Cirith Ungol – Forever Black
2020, Metal Blade
Mało jest takich zespołów jak Cirith Ungol. Aura
niesamowitości i specyficznego mistycyzmu towarzyszyła ich epickiej muzyce od
samego początku. Ich brzmienie, a także niesłychanie charakterystyczny wokal
Tima Bakera były czynnikami, które odróżniały ich od innych kapel z tego okresu
i które świadczyły o oryginalności i kunszcie. Unikalny styl Cirith Ungol był
nie tylko ich inspirującą siłą, ale też niestety zmorą, gdyż z powodu
bezlitosnych praktyk branży muzycznej zespół przestał istnieć krótko po wydaniu
swego czwartego albumu „Paradise Lost”. Zadany wówczas cios był na tyle
bolesny, że perkusista Rob Garven nawet sprzedał swój sprzęt poprzysięgając nie
sięgać po pałki nigdy więcej.
I na tym sprawa by się zakończyła, „Frost and Fire” i „King
of the Dead” nadal byłyby darzone uznaniem i traktowane z pietyzmem i
namaszczeniem przez metalowe podziemie, ale nic nowego spod skrzydeł Cirith
Ungol byśmy nie usłyszeli. Minęło jednak kilka lat, właściwie tak po prawdzie
to kilkanaście, a rzeczywiście kilkadziesiąt. Przez bardzo długi czas Oliver
Weinsheimer, organizator festiwalu Keep It True, kontaktował się ze starymi
muzykami Cirith Ungol i namawiał ich bez ustanku na zreformowanie kapeli i
przyjazd do Niemiec. Dołączył do niego basista Jarvis Leatherby z Night Demon,
młodego metalowego zespołu z Ventura, skąd wywodzi się także Cirith Ungol. Po
wielu namowach Tim Baker i Rob Garven zgodzili się w końcu odwiedzić festiwal
Frost and Fire (amerykański festiwal, organizowany przez Jarvisa) i Keep It
True, by rozdać kilka autografów, pogadać z fanami i takie tam, jednak nadal
nie chcieli grać nowych koncertów. Panowie nie byli jednak przygotowani na to,
co się tam odjaniepawliło. Kolejki na meet&greet sięgały kilkuset metrów,
wypisywały się markery, plecy bolały od pozowania do zdjęć. Rob i Tim nie
wiedzieli, że Cirith Ungol wywarł taki wpływ na młodą scenę metalową w XXI
wieku, a ich muzyka żyje nadal i płonie w sercach wielu. To była iskra, która
zapoczątkowała powrót.
I teraz mamy jego owoc. „Forever Black” to piąty album
studyjny, na którego powstanie przyszło nam czekać niemal trzydzieści lat.
Obawiałem się, że – jak to często bywa z powrotami – z jego kondycją może być
różnie. Na szczęście Cirith Ungol spełniło pokładane w nich nadzieje. Muzyka
brzmi jak „Cyrici” w starym, dobrym stylu. Kawałki są zróżnicowane, poskładane z należytą precyzją i jasną wizją. Ciężar i energia sypią się tonami z każdego wałka, który wydobywa się z kręcącego się w odtwarzaczu placka.
Co zasługuje na uznanie to fakt, że nie ma tutaj
chamskiego jechania na nostalgii i odgrzewania kotleta. Cirith Ungol nie zjada
własnego ogona – gra w swoim sprawdzonym stylu, ale nowa płyta rozszerza ich
konwencję, zamiast gonić w piętkę. Jest lekki „fan service” w postaci „Legions
Arise” (Cirith Ungol już miało taki hymn dla fanów w postaci „Join the
Legion” swoją drogą), ale jest to absolutnie zrozumiałe, biorąc pod uwagę
przytoczony wcześniej fakt, iż to właśnie legiony ich oddanych fanów
przyczyniły się bezpośrednio do przywrócenia zespołu do życia. Album nie nudzi,
da się go spokojnie słuchać w całości, a potem jeszcze raz i jeszcze, i jeszcze
– tak jak inne płyty Cirith Ungol. To samo w sobie powinno służyć jako stosowna
rekomendacja, bo właśnie taka powinna być muzyka – ma sprawiać przyjemność, a
nie nużyć.
Kompozycje są o tyle świetnie zaaranżowane, że każdy
znajdzie tutaj coś dla siebie. Mi osobiście najbardziej podpasował wspomniany „Legions
Arise” z tą swoją galopadą (borze szumiący, jak ten wałek kosi!), ale „The
Frost Monstreme” (wstawka a la Black Sabbath mega), „Nightmare”, „Fractus Promissum”
i melancholijnie smolisty „Before Tomorrow” także rozgrzewają mi
serduszko swym barwnym brzmieniem. Cieszą mnie też pozostałe kawałki, gdyż
tutaj nie ma wypełniaczy. W sumie tak jak na poprzednich krążkach Cirith Ungol
– i to zapewne stanowi jedną z podwalin ich kultu – każdy kawałek niszczy, ale
każdy słuchacz ma swoich własnych ulubieńców. I tak jest w tym przypadku, nie
zamierzam się z nikim spierać jeżeli to akurat „Stormbringer”, „The
Fire Divine” czy wałek tytułowy stanowi dla nich najlepszy punkt programu „Forever
Black”. Zwłaszcza, że Tim Baker brzmi jakby w ogóle się nie zestarzał, a te
kilka nowych elementów, których wcześniej u Cirith Ungol nie słyszałem, bardzo
dobrze dodają świeżości i głębi ich stylowi (mówię tutaj głównie o użyciu
kaczuchy we „Fractus Promissum” i o acceptowych chórach w „Forever
Black”). Nie zrozumcie tego jednak na opak – to nadal jest w stu procentach
stare, dobre Cirith Ungol. I tak jak w starym, dobrym Cirith Ungol, także i na
nowej płycie teksty stoją na wysokim poziomie. Chwalę sobie wyraźnie
odniesienia do prozy Fritza Leibera i Michaela Moorcocka (kto je znajdzie
wszystkie?), pionierów zachodniej literatury fantasy – u nas nadal o dziwo mało
znanych, mimo iż niby mamy tylu czytelników literatury fantastycznej w kraju, zwłaszcza
po komercyjnym sukcesie serii gier Wiedźmin. Jest moc.
Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że do „Forever
Black” będę wracał niejednokrotnie. Świetnie się ta płyta wpasowuje w historię
Cirith Ungol i bez problemu można kręcić tym pięknym kolorowym plackiem przed
czy po wrzuceniu klasycznego „King of the Dead” na odtwarzacz. Skoro już
wspomniałem o kolorowym placku: wydanie na „marmurowym” winylu polecam każdemu,
w środeczku znajdziemy jeszcze potężny plakat (co zawsze cieszy bo grafiki pana
Whelana są zawsze na topie, zwłaszcza te przedstawiające Elryka z Melnibone, a
ta jest świeżutka, raptem sprzed roku) i kod do ściągnięcia elektronicznej
wersji albumu z bandcampu Metal Blade.
Ocena: 6/6