Hrom – Legends of Powerheart: Part II
2020, Hoove Child Records
Pięć lat po solidnej debiutanckiej części pierwszej
przychodzi nam ogrzewać się w blasku „Legends of Powerheart: Part II”. I jest
to blask jasny, mocny; pełny wewnętrznej siły, od której we krwi buzuje energia
i rwące drobiny metalowej agresji.
Co tu mamy? A świetną produkcję i dobrze wyważone
kompozycje. Zakrzykną tu z podziwu fani oldschoolowego metalu, zarówno ci
preferujący amerykańskie power uderzenie jak i ci od surowości brytyjskiej nowej
fali. Same utwory mają swoje charakterystyczne patenty, przez co ładnie
oddzielają się od siebie i zapadają w pamięć. Pamiętacie dwójeczkę Visigotha? To Hrom tutaj
idzie w sukurs za młodymi liderami tradycyjnego grania. Jest moc.
Lekko ostudził mój zapał początek samego albumu. „Ethereal Travel” troszeczkę za bardzo
ocieka europowerową przaśnością, jest to jednak do przeżycia, zwłaszcza że z
biegiem trwania samego utworu odkrywa on przed nami swe kolejne walory. Można
się wówczas złapać za serducho i westchnąć z ulgą, że nie jest to jakaś
ucukrzona remizowa potupanka. Ale spoko, spoko – potem jest już o wiele lepiej.
Innym mankamentem jest ciągle towarzyszące poczucie, że ktoś
tutaj starał się ewidentnie zrobić album maksymalnie poprawny. Niemal widzę
oczami duszy jak zespół ślęczy nad podręcznikiem zatytułowanym „Jak pisać dobry
metal”, rozrysowując każdą partię na tablicy korkowej. Nadal mamy tu polot i
kreatywność, ale jakoś to wszystkie takie ujarzmione i usystematyzowane. Może
to kwestia realizacji nagrania, może coś innego, ale za każdym razem jak słuchałem
tej płytki, to miałem takie odczucie.
Na szczęście album potrafi się bronić sam. Takie wałki jak „Stargunner”, „Enchanter”, „Death in the
Sky” atakują z całą stanowczością metalowej szpicy totalnej dewastacji. Nie
zapominajmy o „Seer’s Trial”, którego
bas podąża za nami na długo po wyłączeniu odtwarzania. Generalnie polecam,
quality content i zapraszam serdecznie do słuchania.
Ocena: 5/6