej płyty zespołu “The Enforcer” z 1985 roku - “Ordeal of
Death” oraz ówczesny numer tytułowy. Nagrany na nowo “Ordeal of Death” powinien
zachwycać, bo jakże inaczej - w końcu to kultowy wałek sprzed trzydziestu lat,
do którego bania sama chodziła. Technicznie powinniśmy mieć tutaj do czynienia
ze starą, fajną kompozycją, przyobleczoną w nowoczesne rozwiązania brzmieniowe.
Efekt jednak jest odwrotny do zapewne zamierzonego. Spokojny i melodyjny wokal
nie ma już tej ówczesnej drapieżności, a gitary są rozmyte w niezbyt czytelną
breję. Nagrany na nowo “The Enforcer” jest analogiczną pomyłką.
Kończąc już tę recenzję powiem, że umęczyłem się nad tym albumem
nieziemsko. Wszystko się na nim ze sobą zlewa, poszczególne utwory irytują
swoimi pseudometalowymi patentami i wymową. Tak jak mówiłem, są tutaj dobre
momenty, jednak nie dość że trzeba się ich na siłę doszukiwać z powodu tego
horrendalnego brzmienia, to jeszcze giną w tym całym lesie średnich zagrywek,
tak jakby zespół chciał ukryć fakt, że czasem zdarza im się napisać heavy
metalowy riff.
Muszę przyznać, że nie spodziewałem się, że ta płyta będzie aż tak
asłuchalna. W 2014 roku pojawiło się naprawdę sporo świetnych muzycznych
wydawnictw, jednak końcówka roku coś za bardzo obrodziła w średniawki, kiepskie
płyty oraz marne albumy zespołów, które wręcz splamiły swe nieskazitelne
dyskografie (i tak, patrzę w tym momencie na to, co odwala Sanctuary), wydając
nagle po latach mdłe szmiry. Jak widać, już zresztą po raz kolejny, sam fakt,
że kapela nagrała kiedyś kultowe i fantastyczne dzieła nie jest powodem dla
którego powinniśmy apriorycznie podchodzić do jej najnowszych albumów.
Ocena: 2/6
Toranaga - God's Gift
1990/2013, Divebomb Records
Scena thrash metalowa z Wysp Brytyjskich spłodziła pokaźną
gromadkę wspaniałych zespołów. Zespołów, które jednak pozostawały w cieniu, gdy
oczy metalowych maniaków były skierowane bardziej w stronę Niemiec, USA oraz
egzotycznej i brutalnej Amerykii Południowej. Bardzo niewiele tworów z ziemi
krykieta oraz popołudniowej herbatki wybiło się ponad metalowy underground.
Relatywnie niewiele też do niego dotarło. O ile prawie każdy metalowiec, który
zgłębia przelotnie odmęty muzyki lat osiemdziesiątej zna takie nazwy jak
Xentrix, Sabbat czy Onslaught, o tyle obca może być mu nazwa Toranaga.
Zespół, którego opus magnum "God's Gift" jest już od co
najmniej dwudziestu pięciu lat nie do dostania w żadnym sklepie. Do poznania
genialnych kompozycji tej kapeli mógł się przyczynić jedynie internetowy serwis
aukcyjny połączony z zasobnym portfelem lub szperanie po zapyziałych odmętach
pirackiego internetu. Na szczęście w tym momencie na scenę wkracza
niezastąpione Divebomb Records i można czasowniki w dwóch poprzednich zdaniach
spokojnie zamienić na czas przeszły dokonany. Mamy teraz na wyciągnięcie ręki
wznowienie drugiej płyty brytyjskiej Toranagi.
Tak jak w przypadku innych wznowień wydanych przez Divebomb
Records jakość wydania stoi na najwyższym poziomie. Zawartość krążka została
zremasterowana i brzmi teraz o niebo lepiej. Na szczęście nie zostały
popełnione jakieś znaczne zmiany edycyjne. Po prostu całość teraz brzmi świeżej
i przede wszystkim głośniej. Wszystkie hiciory z tej płyty hulają teraz aż
miło. Wspaniały energiczny "Food OF The Gods", dudniący thrash
metalowy hymn z epickim zabarwieniem "Hammer To The Skull",
klimatyczny "The Shrine" oraz zamykający pierwotną srebrnokrążkowy wersję
tego wydawnictwa "Execution".
Na wznowieniu Divebomb Records oprócz dziewięciu utworów,
stanowiących oryginalną zawartość "God's Gift" pojawiają się także
trzy niepublikowane wcześniej nagrania, zarejestrowane w okresie następującym
po zarejestrowaniu nagrań do "God's Gift". Siedmiominutowy
"Beauty & The Beast" urzeka swym klimatycznym akustycznym intro,
przechodzącym w stonowaną balladę, by w końcu uderzyć toczącego się,
walcowatego thrash metalowego niszczyciela w średnim tempie. Na uwagę zasługują
niebagatelne solówki oraz interesujące zmiany rytmu. "Eternity's End"
jest kunsztowną kompozycją z lekkim zacięciem progresywnym. Ach, te zmiany
metrum... Słychać, że zespół miał ochotę trochę poeksperymentować. Ostatnim
utworem jest cover zespołu Fleetwood Mac, stanowiący dość interesującą
ciekawostkę.
W wydawnictwach Divebomb Records oprócz zawartości płtyki równie
interesująca jest zawartość bookletu. Oprócz standardowej
"wyposazenia" w postaci tekstów do utworów (choć muszę przyznać, że
zawiódł mnie brak liryk do bonusowych nagrań) w środku znajdziemy wywiad z
zespołem, archiwalne zdjęcia, wycinki z gazet, skany biletów oraz plakatów z
okresu. Polecam szczególnie tym, którzy są zafascynowani dobrą szkoła thrashu
spod znaku brytyjskiego Sabbat lub amerykańskiego Heathen. Mocna rzecz.