wtorek, 8 grudnia 2020

Artillery – Fear of Tomorrow

 


Artillery – Fear of Tomorrow
1985, Roadrunner Records

Czas na mały „blast from the past”. Większość thrashowych maniaków pewnie spotkała się z Artillery – zresztą nie dziwota, gdyż pierwsze trzy albumy duńskich kanonierów to klasyka gatunku. A Artillery na miano klasyki w pełni zasłużyło.

Kompozytorskie zdolności Artillery na debiutanckim krążku doskonale sprawdzają się w tempach wolniejszych i szybszych; kawałki nie nużą a wręcz same gną karki w machaniu banią, a to wszystko przeszywają szybkie tremola. Gitarzyści nie krępują się w wykorzystywaniu wszystkich strun i progów, riffy wiec nie są nudne, lecz co ważne – nie są też przekombinowane. Wszystko uzupełniają bardzo fajne leady zagrane w harmonii (najlepszy chyba jest w „Deeds of Darkness”). Także mamy tutaj całą przekrojówkę przez to, co najlepsze w thrash metalu

Świetną opcją są także wpływy z nieco innych rejonów świata metalowego. Usłyszymy tu nawet granie w stylu Manila Road. Głównie słychać to na „King Thy Name Is Slayer”, zarówno gitarowo jak i wokalnie, gdyż Flemming Ronsdorf śpiewa tu trochę nosowo. Natrafimy też na szczyptę Celtic Frost w mrocznym „Show Your Hate”.

Ten album jak na rok 1985 jest niesamowicie ciężki, brutalny i techniczny, a przy ty bardzo smacznie zróżnicowany. Brzmienie zestarzało się cudownie – jak dobra whisky. Zawsze to trochę loteria, bo to były czasy, gdy produkcja studyjna tego rodzaju muzyki to nie był cały przemysł i zbiór wypracowanych złotych standardów, lecz błądzenie we mgle i eksperymenty. Gitary mają mocny przester, a wokal ten śmieszny delay, ale nadal razem tworzą taką dźwiękową magmę, że zdychajcie małorolne kuce. Ogniste solówki podlewają to jeszcze bardziej niezwalczonym amokiem.

Jest technicznie, ale bez zbytniej przesady (przypomina się pierwszy Coroner). Riffy zadowolą tych, którzy w thrashu szukają wyważonej równowagi między wyrafinowaniem, a barbarzyństwem. Gdyby Megadeth miał jaja, „Killing Is My Bussines…” brzmiałby jak Artillery.

„Fear of Tomorrow” nie ma słabszych momentów. Cała płytka niszczy i miażdży z nieujarzmioną furią i niepohamowanym gniewem. Polecam każdemu, kto szuka dobrej muzyki dopieszczonej pod każdym względem: ciekawej, trzymającej w napięciu i dającej bardzo dużo satysfakcji ze słuchania.

Ocena: 6/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz