Morbid Saint – Spectrum of Death
1990/2016 - Century Media
Trudno jest napisać cokolwiek konstruktywnego o takiej
legendzie jaką jest „Spectrum of Death”. No bo co tu jest do recenzji? Ta płyta
jest właściwie bezbłędna. Może stanąć w szranki z każdą dowolną płytą Slayera,
Metalliki, Megadeth, Anthrax i zaorać ją tępą gracą, bez popity i bez
lubrykantu. „Spectrum of Death” Morbid Saint jest najlepszą płytą thrash
metalową i jedną z najlepszych płyt metalowych w ogóle. Moja opinia nie jest
przy tym odosobniona – każda sensowna osoba, która zdołała poznać więcej niż
tylko entrylevelowe kuc-kapele, darzy ten album szczególną estymą.
Powodów by zwrócić uwagę na „Spectrum of Death” jest cała
lista. Podstawowy – ta płyta ma brzmienie jak totalna rzeźnia. Nagrana
pierwotnie w 1988 roku, a wydana w 1990, przy dość skromnych nakładach
finansowych – pokazała, że bez polerowania miksu można uzyskać efekt niezwykle
ponadczasowy, a przy tym do szpiku kości metalowy. Brutalność i agresja zawarta
na debiucie Morbid Saint bije na głowę w tej tematyce niejeden wyziew death czy
black metalowy, udowadniając przy tym, że to jednak thrash jest kwintesencją
gniewu, furii i przemocy w muzyce. Każda z siedmiu bezkompromisowych kompozycji
to hołd składany bestialstwu i barbarzyństwu. Przy całej swojej agresji – ta
płyta jest nadal sztuką i dziełem muzycznym! Coś czym nie może się pochwalić
żadna ultratechniczna brutal death metalowa kapela, stawiająca na sam chłodny
onanizm warsztatem i bezkształtną techniką.
Mogę także powiedzieć parę słów o kompozycjach, ale starzy
wyjadacze zapewne znają je na wylot. Jednak jeżeli jest ktoś, kto dopiero
zaczyna swoją przygodę z thrash metalem i nie zadowala go sama brudna piana
wierzchu metalowego mainstreamu, to zawsze może rzucić okiem na to, jak się
prezentuje materiał „Spectrum of Death”. Krwiożerczy pochód, bez żadnego intra
czy innych duperszmitów, otwiera bezpardonowy cios na ryj w postaci „Lock Up
Your Children”. Z marszu słuchacz jest porażony brzmieniem i atmosferą płyty,
bez zbędnych wstępów i bez żadnych ogródek. Kanonadzie dzikich riffów i
upiornemu, sadystycznemu wokalowi, idzie w sukurs bezkompromisowy atak perkusyjny
i ognistość solówek. Nadmienię, że solówki na „Spectrum…” są nieodzownym
elementem wszystkich kompozycji. Choć brutalne riffy to bez dwóch zdań clou
morderczego programu, to także leady tutaj stanowią ważną część całości. Ich
wyjątkowo plastyczna ekspresja i gniewna natura, w której shreddują
chromatycznie, sprawiłyby że niejeden thrashowy wioślarz zawstydziłby się nad
własną formą.
Stronę A czarnego krążka ponadto wypełniają takie killery
jak „Burned at the Stake”, pięknie zaaranżowany „Assassin” – który trwa ponad
siedem minut, a ma się wrażenie jakby trwał niecałe dwie – no i „Damien”, kiler
i prawdziwy hit. Szybki, krótki, konkretny i niezwykle klimatyczny. Prawdziwy
sztos i niedościgniony wzór w kwestii intensywnego ataku metalowego
Druga strona placka prezentuje analogicznie dobry materiał
co strona A. To nie jest wydawnictwo z gatunków tych, które swoje najlepsze
walory umieszczają na samym początku, a dalej rażą średnimi wypełniaczami.
„Crying For Death”, wypakowany po brzegi, chwytliwymi thrashowymi riffami i tą
swoją śmiercionośną otoczką, stanowi istne zabójstwo. Nie wiem nawet czy
powinienem wspominać tu o tej niesamowitej solówce, bo po prawdzie, w każdym
utworze ze „Spectrum of Death” znajduje się genialny i zapadający w pamięć
lead. Solo do „Crying For Death” jest jednak niezwykle piękne w swej brutalnej
formie. Nie jest to surówka, lecz pięknie dopracowany wachlarz skali i
akcentów.
Chwilę przerwy w tym rzeźnickim szale stanowi
kilkudziesięciosekundowy przerywnik, noszący tytuł albumu – czyli „Spectrum of
Death”. Jest to krótki kaprys zagrany na gitarze klasycznej, który dodaje
nowego wymiaru do całości i stanowi krótki (bardzo krótki!) moment oddechu przed
kolejną porcją kawalkady chaosu. Jest nią drugi utwór, który trwa ponad siedem
minut na tej płycie – „Scars”. Co się tutaj odjaniepawla to głowa mała. Ta
kompozycja, z tymi swoimi przejściami, bębnami, riffami, solówkami,
potępieńczymi wokalami i pięknie dopracowaną, interesującą strukturą swych
poszczególnych części, jawi się jako prawdziwie intensywna i tętniąca falami
adrenaliny przejażdżka po piekielnych bezdrożach. Ogień, siarka, trupy,
demoniczna knaga. Miazga tęgich rozmiarów.
Album konkluduje nieco „hymniasty” „Beyond the Gates of
Hell” – utwór także po brzegi wypełniony genialnymi riffami, żywymi solówkami,
świetnymi zmianami tempa i innymi aspektami i smaczkami, które są istotne w
wielowymiarowych metalowych kompozycjach.
Swoją drogą – mamy rok 2016, a to cholerstwo się nie
zdezaktualizowało ani trochę. A to, co się dzieje w utworach, które składają
się na ten album to prawdziwa parada niepodległej brutalności. W dodatku
uszytej w sposób ciekawy, interesujący i, zwyczajnie rzecz ujmując – mistrzowski.
Cięższa strona thrashu pokazała prawdziwy pazur i od tamtej
pory nikt nie potrafi tego szponu stępić. Ostatnio wydana reedycja na winyu, ze
specjalnie przygotowanym na takie wydawnictwo re-masteringiem, tylko go mocniej
zaostrza. Właśnie, co do reedycji – mastering nie został spieprzony, można
kupować czarne placki. Polecam.
Ocena: 6/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz