Helstar - Vampiro
2016, Ellefson Music Productions
Helstar to zespół, który zawsze i jednoznacznie będzie się
kojarzył z pierwszej klasy amerykańskim power metalem. Ichnie cztery świetne
albumy, wyplute w latach osiemdziesiątych, stanowią istne kompendium
prawdziwego heavy metalu. Każdy z nich brzmiał unikatowo i dysponował własnym
klimatem oraz wymową, będąc przy tym uzbrojonym w szereg prawdziwie zabójczych
hiciorów. Niezależnie od tego czy preferujemy surowość i pierwotną dzikość
“Burning Star”, potęgę “Remnants of War”,
energię “A Distant Thunder” czy architektoniczną dokładność “Nosferatu”,
Helstar stanowi istną kwintesencję dobrej i estetycznej muzyki. Nowsze albumy,
nagrane w XXI wieku, nie niosą ze sobą już takiej dawki dostojności i
majestatu. Choć nadal wyczuwalny jest w nich kunszt kompozycyjny i talent
muzyczny, to brzmią do siebie podobnie, brakuje w nich zadziorności,
organicznego mięsa i generalnie wyczuwalny jest brak tej charakterystycznej
iskry, która sprawiała, że klasyczne albumy Helstar były wyjątkowe. I to nie
nostalgia sprawia, że odbiór nowszego katalogu Helstar jest inny, lecz sama
jego zawartość.
Czytając najnowsze wywiady z muzykami Helstar, można się
przekonać jaką wizję chcieli umieścić na swojej najnowszej płycie,
zatytułowanej “Vampiro”. Cóż, nie trzeba być geniuszem detektywistycznego
rzemiosła jak nasz polski Batman o wyglądzie Duke Nukema, by skojarzyć jasne
nawiązanie do “Nosferatu” - albumu Helstar, który przez chyba zdecydowaną
rzeszę fanów jest uznawany za ich najlepszy. Muzycy zresztą się nie kryją z
tym, że miało to być jasne nawiązanie i, choć nie kontynuacja, to
“zmodernizowane” przedłużenie motywu.
Może w zamyśle “Vampiro” miało być duchowym przedłużeniem
“Nosferatu”, to w praktyce jednak nie jest. No dobra, może trochę jest. Ale tak
tyci, tyci.
Nie da się jednak ukryć, że znajdziemy sporo mimowolnych
nawiązań do utworów znanych z “Nosferatu” - czy poprzez przytaczanie ich nazw w
tekstach czy poprzez same tytuły (malediction benediction). Nie mówiąc już
naturalnie o samej wampirzej tematyce tekstów, gdyż, o ile się nie domyśliliście,
“Vampiro” jest albumem koncepcyjnym zorientowanym trochę wokół “Draculi”
Stokera, a trochę wokół jej ekranizacji z Christopherem Lee.
“Vampiro” boryka się też z tym, co doskwiera wszystkim nowym
wydawnictwom Helstar - brzmieniem. Nie jest położone totalnie na łopatki, ale
nie da się ukryć, że jest to istotny punkt licujący na odbiór albumu.
Rozwiązania studyjne są zwyczajnie nieco drażniące - perkusja (suchy werbel,
wysoko brzmiąca stopa), gitary (czuć w nich komputerową pracę studyjną, ale na
szczęście nie brzmią całkowicie tragicznie), przeklejanie powtarzających sęe
refrenów i zaśpiewów… Brzmienie przypomina nieco nowsze albumy Exodus czy
Overkill, zresztą ci którzy słyszeli ostatnie płyty Helstar będą wiedzieli o co
chodzi, bo znowu inżynierią dźwięku zajął się Larry. Innymi słowy brzmienie nie
jest tragiczne, ale to nie jest to, co tygryski lubią najbardziej. Ciekawostką
jest fakt, że Larry’ego przy miksie wspomógł Bill Metroyer, znane nazwisko,
które stało za brzmieniem “Distant Thunder” i “Nosferatu”. Nie żeby to
cokolwiek zmieniało.
“Vampiro” jest albumem m na wskroś gitarowym, więc ci którzy
lubią solówki będą zadowoleni. Obaj gitarzyści, w tym nowy nabytek Andrew
Atwood, popisali się nieziemsko. W samych utworach naprawdę wiele się dzieję i
jest to duży plus. Kompozycje przypominają kalejdoskopy - ciągle zmieniają
swoja naturę i aurę. Nie spotkamy się z czymś takim, że po pierwszych 15
sekundach możemy się domyślić jaki będzie dalszy los kompozycji przez następne
5 minut. Dzięki temu naprawdę czerpie się przyjemność ze słuchania tego
wydawnictwa. I to bardziej do mnie przemawia niż Helstar na ostatnim “The
Wicked Nest” czy jeszcze poprzednim “Glory of Chaos”.
Pod żadnym pozorem nie można powiedzieć że “Vampiro” to
średnia płytka, odcinanie kuponów, jechanie na nostalgicznym nawiązaniu czy coś
w ten deseń. Niezależnie od tego czy postawimy to obok “Nosferatu”, do którego
ma w pewien sposób nawiązywać, to nadal otrzymujemy godne wydawnictwo. W
dodatku czuć, że wszyscy muzycy tutaj dali z siebie naprawdę dużo, włącznie z
Jamesem Riverą za mikrofonem. Gość pięknie zróżnicował swoje partie i w pełni
wykorzystał warunki jakimi aktualnie dysponuje. Dodając do tego ścieżki
perkusji, gitar, basu i samą aranżację tego wszystkiego, gdyż ciekawe kompozycje
będą nam towarzyszyć aż do samego końca trwania albumu - no, jest co
kontemplować. Fakt, jest na płytce kilka aspektów, które irytują lub po prostu
nie zachwycają tak jak powinny, ale duża część potencjału została zrealizowana.
Ocena: 4,5 / 6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz