Arkham Witch -
Legions of the Deep
2012, Metal On Metal Records
“Dwójka” Arkham Witch, w porównaniu do ich debiutanckiego krążka, wypada nieco blado. Więcej tutaj jakieś dziwnej ospałości i marazmu - i
nie chodzi wyłącznie o samo tempo kawałków, mimo iż też jest jakoś tak
wyczuwalnie słabsze, ale o ogólną aurę bijącą z tego wydawnictwa. Nawet
brzmienie wydaje się bardziej spłaszczone. Od razu jednak zaznaczam, że nie
jest to zła płyta i znajdziemy na niej też nieco dobrego. Ale żeby do tego
dotrzeć musimy jakoś przeboleć początek.
A ten jest srogi zaiste. Płytę otwiera najdłuższy numer z
albumu. I niestety, nie ma on w sobie takiego geniuszu kompozycyjno-riffowego
jak kawałki z debiutu. Zdecydowanie wieje też monotonnością. “David
Lund” nie jest bynajmniej nudnym kawałkiem, ale tkwi w nim jakiś taki
bezruch i brak dynamizmu. W doomie często ubytki dynamizmu są kompensowane
przez smolisty ciężar, jednak tutaj chyba coś w tej płaszczyźnie nie pykło.
Główny riff jest bardzo smaczny, ale został on nieco zajechany. Szkoda. By
spotęgować jeszcze to wrażenie, drugi w kolejności (i drugi pod względem
długości) “At The Mountains of Madness” cierpi na podobne objawy. To miał
być jakiś żart? Zaczynamy album dwoma średniakami, które w dodatku trwają razem
ponad 15 minut?
Kilka wtop trafia się też dalej. “Infernal Machine” i
“Gods of Storm and Thunder” wypadają blado i średnio, zwłaszcza na tle
poprzedniej płyty. Poniekąd podobnie jest z “Kult of Kutulu”, który
powinien w teorii zabijać, a w praktyce ma się wrażenie, że się już to wszystko
u Arkhamów słyszało i to w lepszej formie.
“Legions…” jest wybitnie nierównym albumem, bo dostajemy
tutaj też i bardzo dobre rozdania w postaci “Iron Shadows in the Moon”,
“The
Cloven Sea” - czasem odnoszę wrażenie, że najlepiej Arkhamom wychodzą
kawałki o żeglujących wikingach, “We’re from Keighley”, a także “On a
Horse Called Vengeance”, mimo nieciekawego początku. Najlepszym wałkiem
jest bezsprzecznie tytułowy “Legions of the Deep”. Zresztą brzmi
najbardziej świeżo i nie ma się przy nim poczucia odsłuchiwania kolejnej
wariacji na temat któregoś z utworów z debiutanckiego “On Crom’s Mountain”.
Ciekawym smaczkiem jest ukryta na samym końcu akustyczna
wersja jednego z kawałków The Lamp of Thoth, ale nawet taki bonus jakoś nie
polepsza całokształtu, z którym musimy się borykać.
Na “Legions of the Deep” dostajemy jednocześnie porcję
całkiem porządnego heavy jak i średniego męczenia buły. Taka sytuacja jest
strasznie irytująca. Minimalizm w heavy metalu i doomie jest czymś pożądanym i
często wskazanym, jednak i jego trzeba umieć sprawnie i ciekawie wykonać. Na
pierwszym albumie Arkham Witch wyszło to śpiewająco. Na drugim już nie do
końca. Odniosłem zresztą wrażenie, że ktoś się musiał strasznie spieszyć z
nagraniem „Legions of the Deep”, gdyż znakomita większość kawałków brzmi jak
jeszcze niedopracowane wersje kompozycji, które zarejestrowano zanim dopięto na
ostatni guzik wszystkie aranżacyjne niuanse…
Ocena: 3,8 / 6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz