sobota, 20 lutego 2016

Midnight Messiah - wywiad





Zamierzamy robić to, co robiliśmy wcześniej

Przed wami wywiad z Midnight Messiah. Chociaż raczej powinienem rzec, wywiad z Elixir, gdyż wokalista Paul Taylor i gitarzysta Phil Denton to członkowie klasycznego składu weteranów NWOBHM. Niestety, sam Elixir już nie funkcjonuje, jednak jego, można by rzec, oficjalnym przedłużeniem, jest właśnie Midnight Messiah. Paul i Phil, wraz z nowymi muzykami, właśnie wydali swój „debiutancki” krążek, od którego bije moc i energia starego dobrego brytyjskiego grania. Na Headbangers Open Air można było zaobserwować sceniczną formę spadkobierców kultowego Elixir oraz sprawdzić jak na żywo brzmią utwory z nowego wydawnictwa. Z samymi muzykami rozmawialiśmy krótko po koncercie, gdyż musieli się szybko zawijać, by zdążyć do Hamburga na swój samolot do Anglii. Panowie bardzo się spieszyli i z wywiadu dowiecie się dlaczego. Na szczęście poświęcili nam kilkanaście minut w oczekiwaniu na przyjazd busika, który miał ich zawieść na lotnisko.

Zanim przejdziemy do właściwej części wywiadu, powiedzcie nam, jak się wam podoba tegoroczna edycja Headbangers Open Air?

Phil Denton: Och, jest cudownie. Graliśmy już tutaj wcześniej z Elixir w 2004 roku. Jednak w tym roku jest lepiej, bo jest bardzo słonecznie!
Paul Taylor: Wtedy lało jak z cebra i było przeraźliwie zimno.

Nie było ci dziś na scenie za ciepło, Paul, w tym skórzanym stroju?

Paul: Może trochę, ale wiesz, dobrze jest się tak porządnie wypocić i poruszać. To dla zdrowia, a i schudnąć przy okazji można (śmiech).

Przybliżcie nam przyczyny rozpadu Elixir. Dlaczego zespół przestał istnieć?

Phil: Kiedy zreaktywowaliśmy ponownie zespół w 2001 roku obiecaliśmy sobie, że najważniejszą rzeczą jaka będzie nam przyświecać będzie czerpanie radości z grania. Ponownie koncertujemy i komponujemy materiał, ale dlatego, żeby przede wszystkim się dobrze bawić. Nie chcieliśmy, by któryś z nas czuł się zmuszany do czegokolwiek. Gdy ten entuzjazm wygasł, niektórzy z nas zniechęcili się do grania. Znudziło im się. Część miała inne projekty muzyczne, na których bardziej chcieli się skoncentrować. Nasz drugi gitarzysta Norman [Gordon – przyp.red.] wyprowadził się ponownie do Irlandii, co też było dużym utrudnieniem. Chciał zostać w zespole, jednak nie mógł sobie pozwolić na częste występy z nami. Koncertowanie Elixir stanęło pod dużym znakiem zapytania. 

Dlaczego zdecydowaliście się więc na zmianę nazwy. Nie mogliście sami dalej nieść sztandaru Elixir?

Phil: Stwierdziliśmy, że Elixir może być naprawdę Elixirem, tylko wtedy, gdy stanowi go nasza piątka...

To nie było tak, że nie macie praw do nazwy?

Phil: Nie, to nie tak. Mogliśmy ją dalej wykorzystywać, jednak nie chcieliśmy.
Paul: Dzięki temu możemy też zacząć jakby od nowa.
Phil: Z drugiej strony teraz widzę, że trochę szkoda, że nie pozostaliśmy przy starej nazwie. Była rozpoznawalna. Zauważyłem, że ludzie nie wiedzą czym jest Midnight Messiah. Nie wiedzą, że kiedyś graliśmy jako Elixir, póki nie zobaczą nas na scenie albo póki ktoś im tego nie powie. W ten sposób jest nam trochę ciężej.

Dlaczego zaczerpnęliście nazwę z ostatniego albumu Elixir, a nie na przykład z ponadczasowego klasyka jakim był „The Son of Odin”?

Paul: To jest bardzo trudne przedsięwzięcie, by znaleźć nazwę dla zespołu.
Phil: Kiedyś tak nie było. Gdy zakładaliśmy Elixir, nie zdawaliśmy sobie sprawy, że jest już taki zespół we Francji, w Indiach czy w Ameryce. Jednak nie miało to naczenia. Teraz, kiedy zastanawialiśmy się nad nową nazwą dla zespołu, mieliśmy kilka pomysłów. Chcieliśmy, żeby nazwa nawiązywała do poprzedniej kapeli. Zdecydowaliśmy się w końcu na Midnight Messiah.
Paul: Niewiele brakowało, a byśmy nazywali się Dead Man’s Gold (śmiech).

Skojarzenie Midnight Messiah z Elixir nie przychodzi od razu. O wiele bardziej rozpoznawalnym chwytem byłoby wzięcie nazwy od któregoś z kawałków ze wspomnianego debiutu.

Phil: Mieliśmy taki zamiar przez pewien czas, jednak w końcu żadna z nazw nie pasowała nam na tyle dobrze. Pandora's Box, Star of Beshaan, wspomniany Dead Man’s Gold… te nazwy nie nadają się na szyld kapeli.
Paul: Chcemy kapeli nadać nową świeżość. Mówiłem, to jest dla nas trochę jak nowy początek. Nie chcieliśmy zatem za głęboko sięgać w stare nagrania. To by nie było w porządku. Co innego jest grać stare kawałki na koncertach, co innego jest ciągle żyć starymi nagraniami i nie iść ciągle do przodu.

Graliście dużo kawałków z nowego albumu „The Root of All Evil”. Wypadły całkiem nieźle. Rzekłbym, bardzo dobrze, zagrane przy starszych numerach.

Paul: Zagraliśmy siedem kawałków z najnowszego albumu. Oprócz nich trzy nasze wczesne utwory: „Son of Odin”, „Star of Beshaan” oraz „Treachery”.

Czy utwory, które znajdują się na „The Root…” w zamierzeniu miały być utworami Elixir?

Phil: Tak. Pisaliśmy je z Paulem, gdyż reszta była zajęta swoimi sprawami i życiem prywatnym, a Norman siedział w Irlandii.

Czy planujecie rozwijać swoje brzmienie w przyszłości i eksperymentować z innymi gatunkami rocka lub metalu, czy pozostaniecie wierni brzmieniu w stylu Elixir?

Paul: Rozwijać? My? Co ty! Zamierzamy robić to, co robiliśmy wcześniej! Pamiętam jak nas o to pytali w 2001, gdy pierwszy raz przywróciliśmy zespół do stanu aktywności. Dziennikarze chcieli wiedzieć czy zamierzamy iść z duchem czasu i grać bardziej nowoczesną muzykę. Jesteśmy zespołem old-schoolowym, powinniśmy pozostać zespołem old-schoolowym. To prosta i sensowna logika. Fani lubią to co robimy. Dlatego nie myślimy o brzmieniu czy o tym jak mamy pisać utwory. Po prostu… piszemy utwory i tyle.

„The Son of Odin” to chyba bezsprzecznie najważniejsze dzieło w waszym dorobku muzycznym. Jakie odczucia i myśli krążą ci po głowie, gdy wracasz umysłem do tego wydawnictwa?

Paul: Myślę sobie wtedy – cholera, chciałbym żebyśmy mogli wtedy nagrać tę płytę tak jak powinna być nagrana.

Uważasz, że jest nagrana nieodpowiednio?

Paul: To było trochę jak błądzenie we mgle. Sesja nagraniowa trwała dziewięć dni – wtedy nagraliśmy dosłownie wszystko. Nie mieliśmy żadnej okazji do ewentualnych poprawek, dogrywek, czegokolwiek…
Phil: Myśleliśmy, że efekt końcowy będzie lepszy. No, ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Uwielbiam tę płytę. Dużo ludzi ją naprawdę lubi. Zawsze jak pisaliśmy jakiś kawałek, który nam się podobał, ktoś z zespołu rzucał – hej, to brzmi jak z „The Son of Odin”, podoba mi się!
Paul: Wszystkie nasze utwory i wszystkie nasze płyty były i będą porównywane do naszego debiutu. To mnie naprawdę martwi, zwłaszcza w kontekście naszej nowej płyty. To naprawdę dobry album. Wiesz, każdy artysta mówi o swoim najnowszym dziele, że to jest TO. Apogeum jego możliwości, najważniejsza płyta i tak dalej, ale ja naprawdę to czuję. Dlatego martwią mnie potencjalne porównania tego wydawnictwa do „The Son of Odin”.

Nie ma co ukrywać, na pewno są jakieś podobieństwa.

Phil: Nawet całkiem sporo. Oba albumy były nagrywane w tym samym studio. Okładka „The Root…” jest kolorystycznie nieco podobna do „The Son of Odin”. Słuchając go, towarzyszy mi skojarzenie z naszym debiutem.

Wystąpiliście dzisiaj bez swojego perkusisty…

Paul: To jest dość zabawne. Kiedy graliśmy jako Elixir na Keep It True, wtedy nasz perkusista Nigel [Dobbs – przyp.red.] nie mógł z nami pojechać i zastąpił go Darren Lee. Teraz Darren nie mógł zagrać, więc udało się nam na zastępstwo zwerbować… Nigela (śmiech). Zatoczyliśmy pełne koło. Nigel zgodził się z nami zagrać, lecz pod jednym warunkiem: że od razu po koncercie na łeb, na szyję, wracamy z powrotem do Wielkiej Brytanii. Dzisiaj wieczorem ma mu się urodzić dziecko i chce być wtedy przy swej ukochanej.

Dlaczego zdecydowaliście się wydać nowy album jako limitowany digipack, a nie jako normalny album albo jako winyl?

Phil: Bo takie wydawnictwo jest lepsze. W dodatku wszystkie egzemplarze są ręcznie ponumerowane. Gdy nagrywaliśmy płytę, to mieliśmy co prawda w planach wydać ją w normalnym pudełku, jednak zmieniła nam się tak zwana wizja. Oprócz nas w studio nagrywał swój materiał progresywny zespół rockowy, który akurat kończył ostatnie kawałki, kiedy my zaczynaliśmy. Oni mieli kilka swoich płyt wydanych jako digipacki. Stwierdziliśmy, że jest to niezła jazda i wygląda bardzo fajnie. Wtedy ustaliliśmy, że „The Root…” zostanie wydane w digipacku. W ten sposób będzie się wyróżniało, wyglądało lepiej i będzie czymś specjalnym, zwłaszcza jak będzie dodatkowo ręcznie ponumerowane. To takie kolekcjonerskie!
Paul: Mnie w plastikowych opakowaniach irytowało to, że zawsze przychodzą w szczelnej folii. Musisz zedrzeć swoje paznokcie zanim dobierzesz się do środka. Pomyśl jak to utrudniłoby ręczne numerowanie ich.

Kto podjął się trudów podpisywania kolejnych płyt?

Phil: To byłem ja. Własnoręcznie napisałem numery na każdym z tysiąca albumów.
Paul: A ten z numerem jeden stoi u mnie na półce (śmiech).

Dlaczego „Sovereign Remedy” zostało wydane w 1990 roku pod tytułem „Lethal Potion” i z pozmienianą kolejnością utworów?

Paul: Ponieważ wytwórnia chciała na tym wydawnictwie zarobić. Wypromować go głównie tym, że grał na nim Clive Burr. Używali wyłącznie jego nazwiska podczas promocji. Zmienili miksy, zmienili okładkę, pozmieniali niemalże wszystko na tej płycie. Straszny bałagan, z którym nie mieliśmy nic wspólnego. To był naprawdę dobry album, ale zupełnie tego nie słychać na tamtej wersji. 

W 2004 wydaliście ten album z poprawnie uszeregowanymi utworami i z inną okładką. Nie podobała wam się ta żaba z „Lethal Potion”?

Paul: Phil nienawidzi żab. Dlatego nie lubi tamtej okładki. W ogóle była fatalna. Nawet nasze logo zostało podmienione.

A te cztery dodatkowe ścieżki na reedycji?

Paul: Zostały nagrane podczas tej samej sesji nagraniowej. Nie znalazły się na tamtym wydawnictwie, bo chyba po prostu nie zmieściły się na winylu. Na reedycji mogliśmy je dodać do płyty CD. Ponadto, wszystkie utwory zostały od nowa zmiksowane.

Widzę, że powoli musimy kończyć. Powiedzcie, który utwór z całego waszego dorobku muzycznego jest waszym zdecydowanym ulubieńcem?

Paul: Hmm… to bardzo trudne pytanie. Moim najbardziej ulubionym utworem Elixir jest „Iron Hawk” z „Mindcreepera”. To świetna kompozycja, która wciąż mnie fascynuje. Ma genialne gitary. Oprócz tego zdecydowanie przepadam za „Son of Odin”.  Uwielbiam wykonywać go na żywo. Ten utwór świetnie się śpiewa.
Phil: Ja też bardzo lubię „Son of Odin”. Nie mamy lepszego utworu na do grania na żywo niż ten.

Zaczęliście już coś tworzyć na następcę „The Root of All Evil”?

Paul: Mamy, póki co, kilka pomysłów. Trochę, jakby to powiedzieć… pół-utworów. Na razie surowe zręby, dopiero niedługo weźmiemy się za wykuwanie z tego prawdziwych kompozycji.

Współpracowaliście z Martą Gabriel i Crystal Viper…

Paul: Nagraliśmy z Martą cover naszego utworu „Treachery”. Śpiewałem chórki, to ona była główną wokalistką na tym nagraniu, a Phil dołożył swoje partie gitarowe. To było kilka lat temu. Gdzieś mam nawet kopię tego demo.

Nie wiem czy wiesz, ale całkiem sporo znanych muzyków współpracowało z Crystal Viper. Przypomina mi się utwór z Frankiem Wildem, którego prawie nie słychać…

Paul: Ach, to pewnie sprawka Barta (śmiech). Jeżeli ma jakąś wizję, zrobi wszystko by ją spełnić. Widzi, że coś ma być w taki i taki sposób, więc zrobi wszystko, żeby tak było. Lubi ciągle trzymać rękę na pulsie.

Przeprowadzono: lipiec 2013

Deathhammer - wywiad





Z OTCHŁANI

Ci, którzy mieli styczność z Deathhammer, wiedzą że jest to jeden z najlepszych thrash metalowych zespołów ostatnich lat. W przeciwieństwie do wielu innych młodych kapel, Norwegowie zdecydowali się na brudny oldschool, zamiast zatruwać ten gatunek nowoczesnym brzmieniem i miernotą. Ich trzecia płyta “Evil Power” stanowi szaleńczy i złowrogi ryk wściekłości. No, ale czegoż innego możnaby się spodziewać od zespołu, który się nazywa Deathhammer?

Pozdrowienia z Polski! Dzięki, że zgodziliście się poświęcić nam kilka chwil. Już pół roku minęło od premiery waszego trzeciego studyjnego krążka zatytułowanego “Evil Power”. Jak postrzegacie to nagranie tak teraz - z perspektywy czasu? Nadal jesteście w pełni zadowoleni z tego albumu?

Daniel Salsten: Od nagrania samego materiału minęło jeszcze więcej czasu, więc te utwory już nam trochę towarzyszą. Ale tak! Ten album brzmi kapitalnie!

Materiał na poprzednie wydawnictwa zarejestrowaliście w waszym domowym studio znajdującym się w piwnicy. Jak myślisz, czy właśnie fakt, że tak nagrywacie swoje albumy ma duży wpływ na ich szczere brzmienie? Koniec końców, dzięki temu możecie na nich przedstawić wszystko to, co wam wpadnie do głowy. Ogranicza was jedynie wasza kreatywność i wytrzymałość.

Nagrywanie we własnym studio sprawia, że nasze utwory są bardziej prawdziwe i “czyste”. Nagrywasz wtedy, gdy jesteś opętany chęcią tworzenia, a nie dlatego, że ci nad głową zegar tyka. Nie mamy takiej potrzeby by wynajmować studio i nigdy nie będziemy jej mieli.

Wielu postrzega black/thrash jako prymitywną sieczkę, jednak istnieje cała rzesza zespołów, która udowadnia tym bydlakom, że w tym nurcie można tworzyć prawdziwie piękne kompozycje, ze świetnymi riffami i artystycznym kunsztem. W jaki sposób wyłaniają się u was pomysły na riffy i utwory? Rozplanowujecie sobie struktury utworów czy idziecie w płeni na żywioł?

Zwykle jest tak, że obaj osobno wymyślamy riffy. Potem pokazujemy sobie nawzajem te, które według nas są najbardziej odjechane. Pomysły wpadają do nas z otchłani, tu nie ma za bardzo nad czym rozmyślać.

Gdy słuchacie już swoich skończonych utworów czy towarzyszy wam takie same uczucie jak podczas słuchania twórczości takich zespołów jak Razor, Sabbat, Nifelheim i Bathory?

Naturalnie nasze odczucia są jednak trochę inne, bo te kapele to totalne kulty, ale myślę, że współdzielimy z nimi podobne podejście do muzyki.

Czy składanie utworów na sesję nagraniową “Evil Power” było ciężkie i czasochłonne?

Z tego co pamiętam, podstawy nagraliśmy w trymiga. Pastwiliśmy się całymi wiekami nad jakimiś szczególikami pokroju solówek i tak dalej. Nie było pośpiechu, a miksy też się zawsze ciągną i ciągną. Zawsze u nas to tak wygląda. Nie powiedziałbym, by było to ciężkie!

Ponownie okładką zajął się Eduard Johnson. Możecie nam powiedzeć nieco o tym gościu? To jakiś wasz znajomy czy niezwiązany z wami artysta? Jak zaczęła się wasza współpraca?

Złapaliśmy z nim kontakt przez naszych ziomków z Witchtrap. Gość stworzył im zabójczą okładkę, a że był fanem naszej muzyki, to właściwie machnął dla nas grafikę praktycznie za nic. Jest kolumbijskim tatuażystą mieszkajacym w Montrealu. Wyżłopaliśmy wspólnie kilka browców, gdy tam graliśmy. Jego prace są wspaniałe. Nasz demon z okładek nabrał dzięki niemu charakteru.

Porozmawiajmy o początkach Deathhamer. Jak się to wszystko zaczęło?

Mieliśmy niepohamowane parcie na granie thrashu. Po jakimś koncercie w Blitz w Oslo pojechaliśmy z powrotem do mojego miasta, by znaleźć jakieś miejsce do grania. Skończyło się na tym, że graliśmy w domu jakiegoś totalnego lamusa, nagrywając nieudolną wersję “Zombiekult” i parę punkowych utworów. Grałem wówczas w innym thrashowym zespole, który się nazywał Warfield, dlatego chcieliśmy się skupić na graniu punka. Wkrótce okazało się, że Warfield zmierza do kupy gówna, za to łojenie Sadomancerem wychodzi idealnie - wtedy postanowiliśmy zaorać całą resztę i zacząć grać rozwścieczony thrash.

A dlaczego akurat Deathhammer jako nazwa?

Bo brzmiało zajebiście! Po prostu!

No cóż, muszę o to spytać. Darkthrone i jego “F.O.A.D.” z 2007 roku. Wasze logo pojawia się na skórzanej kurtce postaci z okładki. Cóż, możecie coś o tym powiedzieć? W ogóle znacie się z Fenrizem i Nocturno Culto?

Fenriz wspierał nas właściwie od samego początku. Nadal to robi, to nasz przyjaciel. Nie miałem okazji poznać Nocturno Culto.

Macie na swym koncie kilka splitów. Planujecie jakieś kolejne w najbliższej przyszłości? Macie też może jakieś pomysły na utwory na następny album studyjny?

Tym razem nie planujemy żadnych splitów. W sumie to po prawdzie mamy już nagrany cały nowy album. Teraz znów będziemy go przez całą wieczność miksować i tak dalej. Tak jak już opisywałem wcześniej. Uważam, że ten będzie chyba najbardziej kwintesencjonalnym thrashowym albumem jaki zrobiliśmy.

Deathhammer zawsze był tandemem. Jest was dwóch razem z Sadomancerem, tylko na żywo wspiera was, o ile się nie mylę, Christan Holm i Christian Myhre. Dlaczego nie są regularnymi członkami zespołu? Nie chcecie ich wkładu w swoją muzykę?

Zawsze nagrywaliśmy i tworzyliśmy w dwójkę, tak to po prostu działa, tak kształtujemy nasze brzmienie. Więcej ludzi w studio nam nie potrzeba. Co innego jeżeli chodzi o granie koncertów.

Sadomancer udzielał się także razem z Jonem w Black Magic. Szkoda, że ten projekt już nie istnieje…

A właśnie wygląda na to, że Black Magic znowu funkcjonuje. Jon jest znakomitym gitarzystą, ale przez lata miał problem z zespołowym graniem. Mam nadzieję, że wydadzą więcej swojego materiału, bo kawałki, które stworzyli po “Wizard’s Spell” są jeszcze bardziej dokoksane!

Nie tylko tworzycie muzykę metalową, ale sami jesteście zagorzałymi fanami undergroundowego oldschoolu. Czy jakieś płyty zwróciły waszą uwagę w mijającym roku? Cokolwiek o czym warto wspomnieć?

Jak dla mnie płytą roku jest debiut Division Speed. Niech to szlag, cóż za miażdżący thrash urządzili! Ale najlepszym utworem jaki słyszałem w tym roku jest “Veloz Invencible” - absolutny geniusz od mistrzów speed metalu Acero Letal.

Norwegia jest niezłym źródłem black/thrashy ostatnimi laty. Inculter, Nekromantheon, Condor, Toxik Death… jaka jest wasza opinia o nich?

Ta, znamy tych gości, a te zespoły to miazga! Ale to Infant Death jest najbrudniejszym zespołem z Norwegii w tym momencie. Overload of Death! (śmiech)

Heh, a jakie jest wasze zdanie o jeszcze jednym zespole z Norwegii - Critical Solution. Oczywiście, jeżeli mieliscie okazję poznać ich twórczość.

Słabe popłuczyny po nowszej Metallice. Najlepszy thrash z Norwegii to Ghoul Cult.

Ostatnimi czasy dodałeś jakieś ciekawe pozycje, klasyczne lub undergroundowe, do swej kolekcji płyt?

Appendix “Money Is Not My Currency” i RKL “Rock And Roll Nightmare” są godnymi nabytkami, jakie ostatnio do mnie trafiły.

We wrześniu zagraliście kilka koncertów w Stanach. Jak wam się udały wasze występy?

Było znakomicie. Szkoda, że nie mogliśmy zagrać tam większej ilości koncertów, ale część z nas musiała wracać z powodu określonej liczby dni urlopowych w pracy jakie dostali. Hell’s Headbash był odjechanym festiwalem. Profanatica zmiażdżyła cewy (jak na 15 minut czasu). Nigdy wcześniej nie graliśmy w Philadelphi, a było naprawdę w porzo.

W Polsce mamy całe hordy black/thrashowych kapel, ale jakoś zawsze są problemy z organizowaniem koncertów takich zespołów z zagranicy. Dostaliście kiedyś jakąś ofertę grania u nas?

Nie, nie przypominam sobie.

A tak z czystej ciekawości. Co sądzicie o Polskim metalu i scenie?

Byłem w Polsce kilka razy. Kraków mi się bardzo podobał, uważam ze to fajne miasto. Kultuję VooDoo, ich jedyny album jest boski! No i oczywiście uwielbiam takie piekielne klasyki jak “666” Kata. Turbo jest fantastycznym speed metalem, a demówki Vadera to mistrzostwo deathu.

Przeprowadzono: listopad 2015