The Mezmerist – The Innocent, The Forsaken, The
Guilty
1983/2013, Shadow Kingdom Records
Jeżeli nigdy nie słyszeliście o tym projekcie, to nie
szkodzi. Był on tak bardzo zakopany w undergroundzie, że aż się dziwię, że ktoś
go w ogóle wykopał. Jest to o tyle ciekawa znajdźka, że na bębnach udziela się tu
ponoć sam Bill Ward z Black
Sabbath, a jakoś głośno o tym nigdy nie było.
Wznowienie Shadow Kingdom Records zawiera oryginalne numery
z EP z 1983 roku (podobno wypuszczonej dwa lata później, ale trudno orzec
jednoznacznie, bo nakład był śmiesznie mały i niefirmowany żadną wytwórnią, a w
tamtych czasach niezależne wydawnictwa praktycznie nie miały szansy szerszego
przebicia) oraz niepublikowane numery z 1985 roku.
Projekt Thomasa Mezmercardo nie był jakąś przełomową iglicą,
przebijającą ówczesną muzykę i trendy. Jednak słucha się tego z przyjemnością,
gdyż muzycznie odwołuje się on do samych trzewi dobrego, okultystycznego heavy
metalu. Tak, jest tutaj klimat klasycznego NWOBHM. Tak, jest tutaj doomowe
przedszkole w stylu Black
Sabbath, Pagan Altar i
Coven ze szczyptą
klasycznego Cirith Ungol (czyli
bez nadmiaru smoły). Tak, są tutaj wokale (gitary w sumie też) w stylu Mercyful Fate. Tak, jest
tutaj mistyczny klimat nieokreślonej grozy.
Solidna porcja progresywnej psychedeli tłucze nas po
czerepach już od startu. Gdy kończy się nieco przaśne intro i wjeżdża „Dead Ones Cry No More”, ta estetyka w
pełni wypełnia przestrzeń. Snując makabryczne wizje w oparach mistycyzmu i
okultystycznej poetyki, zabiera nas w fajną proto-metalową przejażdżkę circa
1974 roku.
Gdy początkowy klimat osiadł na dobre z głośników, wjeżdża
heavy metalowy hicior „Arabian Nights”,
bardzo mocno siedzący w stylistyce Mercyful Fate. Przebojowość jednak i tutaj jest przełamywana noktambulistycznymi
wizjami dźwiękowego okultyzmu.
Wydawać by się mogło, że ten klimat się utrzyma w dalszej
części trwania albumu, gdyż „Victim of
Environmental Change” jeszcze bardziej idzie w stronę heavy metalu, mocno
zabarwiając się feelingiem znanym z NWOBHM kultów jak Crucifixion, Witchfynde czy Traitors Gate. Jest to tylko jednak skrzętna
iluzja, gdyż sam numer wraca w końcu to psychedelicznego wydźwięku, wałkując
melodyjną solówkę emanującą dźwiękami melancholii i onirycznej aury przez
większą część tego prawie sześciominutowego utworu.
„No Family, No
Friends” oraz „Kingdom of the Dead”
– kawałki nagrane już później – to już pełna pochwała heavy metalowego
charakteru wyspiarskiego brzmienia z początku lat osiemdziesiątych. Mniej
psychotycznych oparów, więcej mięsa w riffach. Mniej mistycyzmu (chodź nadal
jest on wyczuwalny), więcej konkretnych riffów.
Album konkluduje „Jam
Song”, nagranie różnych pomysłów nagranych na setkę. Pełno zespołów gra
takie rzeczy na próbach – wszystko w metrum 4/4, bez jakichś kompozycyjnych
niuansów. Jest to po prostu zbiór konceptów na fajne riffy i zagrywki. Przez
osiem minut możemy posłuchać motywów, które nigdy nie wyewoluowały w pełne
utwory lub które zostały użyte już przy innych numerach (jak „Kingdom of the Dead”).
Wypadałoby ocenić całość po tym wszystkim. Ciężko mi to
przychodzi, gdyż tak naprawdę ta Epka to zbiór ciekawych pomysłów i kompozycji
bez jakiegoś wyraźnego ładu. Mamy niby motyw przewodni, ale jest on na tyle
szeroki, że nie narzuca on żadnych sztywnych ram. Doceniam jednak kunszt pracy
gitar oraz to, że tych kawałków się po prostu przyjemnie słucha. Jest klimacik.
Aż szkoda, że ten projekt nie poszedł nigdzie dalej, bo początkowy kierunek,
który nam to wznowienie przypomniało, był naprawdę obiecujący. A sam winylek
warto obadać, zwłaszcza jak się jest fanem wczesnego NWOBHM z zabarwieniami
okultystycznymi.
Ocena: 4/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz