Visigoth – The Revenant King
2015, Metal Blade Records
2015, Metal Blade Records
Mimo iż od premiery
debiutanckiego krążka Visigoth minęło już trochę czasu (bagatela, cztery
lata!), dopiero teraz zdecydowałem się zagłębić w tę podróż muzyczną – z całym
dobrodziejstwem inwentarza, jaki może z niej wynikać. Wybór nie jest też
przypadkowy: wielu osobników siedzących w epickim metalu zachwalało tę płytę.
Ja jednak nie czułem się nigdy zachęcony na bliższe obcowanie z „The Revenant
King”. Chciałem jednak mieć jakiś punkt odniesienia przed posłuchaniem niedawno
wykutego na ołtarzu stalowej chwały „Conqueror’s Oath” – drugiego LP
amerykańskich barbarzyńców.
Od twórczości Visigoth odstręczała mnie zbytnia (jak mi się
zdawało) cukierkowość. Na podstawie ochłapów, które do mnie docierały, czułem
się co najmniej zniechęcony, by dać tej płycie jakąkolwiek porcję swojej uwagi.
Obawiałem się, że poziom melodyjności, który potencjalnie może dostarczyć ten
album, jest jednak zbyt przesadzony i za bardzo rozpanoszony w rejonach słodkopierdzącego
europoweru z niechlubnych lat 90tych. Obrzydzenie, że nie zdzierżę potoku lukru
i cukrowych kaskad spierdolenia, trzymało mnie z dala skutecznie przez kilka
lat, nim postanowiłem się ostatecznie przełamać.
O jak się myliłem.
„Pogrobowy Król” rzeczywiście nie stroni od melodii, ale nie
idzie w przecukrzone patataje ani komiczne klawiszowe parapety. Większość
melodyki i tak jest tutaj tworzona przez potężne wokale. Gitary są monumentalne
niczym obsydianowe filary piekieł, a praca perkusji w przemyślany sposób
urozmaica kompozycje zebrane na tej płycie, zamiast prostacko lecieć
szesnastkowymi klikami na modłę Rhapsody
of Fire. Jest to o tyle istotne, że całość „The Revenant King” trwa
dobrą godzinę, a mamy na nim raptem 9 utworów. Kompozycje są długie i
zróżnicowane, ale skonstruowane tak przemyślnie, że w ogóle się nie odczuwa ich
długości – jak w najlepszych wałkach, które znamy spod egidy takich nazw jak Cirith Ungol czy Manilla Road.
Wokale tutaj wymagają osobnego ustępu. Ściskający mikrofon
Jake Rogers ma taką barwę i manierę, że w istocie nie przypadnie ona do gustu
każdemu maniakowi klasycznego epickiego heavy metalu. Czuć od niego ten swąd
power metalowych ciągotek (trochę tak jak od Markusa Beckera z Atlantean Kodex). Jego
tenorowy zaśpiew miota się w tę i z powrotem po skali, stroniąc na szczęście od
piania i wyciągania wysokich nut. Może się wydawać, że Jake ma dość ograniczoną
rozpiętość dźwięków, w których się obraca, ale wykorzystuje je wszystkie tak
dobrze, że nie popada w monotonie, jednocześnie wprowadzając w utworach
Visigoth interesujące polifonie.
Ogółem „The Revenant King” mnie nie powalił, jednak nie jestem
w stanie powiedzieć złego słowa na jego temat. Jest to bardzo udany debiut i
płyta do której niejeden słuchacz wróci po kilkakroć. Moje obawy co do
zbytniego przesłodzenia okazały się płonne. Jest tutaj co prawda sporo
stereotypowych momentów, przy których pewnie grymas rozbawienia przetnie nasze
oblicza, ale czym by był metal bez małej odrobiny „cheesyness”? Jest szczypta
kiczu, jest trochę efekciarskich popisów, jak solówka w „Mammoth Rider”, ale bez zbytniej i tandetnej przesady.
Wspomniałem Atlantean
Kodex – myślę, że określenie, że Visigoth to „taki trochę szybszy Atlantean Kodex” jest nawet
całkiem trafne, by zwięźle opisać to, co możemy usłyszeć na „The Revenant
King”. Także fani Argus,
Gatekeeper, Eternal Champion powinni
znaleźć tutaj nieco znajomego stylu. Visigoth potrafi też zwolnić, a także
dorzucić nieco doomowej smolistości czy posągowej maniery hymnu – znak tego, że
jest dobrze. Takich wrzutek jest tutaj sporo, więc z całą pewnością nie raz
pokiwamy główkami z ukontentowaniem nad tym, jak Visigoth wykreował swoje
spojrzenie na sztukę muzyczną.
Nie należy także pominąć coveru Manilla Road, który się tutaj znalazł. „Necropolis” w wykonaniu Visigoth może
mnie nie powalił, ale i tak wypada lepiej niż to, co zrobił z tym kawałkiem Cauldron. W dodatku
wykonania spod znaku Visigoth można słuchać bez jakiegokolwiek uczucia żenady.
Bardzo tłusto tu zagrano jeden z największych hiciorów klasycznego heavy
metalu. Aczkolwiek solówka, która odstaje nieco od oryginalnego gitarowego
ataku Marka Sheltona, niezbyt tutaj leży. I to nie dlatego, że jest inna – po
prostu nie ma w sobie takiej dozy dynamizmu i energetycznego terroru, co
oryginał.
„The Revenant King” oferuje w sobie bardzo wiele i to wysokiej
jakości. Szczena przy tym nie opadnie, ale jest to album warty wcielenia do
swojej kolekcji i godny wielokrotnego odsłuchu. Polecam i aprobuję.
Ocena: 4,9/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz