czwartek, 11 czerwca 2015

Skull Fist, Evil Invaders - 09.06.2015 - relacja



Shreds Not Dead - Skull Fist, Evil Invaders - 09.06.2015 Progresja, Warszawa

Mieliśmy po raz kolejny przyjemność gościć w Warszawie żywiołowych Kanadyjczyków ze Skull Fist. Razem z nimi pojawili się belgijscy speed metalowcy z Evil Invaders, promujący swe debiutanckie wydawnictwo „Pulses of Pleasure”. Mimo, że koncerty Skull Fist to zawsze jest fajny show i dużo dobrej zabawy, to nic nie zapowiadało, że ten wieczór będzie na swój sposób historycznym wydarzeniem.

Trzecim zespołem, który miał się pojawić tego wieczoru miał być łódzki Hybris. Choć kapela pasowała do gigu jak kebab do filharmonii, gdyż obraca się w diametralnie innych rejonach muzyki metalowej, to i tak stanowiłaby ciekawy dodatek, stanowiąc urozmaicenie tego heavy/speed metalowego konglomeratu. Hybris jednak się nie pojawiło. Swoistą tajemnicą poliszynela w środowisku jest to, co było powodem takiego stanu rzeczy, jednak nie będziemy teraz wchodzić w sfery prywatne poszczególnych muzyków, bo i w sumie po co. Wystarczy powiedzieć, że Hybris w aktualnym składzie raczej nie zagra koncertu ze Skull Fist z takiego samego powodu dlaczego Skull Fist nie zagra prędko wspólnego gigu z Enforcerem. W każdym razie koncert składał się z występów dwóch grup – Evil Invaders i Skull Fist.

Tuż po godzinie 20:00 na pierwszy ogień poszedł belgijski Evil Invaders. Choć osobiście nie jestem w stanie wytrzymać dłużej niż kilka minut przy nagraniach studyjnych tej kapeli, to ich koncert prezentował już zupełnie inny poziom. Tu można było poczuć jak bardzo przepełniona energią i wewnętrzną siłą jest ich muzyka. Muzycy nie stali w miejscu jak kołki, lecz rozbijali się po scenie w gniewnym akcie speed metalowego rozpierdolu. Nie były to jakieś śmieszkowe harce w stylu Lost Society, ale prawdziwy barbarzyński spektakl pełen furii i agresji. I o to chodzi w metalu. Na płytach może ich nagrania brzmią średnio (albo wręcz słabo), ale na w koncertowym wydaniu twórczość Evil Invaders jest bardzo smaczna. Można było nawet przymknąć oko na to, że niektóre utwory są do siebie bardzo podobne albo, że pośrednio lub bezpośrednio czerpią patenty z takich kapel jak Exciter, Agent Steel, Bathory czy nawet undergroundowy Glacier. Można nawet zażartować, że nie trzeba jechać tysiąc kilometrów na koncert Excitera, wystarczy przejść się na Evil Invaders. No, ale dość uszczypliwości. Koncert rozpoczął się singlem promującym nową płytę, czyli „Fast, Loud ‘n’ Rude”. O ile na płycie wokale Joego są skrajnie irytujące, o tyle na żywo świetnie pasowały do oldschoolowego brzmienia gitar. W dodatku koncert Belgów wyglądał tak jakby zespół w ogóle się nie męczył, mimo morderczego tempa kawałków i niebotycznie wysokich zaśpiewów. Bezkompromisowo było aż do samego końca. Ze sceny leciał cios za ciosem. Evil Invaders skupiło się głównie na kawałkach z „Pulses of Pleasure” – między innymi „Master of Illusion”, „Stairway To Insanity”, “Shot To Paradise” i tytułowym – ale pojawił się także akcent z ich pierwszej EP. Oprócz tego fenomenalnie zagrali cover „Faboulus Disaster” Exodusa, nic nie ujmując jego sile i przebojowości.

Poprzeczka jaką po sobie postawili Evil Invaders była dość wysoko zawieszona i niełatwe zadanie stało przez załogą Jackiego Slaughtera. Jednak trzeba przyznać, że Skull Fist podołał. Nie dość, że energia bijąca z ich występu biła niewyobrażalna, to jeszcze dynamika samych muzyków i ich prezencja sceniczna nie pozostawiały złudzeń, że Skull Fiści czerpią niesamowitą radość z samego grania swoich utworów. Niby z ich perspektywy był koncert na drugim końcu świata, ale forma jaką zaprezentowali to był stu procentowy nakurw bez stulejarskiego opierdalania się i z w dodatku z bananem na ryju. Można sobie żartować, że Skull Fist to niemęskie granie, przecukrzone, słodkie, melodyjne, wręcz pedalskie – jednak na żywo jest to czysta energia i prawdziwe megawaty mocy. Pojedynki gitarowe, energiczne miotanie się na scenie i prawdziwy metalowy szał. Mało która kapela death metalowa potrafiłaby rozpętać takie piekło na scenie jak właśnie Skull Fist. 

Na sam początek ich występu poleciały, przynajmniej według mojej opinii, dwa najlepsze utwory Skull Fist - epicki „Sign of the Warrior” i „Ride The Beast”. Nie ukrywam, że o ile ich płyty studyjne nie powalają, o tyle pierwszą epkę „Heavier Than Metal” szanuję bardzo i zawsze się świetnie bawię do utworów z tego wydawnictwa. Następnie uderzyły takie hity jak „Get Fisted” (zadedykowany zgromadzonym paniom), „Commit To Rock”, „Bad For Good” oraz dwa covery – „Attack Attack” Tokyo Blade i „Angel Witch” Angel Witch”. Fajnie, że chłopaki zdecydowali się zagrać jakiś utwór Tokyo Blade, bo wrażenie, że „gdzieś się to już słyszało na jakimś albumie Tokyo Blade” przy utworach Skull Fist jest dość powszechne. 

Fajny motyw pojawił się podczas odegranie „Head of the Pack”, gdyż do Skull Fist na scenie dołączył Pisston – basista Hybris. Ja wiem, że bilet do Cyrku Zalewski można dostać już za trzydzieści złotych i nie trzeba przy tym słuchać wycia wokalisty, ale Skull Fist przebiło wszystkie sceniczne wyczyny przy okazji grania tego utworu. Nie dość, że standardowo Johnny znalazł się na ramionach Jackiego, podczas gdy naturalnie obaj grali na gitarach, to jeszcze Casey podniósł Pisstona grającego na basie. Był to bardzo fajny ukłon w stronę kapeli, która nie mogła zagrać tego wieczoru. Na zakończenie Skull Fist zagrało kolejne swe dwa sztandarowe utwory – „Blackout” oraz „No False Metal”. 

No i tutaj nastąpiła kulminacja wieczoru. Gdy próbuje oddać się to słowami, ta scena wypada blado i jakoś tak beznamiętnie. Nie da rady przelać w słowa emocji, które towarzyszyły temu wydarzeniu. W środku „No False Metal” zespół zrobił przerwę, a z głośników poleciało nagranie motywu fortepianowego (bodajże autorstwa Hisashiego). Na scenę została przyprowadzona dziewczyna Jackiego, czyli Rose, nota bene nasza polska koleżanka. Jackie bardzo sprytnie zaplanował oświadczyć się swojej dziewczynie pod koniec koncertu Skull Fist w Warszawie. Nie ukrywam, że wszyscy byli zaskoczeni, bo wtajemniczeni byli tylko członkowie zespołu Skull Fist. Ani techniczni, ani dźwiękowcy, ani fani, ani Evil Invaders, ani sama Rose – nikt nie spodziewał się takiego spontanicznego odpału ze strony Jackiego. Nie powiem, był to dość ekstrawagancki akcent i na pewno szybko o nim nei zapomnimy. Kto wie, może Jackie zapoczątkuje nową modę w ten sposób. Zwłaszcza, że było to szczere i bardzo romantyczne, a nie chłodno skalkulowane na zagarnianie atencji. W każdym razie, gdy po kilku minutach wiwatów i gratulacji zespół dokończył swój występ ostatnim kółkiem „No False Metal” wszyscy patrzyliśmy na siebie z tym samym wyrazem twarzy pod tytułem „Co się tu właśnie odkurwiło…”. Koncert dziesięć na dziesięć.

Trzeba przyznać, że także fani nie zawiedli. Dzień wcześniej w Krakowie ponoć frekwencja nie dopisała. W Warszawie jednak fani heavy metalu zjawili się tłumnie i szli w sukurs zespołom swym szaleństwem pod sceną. Ochrona, co prawda starała się ściągać ludzi z crowdsurfingu, gdyż Noise Stage w Progresji nie ma fosy i nie jest przystosowany do bezpiecznego lądowania z takiej przejażdżki, jednak sromotnie przegrywała. Nie zabrakło także motywów komicznych jak wtedy, gdy ochroniarz starał się ściągnąć dziewczynę siedzącą „na barana” na swoim chłopaku. Ta nie dość, że sobie nic nie robiła z jego gestów i świecenia latarką, to jeszcze za plecami rzeczonego ochroniarza, jak w tandetnej slapstickowej kreskówce Looney Tunes czy innego Texa Avery’ego, parę nastoletnich kuców, węsząc brak wtopy, zostało wrzuconych na tłum pod sceną. Dodam jeszcze, że mimo iż średnia wiekowa plasowała się niewiele wyżej od przeciętnego koncertu Sabaton, to widziałem paru młodzieniaszków dumnie wracajacych z koncertu ze świeżo zakupionymi winylami Evil Invaders bądź Skull Fist.

Trzeba przyznać, że po koncercie Skull Fist i Evil Invaders, które w sumie nie cieszą się jakimś poważaniem i często są utożsamiane z tą słodkopierdzącą stroną heavy metalu, graniem dla dziewczyn lub kataniarskich nowociot, nie spodziewałem się tak dobrego koncertu i tylu popierdolonych motywów. Trzeba przyznać, że było grubo i było godnie. Kiwam głową z uznaniem na samo wspomnienie tego wieczoru. O ile byłem już na kilku koncertach Skull Fist, a także na dwóch koncertach Evil Invaders, to ten gig bije tamte występy na głowę. Następnych płyt tych kapel może i nie kupię, ale na koncert pójdę bez dwóch zdań, bo tam dopiero czuć jak bardzo żywa i energetyczna jest ich muzyka.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz