Ragehammer - War Hawks
2012
Krakowskie komando śmierci i zniszczenia, które w 2012 roku wypluło z siebie świetną EP "War Hawks". Znajdziemy na niej pięć peanów chaosu i destrukcji, plugawiących wszystko w zasięgu słuchu. Muzyka Ragehammer silnie kojarzy się z Nifelheim, a także z nieco nowszymi nazwami pokroju Cruel Force, Old, Whipstriker i Witchburner. Ponadto napotkamy po drodze motywy, które mogłyby się wywodzić ze świeższych płytek Darkthrone. To wszystko zostało zmieszane w dość charakterystyczną mieszankę, w której unosi się własny styl chłopaków z Ragehammer.
Dobra, bez zbędnego owijania w bawełnę - ten materiał rucha uszy aż miło. Brzmienie to czysta poezja - piekielna gitarowa siara z dobrze wkomponowaną perkusją oraz wokal, który pluje jadem nienawiści. W ścianę nas wgniotą takie bezkompromisowe black/thrashowe ścigacze jak "Hate Command", klimatyczny "Wolfpack" i "Ragehammer Rising".
Niemniej Ragehammer nie gra na jedno kopyto."Prophet of Genocide" jest nieco wolniejszym wałkiem - utrzymanym w średnim tempie, toczącym się z mocą walca i bezwzględnością nosorożca. Ciekawym punktem, oprócz pojawiającego się w idealnym momencie przyspieszenia, jest fragment zaśpiewany w sposób czysty - nieco jadący wspomnianym wcześniej Darkthrone. Fajnie, że się coś takiego pojawia, ponieważ stanowi to doskonale dobrane urozmaicenie i wyraźny punkt w strukturze utworu.
Tę krótką, niespełna dwudziestominutową przygodę konkluduję mocarny sztos w postaci "Gospel of the Scum". Co się tutaj dzieje, to głowa mała - genialne, chwytliwe gitarowe motywy i bezceremonialny cios z wypluwanymi bluźnierstwami. Wzbogacenie tej kompozycji o blasty i niebanalne przejścia tylko potęguje jej brutalną wymowę.
Znakomitą robotę odwalają tutaj nie tylko gitary z tymi swoimi ostrymi jak brzytwa riffami, ale potępieńcze wokale. Tymek wyprawia tutaj ze swoimi strunami głosowymi takie rzeczy, że głowa mała. Pluje agresją i diaboliczną zapalczywością, a przy tym, gdy wymaga tego sytuacja, przechodzi w klimatyczne podniosłe wokale.
Ragehammer zaprezentował bezpośredni i oryginalny ekstrakt przyczernionego thrashu. Każdy dźwięk brzmi jakby wydobywał się z bezdennych czeluści dupy Bezlebuba - tu nie ma miejsce na czcze pieszczenie się z formą. W tych pięciu utworach zostały ciasno upakowane treści tak jadące siarką i trupem, jak tylko się da. Konkret. Jedyne co może rzutować negatywnie na odbiór tego albumu to totalna absencja solówek. Nie uświadczymy tutaj wielu solówek, tak samo jak samego zejścia na cieńsze struny. Te które się pojawiają... no nie powalają, mówiąc oględnie. Stąd pewnie tak skąpo nas nimi obdarowano.
Ocena 4,8/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz