czwartek, 16 czerwca 2022

Castle Gate – Eyes of Fire

 


Castle Gate – Eyes of Fire
2021

Wyobraź sobie taką scenę. Jest późny wieczór, słońce już dawno zaszło, miasto wypełnia się zapachami zjełczałego oleju silnikowego i brudnego betonu, oddającego ciepło przy coraz szybciej nadchodzącym chłodzie nocy. Zabłądziłeś w drodze powrotnej z pracy. Wchodzisz do opuszczonego magazynu meblarskiego, a tam na rozpadającej się kanapie przeżartej pleśnią Black Sabbath kopuluje z Bathory (viking-era), będąc jednocześnie okładanym przez kutasy zbieraniny spod egidy Edelweiss i Black Magic SS. Kątem oka dostrzegasz jeszcze jak na sparciałym fotelu do tego wszystkiego masturbuje się Amulet i Mausoleum Gate, zapinane na zmianę w dupala przez Kyuss. Co może pójść nie tak?

Piękny, organiczny heavy metal brzmieniowo uderzający w rok 1980. Zaznaczam, ze organów Hammonda nie uświadczymy. Trochę szkoda. To, co tu bryluje to chrupiący przester, plumkający basik i głębokie zaśpiewy, które od demonicznych charkotów wędrują przez nordyckie chóry aż do przepastnych gotyckich inkantacji a la Sisters of Mercy / Rosetta Stone. Wszystko jest utrzymane w stonowanym tempie, które nie wyrywa się do przodu, ale też nie zostaje z tyłu. Prowadząca gitara trzyma się zresztą tego bardzo mocno i okrasza wszystko prostymi leadami, nie idąc w zbędną wirtuozerię. Nie będzie więc tutaj shreddingowych wyścigów czy heavy metalowego legato, lecz czysto stonerowe vibes.

Skoro mowa o stonerze, to on tutaj najbardziej dominuje kompozycje – i owszem – ale nie brzmienie. Warto obadać, zwłaszcza że projekty Zane Younga, które tworzy (zwykle jednoosobowo), to fajny przykład tego, jak samemu można tworzyć muzykę na poziomie. O ile kojarzyłem chłopa wcześniej z projektów black metalowych (Elegiac, Downward Spiral), w których płodził nagrania z prędkością rozszalałego geparda, tak ta bardziej rockowa odsłona bardziej do mnie przemawia. Cztery hiciory plujące pustynnym pyłem i trudem drogi, aż człowiek żałuje, że nie ma tego więcej.

Ocena: 4/6


czwartek, 2 czerwca 2022

The Mezmerist – The Innocent, The Forsaken, The Guilty

 


The Mezmerist – The Innocent, The Forsaken, The Guilty
1983/2013, Shadow Kingdom Records

Jeżeli nigdy nie słyszeliście o tym projekcie, to nie szkodzi. Był on tak bardzo zakopany w undergroundzie, że aż się dziwię, że ktoś go w ogóle wykopał. Jest to o tyle ciekawa znajdźka, że na bębnach udziela się tu ponoć sam Bill Ward z Black Sabbath, a jakoś głośno o tym nigdy nie było.

Wznowienie Shadow Kingdom Records zawiera oryginalne numery z EP z 1983 roku (podobno wypuszczonej dwa lata później, ale trudno orzec jednoznacznie, bo nakład był śmiesznie mały i niefirmowany żadną wytwórnią, a w tamtych czasach niezależne wydawnictwa praktycznie nie miały szansy szerszego przebicia) oraz niepublikowane numery z 1985 roku.

Projekt Thomasa Mezmercardo nie był jakąś przełomową iglicą, przebijającą ówczesną muzykę i trendy. Jednak słucha się tego z przyjemnością, gdyż muzycznie odwołuje się on do samych trzewi dobrego, okultystycznego heavy metalu. Tak, jest tutaj klimat klasycznego NWOBHM. Tak, jest tutaj doomowe przedszkole w stylu Black Sabbath, Pagan Altar i Coven ze szczyptą klasycznego Cirith Ungol (czyli bez nadmiaru smoły). Tak, są tutaj wokale (gitary w sumie też) w stylu Mercyful Fate. Tak, jest tutaj mistyczny klimat nieokreślonej grozy.

Solidna porcja progresywnej psychedeli tłucze nas po czerepach już od startu. Gdy kończy się nieco przaśne intro i wjeżdża „Dead Ones Cry No More”, ta estetyka w pełni wypełnia przestrzeń. Snując makabryczne wizje w oparach mistycyzmu i okultystycznej poetyki, zabiera nas w fajną proto-metalową przejażdżkę circa 1974 roku.

Gdy początkowy klimat osiadł na dobre z głośników, wjeżdża heavy metalowy hicior „Arabian Nights”, bardzo mocno siedzący w stylistyce Mercyful Fate. Przebojowość jednak i tutaj jest przełamywana noktambulistycznymi wizjami dźwiękowego okultyzmu.

Wydawać by się mogło, że ten klimat się utrzyma w dalszej części trwania albumu, gdyż „Victim of Environmental Change” jeszcze bardziej idzie w stronę heavy metalu, mocno zabarwiając się feelingiem znanym z NWOBHM kultów jak Crucifixion, Witchfynde czy Traitors Gate. Jest to tylko jednak skrzętna iluzja, gdyż sam numer wraca w końcu to psychedelicznego wydźwięku, wałkując melodyjną solówkę emanującą dźwiękami melancholii i onirycznej aury przez większą część tego prawie sześciominutowego utworu.

„No Family, No Friends” oraz „Kingdom of the Dead” – kawałki nagrane już później – to już pełna pochwała heavy metalowego charakteru wyspiarskiego brzmienia z początku lat osiemdziesiątych. Mniej psychotycznych oparów, więcej mięsa w riffach. Mniej mistycyzmu (chodź nadal jest on wyczuwalny), więcej konkretnych riffów.

Album konkluduje „Jam Song”, nagranie różnych pomysłów nagranych na setkę. Pełno zespołów gra takie rzeczy na próbach – wszystko w metrum 4/4, bez jakichś kompozycyjnych niuansów. Jest to po prostu zbiór konceptów na fajne riffy i zagrywki. Przez osiem minut możemy posłuchać motywów, które nigdy nie wyewoluowały w pełne utwory lub które zostały użyte już przy innych numerach (jak „Kingdom of the Dead”).

Wypadałoby ocenić całość po tym wszystkim. Ciężko mi to przychodzi, gdyż tak naprawdę ta Epka to zbiór ciekawych pomysłów i kompozycji bez jakiegoś wyraźnego ładu. Mamy niby motyw przewodni, ale jest on na tyle szeroki, że nie narzuca on żadnych sztywnych ram. Doceniam jednak kunszt pracy gitar oraz to, że tych kawałków się po prostu przyjemnie słucha. Jest klimacik. Aż szkoda, że ten projekt nie poszedł nigdzie dalej, bo początkowy kierunek, który nam to wznowienie przypomniało, był naprawdę obiecujący. A sam winylek warto obadać, zwłaszcza jak się jest fanem wczesnego NWOBHM z zabarwieniami okultystycznymi.

 

Ocena: 4/6


czwartek, 19 maja 2022

Hexorcist – Evil Reaping Death

 


Hexorcist – Evil Reaping Death
2022, Memento Mori

Debiutancki krążek death metalowców z Florydy, którzy zdają się doskonale rozumieć czym powinien być old-school metalu śmierci. Już od samego początku zwala się na nas nawałnica ciężaru ostrych riffów i solówek tak bardzo gwałcących wajchy, jak tylko się da. No i te głębokie, chropowate wokale wprost z trzewi piekła. Klasyka pełną gębą.

Miks wokali jest świetny, jednak czasem miałem wrażenie, że w porównaniu z nim, gitary wypadały zbyt płasko. Produkcja całości jest jednak na zadowalającym poziomie i dobrze chwyta balans między nowoczesnymi rozwiązaniami, a tradycyjnym brzmieniem. Do tego wszystkiemu wtóruje piękny, czytelny basik, plumkając jak jurny bączek w tle tego wszystkiego.

Czy czegoś tu zabrakło? Przyznam, że nie jestem w pełni usatysfakcjonowany z tego, co przynosi „Evil Reaping Death”, jakkolwiek bym tego albumu nie chwalił. Problem polega na tym, że tuzy, do których chłopaki się odwołują stylistycznie, potrafiły wykrzesać z siebie coś charakterystycznego w swoim brzmieniu i kawałkach. Tutaj może jest kilka płomiennych highlightów, dzięki którym można się zorientować gdzie jesteśmy na krążku, ale szału jednak nie ma. Także jestem w stanie sobie wyobrazić, że jakiemuś maniakowi ten album może nie podejść albo będzie się dłużyć. Ja z tym problemu nie miałem, ale ten niuans jest wyraźny.

BTW – niech rzuci kamieniem ten, kto nie zakochał się w tym artworku

 

Ocena: 4/6


piątek, 29 kwietnia 2022

Deathhammer – Electric Warfare

 


Deathhammer – Electric Warfare
2022, Hells Headbangers

Dostaję w swoje łapki nowy krążek Deathhammer i już wiem, że czeka mnie urokliwie popierdolona jazda. I potwierdzam na samym wstępie, tak na szybko, że ta załoga dalej nie zawodzi.

Norweski duecior nie sili się na żadną oryginalność, bo i na co komu ona? Jest to black/speed/thrash do bólu. Jebany kult wczesnego Bathory i wszystkiego dobrego, co kiedykolwiek leżało w pobliżu. Do samego zgniłego szpiku przeżartych przez trąd kości. Prawdziwa jazda i apoteoza demonicznej stylistyki. Trzeba być chyba jakimś turbo odlepionym od rzeczywistości malkontentem, by na to narzekać. Zwłaszcza że Deathhammer nie robi tego wszystkiego na rympał. Chłopaki angażują w swej pracy wszystkie możliwe kompozycyjne triki, by nie wiało tu nudą – i wychodzi im to w opór dobrze.

Ten album zdecydowanie bardziej do mnie przemawia niż jego poprzednik „Chained to Hell”. Szlagiery pokroju fantastycznego „Crushing the Pearly Gates” na stałe zagoszczą na moich głośnikach, zapewniam was o tym solennie. Tu muszę zaznaczyć, że subiektywnie są rzeczy, które leżą mi mniej – np. otwierający „Savage Agressor”, ale daleki jestem od nazwaniem tego ultrasonicznego uderzenia złym czy kiepskim. Po prostu jak na mój gust, kunszt Deathhammer lepiej widać w dalszej części płyty. „Enter the Morbid”, „Thirst for Ritual” (ta frenetyczna solówka na blastach – głowa mała, jak dobrze jest to ukręcone!), „Rapid Violence”… hit za hitem wręcz goni.

Dwa słowa chciałbym jeszcze powiedzieć o takim monumentalnym dziele jak „Return to Sodom / Soldiers of Darkness”. Ten kawałek jest trochę inny. Tutaj mamy więcej klasycznego thrashu z rozbudowaną warstwą kompozycyjną. Riffy dalej tną jak garota, ale forma tutaj idzie w niemieckie klasyczne thrashe niż w zbleczurowane wyziewy. Nawet solóweczka jest bardziej melodyjna i mniej chaotyczna niż na reszcie płyty. Ta kompozycja dodaje dalszej głębi temu nagraniu, zwłaszcza że Deathhammer nie brzydzi się eksperymentowaniem z różnymi tempami. Co też jest istotne, ponieważ na „Electric Warfare” znajdziemy i szybkie uderzenia, jak i nieco dłuższe kompozycje – jest różnorodnie, ale co najważniejsze: jest różnorodnie z głową.

Taka ciekawostka na sam koniec: ponoć nagrania z Electric Warfare powstały kilka lat temu, jeszcze przed nagraniem „Chained to Hell”, kiedy jeden z chłopaków odwiedził Australię. W 2020 postanowili wrócić do tego materiału i dopisać kilka nowych numerów. I coś w tym jest, bo co i rusz można natrafić na pewne nawiązania do australijskiej szkoły. Widzicie? Podróże kształcą.

 

Ocena: 6/6


sobota, 2 kwietnia 2022

Bütcher – 666 Goats Carry My Chariot

 


Bütcher – 666 Goats Carry My Chariot
2020, Osmose Productions

Mieszanka tu jest naprawdę wybuchowa: riffy rodem z Abattoir, intensywność i klimat jak z Nifelheim, leady płomienne i bogate jak z najlepszych klasyków amerykańskiego power metalu, a do tego patusowe chórki – raz orbitujące w stronę melodii, a raz w stronę brutalnej siły. To jest to podejście do klasycznego metalu, które kapele w stylu Enforcera czy Skull Fist upudrowały w ugrzeczniony styl. Tutaj nie ma kompromisów i grzecznej zabawy z łokciami przy boczkach jak suchoklatesowe primadonny. Tu jest agresja, furia, zniszczenie. Jak niechciany bękart Tokyo Blade z Desaster, jak zwyrodniała abominacja Destroyera 666 z Rat Attack. To nie jest wasz kolejny black/thrash – choć jego tutaj jest pełno. To coś większego, głębszego i bardziej skomplikowanego, a wciąż tak naprawdę w swej formie prostego i naturalnego.

Riffy <3 Na słodkie stópki jezuska, ile tutaj się dzieje w departamencie molestowania gryfu gitary. Opuszki tak skaczą po progach, że aż ciężko za tym nadążyć. Wspaniale się słucha szybkiego metalu, gdzie nie tylko kostkowanie jest oszałamiające, ale też estetyka linii melodycznych.

Jeżeli są jakieś miałkie kuce, które twierdzą, że Evil Invaders to najlepsza młoda kapela z Belgii, to niech lepiej szybko przestaną, by nie wyjść na dyletantów o kaprawych mordach. Bütcher zjada tych wymoczków bez popity.

W ogóle śmieszna sprawa: Mimo iż Bütcher mógłby spokojnie spocząć na laurach przy swoim szybkim, melodyjnym graniu, to jednak zespół postanowił nie iść na łatwiznę i do swoich kompozycji potrafi wpleść monumentalne zagrywki. Pogłębia to wymiar ich muzyki niesamowicie, zwłaszcza że robią to na poziomie najwyższej światowej klasy.

Ten album ma wszystko. Jak można popełnić tak dobrze wyważony miks old-schoolowego mięsa i thrash metalowej stylowy? To aż głowa mała. Brzmienie też zresztą pasuje do reszty i aż krzyczy „rok 1985!”. Enforcer to miękkie parówy (zwłaszcza, że zajebali w 2021 riff z „Face The Butcher”, ale zagrali go wolniej, bo nie nadążają XD), Cauldron to płaczliwe memeje, Skull Fist to… ktoś w ogóle daje jeszcze jebanie o Skull Fist? Bütcher rozwala to wszystko w puch i proch dowolnym swoim kawałkiem z „666 Goats Carry My Chariot”. Moglibyśmy zresztą też pogadać o samym tytule albumu i okładce. Jak to wygrywa wszystko, to aż głowa mała.

Polecić ten album to mało.

Ocena: 6/6

poniedziałek, 7 marca 2022

Massacre – Resurgence

 


Massacre – Resurgence
2021, Nuclear Blast

Każdy kolejny album po „From Beyond” to była niezła wtopa, co nie? Ani „Promise”, ani „Back From Beyond” nie spełniły pokładanych w nich nadziei. Massacre jednak nie składa z broni i próbuje ponownie z „Resurgence”. Czy ten album jednak był komukolwiek potrzebny? Zaraz to sprawdzimy!

Pierwsza sprawa, która tym bardziej zaostrza apetyt na „Resurgence”: do line-upu wrócił Kam Lee, tak dobrze znany z charakterystycznych growli na fantastycznym klasyku „From Beyond”. Oprócz niego na basie Mike Borders – fani Massacre go na pewno skojarzą, gdyż grał on na demówkach z 1986 roku. Gościnnie udzielili się tutaj także Marc Greeve z Morgoth i Dave Ingram z Benediction. A więc skład nielichy i dobrze rokujący.

W praktyce to, co się dzieje na „Resurgence” można sprowadzić do prostego podsumowania: solidny death metal w szwedzkim (!) stylu – wystarczająco klasyczny, by zadowolić starych wyjadaczy. Kompozycyjnie jest nawet interesująco i miło się tego słucha. Kawałki potrafią zaskoczyć fajnymi wstawkami i momentami, które starają się przełamać amalgamatyczne bloki death metalowego okrucieństwa. Nie jest jednak idealnie, zdarzają się fragmenty, które najzwyczajniej w świecie wieją nudą. Nie jest ich na szczęście zbyt wiele, ale nie da się ich nie dostrzec.

Kam Lee jest w wyśmienitej formie i dostarcza naprawdę solidne wokale. Riffy Johanssona i Peterssona (jakbyście się zastanawiali skąd florydzki death metalowy gigant nagle nabrał skandynawskiego charakteru ;) ) są autentycznie konkretne. Wyczerpują temat pod względem ciężaru jak i szybkości i melodii. Nie no – sadzą te death metalowe zagrywki jak prawdziwi fachowcy.

Tak jak na debiutanckim „From Beyond”, także i tutaj dostaniemy solidna porcję Lovecraftiańskich motywów. I to naprawdę porządną – praktycznie wszystkie teksty są zainspirowane Cthulhu mythos. Genialna okładka spod ręki Wesa Benscotera także wpisuje się w ten motyw. W ogóle, tak na marginesie, Wes staje się jednym z moich ulubionych artystów od okładek metalowych. Jego okładka do „Macabre Eternal” Autopsy, „Ravenous Plague” Legion of the Damned czy “Phantom Antichrist” Kreatora, to sztosiwa pierwszej wody. O wiele lepiej mu idą nowsze prace niż te, z których jest może bardziej znany, poczynione dla Vadera i Slayera w latach 90tych.

Wracając do Massacre, Kamowi Lee i spółce wspaniale wyszło utkanie odpowiedniego klimatu dla swojej muzyki. Stworzyli album pełen mistycznej grozy i niepokojącej aury. Jest tutaj kilka momentów, które można by było zrobić lepiej, niemniej całokształt prezentuje się naprawdę rzetelnie i zachęcająco. A najważniejsze jest to, że „Resurgence” to nagranie, do którego chce się wracać. „Book of the Dead”, „Innsmouth Strain” i „Spawn of the Succubus” to uderzenia na miarę porządnego metalu śmierci i zniszczenia. Wieńczący całość „Return of the Corpse Grinder” – nitka nawiązania do „From Beyond” – to już brutalny cios, w którym puszczają wszelkie hamulce. Death/thrash z barbarzyńskimi melodiami, podkreślającymi ciężar całości.

Na koniec dwa słowa o miksie i masteringu: jest przejrzyście, a przy tym wystarczająco organicznie i groźnie. Dobór przesterów jest quality, tak samo jak robota inżynierska przy poskładaniu tego wszystkiego do kupy.

Nie jest to może sztos nad sztosy, ale warto przesłuchać. I wrócić.

 

Ocena: 4/6