Speedwhore - The Future is Now
2015, Witches Brew
Mieliśmy już do czynienia z
takimi zespołami jak Speedbreaker, Speedwolf czy Speedtrap... dlaczego więc nie
Speedwhore? Jak nazwa prawidłowo sugeruje - mamy tutaj speed metal, który po odpaleniu krążka okazuje się być ponadto zabarwiony nieco
black/thrashową stylistyką. No i jeszcze to, że o ile wspomniane na początku
kapele są naprawdę kapitalnymi przedstawicielami nurtu, nie można tego niestety
powiedzieć o Speedwhore.
Jednakowoż nie chodzi o to, że
ich debiutancka płyta, zatytułowana "The Future is Now" jest kiepska.
Jest po prostu do bólu przeciętna. Trafimy tutaj co prawda na kilka fajnych
fragmentów, ale albumowi brakuje takiej jakieś szczególnej iskry - jakiegoś
takiego przejmującego i zaraźliwego ognia. No mamy tremola gitar i basu (co
prawda zbijające się w jednolitą masę), mamy charkot wokalisty, który czasem
coś tam zapieje, no i poprawną perkusję. To wszystko brzmi old-schoolowo,
prawdziwie i black/speedowo, ale jakoś tak bez polotu.
Tak wymieniając, do zdecydowanie
słabszych elementów tego wydawnictwa zaliczają się rozpoczynający cały album
tak bardzo black sabbathowy "Requiem Mass", nużący "The
Call", wymęczony "Too Late To Pray" czy "Camp
44", którego najlepszym elementem są... blasty, pojawiające się przy
riffie brzmiącym jak refren do "Metal Meltdown" Judas Priest.
Nawiasem mówiąc, do czego to doszło, że najlepszym elementem utworu jest motyw
z blastami? Takie rozwiązanie powinno być umiejętnie zaaranżowanym dodatkiem do
i tak interesująco się prezentującej kompozycji, a nie jej jakimś cholernym
meritum.
No, ale nie jest tak zupełnie
źle. Na "The Future is Now" znajdziemy też kilka fajnych elementów.
Takim ogniwem są solówki, które nie są pretensjonalne i przy tym przyjemnie się
ich słucha. "Secret Science" jest naprawdę niebanalnym wałkiem,
niosącym w sobie plazmiczną energię kosmosu i złowrogą niesamowitość bezdennej
czerni, a "War Bastard" to numer niezwykle jak na ten album
headbangogenny.
Z drugiej strony nawet taki
jaskrawo thrashujący "Grand War", który jest bardzo smacznym utworem,
jest niepotrzebnie wydłużony o kolejne powtórzenia tych samych kwadratowych
motywów. Tak samo wspomniany "Too Late To Pray", choć mierzi swą
banalnością i odbębnionym na odwal się thrashem, posiada w swej strukturze
fajne basowe przejście, które trochę rozjaśnia ewentualnę rozczarowanie tym
wałkiem. Reszta utworów jest po prostu średnia.
Ocena: 3,7/6
Bestiality
- Stuck In Bestial Vision
2014, Old
Temple
Dobra, bez ogródek i zbędnych wstępów –
odpalamy to nasienie plugastwa wyplute przez Bestiality. Po krótkim intro
"Ode to the Dead" napotykamy bezceremonialny cios na ryj jakim jest
"Tales from the Crypt". Tutaj spotykamy się z tym, co będzie nam
towarzyszyło aż do samego końca tego nagrania - z parszywym, ordynarnym i przy
tym wyśmienitym black/thrashem. Usłyszymy tutaj niewąską mieszankę Bestial
Warlust z Nifelheim. W tym wszystkim wybrzmiewają echa Gospel of the Horns,
Desaster i Destroyera 666. Całość została opakowana w fajne, mięsne
black/thrashowe brzmienie, które jednocześnie jest czytelne, a przy tym jedzie
siarą i rozkładającymi się ochłapami ludzkiego truchła.
Takie kanonady artylerii piekielnej czeluści
jak "The Mortalist", "Way of the Cross", klimatyczny
"Blood Red Like Sodomy" czy stuprocentowej jakości kiler "Raped
by the Devil" nie zdarzają się losowym kapelom. Bestiality idealnie
uchwyciło istotę black/thrashu i inkrustowało ją swoim stylem oraz własnym
spojrzeniem na taką stylistykę.
To, co mnie osobiście przyprawiło o ciary, to
wspaniałe intra do poszczególnych kawałków. "Raped by the Devil" ma
swoją pchaną w odbyt labadziarę, "Visions of Doom" ma atmosferyczny
bas, "Way of the Cross" złowróżbną filharmonię i tak dalej. To
naprawdę dodaje głębi całości i sprawia, że ten album nie koncentruje się
jedynie na obscenicznym wpierdolu, lecz także kreuje niesamowitą atmosferę,
stając się jedyną w swoim rodzaju symfonią piekielnej orgii.
"Stuck in Bestial Vision" ma swoje
minusy - momentami może jest trochę zbyt monotonnie, jednak Bestiality nadrabia
to patentami, które potrafią zaskoczyć i zainteresować, aplikując kolejne dawki
mocy, rozpraszając ewentualne osłabnięcie uwagi słuchacza. Na tym albumie
naprawdę dużo się dzieje. Dodajmy do tego fantastyczny cover Bathory, który
stanowi genialne interludium w tej uwerturze chaosu i możemy już zupełnie
zatracić się w tym grzesznym obrzędzie ku chwale chaosu.
Ocena: 5/6
Incinerator - Death Descends
2015
"O, Slaughter!" - pomyślałem, gdy
po raz pierwszy usłyszałem tę płytę. No i jednocześnie miałem i nie miałem
racji.
Bądź co bądź na "Death Sescends"
jest w istocie dużo wpływów kanadyjskiego Slaughtera - zwłaszcza jeżeli zestawimy to z
nazwą kapeli. "Incinerator" był w końcu zajebistym kawałkiem tego
kultowego zespołu. Jednak muzyka warszawskiego Incineratora nie sprowadza się
do odtwórstwa i czczego epigoństwa. Owszem, mamy tutaj elementy, których
inspiracją mogłaby być twórczość wspomnianej kanadyjskiej kapeli, jednak oprócz
tego dużo tutaj death/thrashu w stylu wczesnego Possessed, Necrodeath, a także
nieco brazylijskiej nutki spod znaku Sarcofago. To wszystko zostało upakowane w
świetne oldschoolowe brzmienie.
O brzmieniu tutaj warto powiedzieć kilka słów
więcej. Realizacja dźwięku to istny majstersztyk - jest oldschoolowo do bólu.
Jakby ten album naprawdę był nagrywany tak jakoś w 1987 roku. Gitary są
przestrzenne, lecz bez zbędnej przesady, a przy tym ociekają organiczną siarą i
lejącym się mięsem. W tym wszystkim panoszy się wszędobylska perkusja i
potępieńczy głęboki growl. Brzmienie jest potężne i nie zostawia wiele miejsca
w przestrzeni dźwiękowej na cokolwiek innego.
Solówki są takie jakie powinny być -
agresywne, niepokojące, pełne divebombów i szalonego skakania między dźwiękami.
Niestety, są trochę zanadto schowane z tyłu, przez co nie słychać ich dobrze -
jednak czuć, że to nie one tutaj mają być głównym punktem programu, lecz
mocarne death/thrashowe riffy.
"Death Descends" to prawdziwy cios.
Po prostu świetnie się słucha tej epki. Utwory nie nużą i nie nudzą, za to
obfitują w tłuste riffy i dobrze dobrane zagrywki. Kawałki zostały świetnie
zaaranżowane, przez co Incinerator nie odpuszcza choćby na chwilę - z głośników
się leje nieprzerwanie jedna wielka rzeźnia. Jedyną rzeczą do której można się
przyczepić to właśnie rzeczone ściszenie solówek i trochę zbyt garnkowy werbel.
Przydałoby mu się więcej reverbu. Ale to tylko kosmetyczny drobiazg, który nie
wpływa na odbiór całości. No, jest grubo!
Ocena: 5,2/6