środa, 2 stycznia 2019

Visigoth – The Revenant King




Visigoth – The Revenant King
2015, Metal Blade Records

Mimo iż od premiery  debiutanckiego krążka Visigoth minęło już trochę czasu (bagatela, cztery lata!), dopiero teraz zdecydowałem się zagłębić w tę podróż muzyczną – z całym dobrodziejstwem inwentarza, jaki może z niej wynikać. Wybór nie jest też przypadkowy: wielu osobników siedzących w epickim metalu zachwalało tę płytę. Ja jednak nie czułem się nigdy zachęcony na bliższe obcowanie z „The Revenant King”. Chciałem jednak mieć jakiś punkt odniesienia przed posłuchaniem niedawno wykutego na ołtarzu stalowej chwały „Conqueror’s Oath” – drugiego LP amerykańskich barbarzyńców.

Od twórczości Visigoth odstręczała mnie zbytnia (jak mi się zdawało) cukierkowość. Na podstawie ochłapów, które do mnie docierały, czułem się co najmniej zniechęcony, by dać tej płycie jakąkolwiek porcję swojej uwagi. Obawiałem się, że poziom melodyjności, który potencjalnie może dostarczyć ten album, jest jednak zbyt przesadzony i za bardzo rozpanoszony w rejonach słodkopierdzącego europoweru z niechlubnych lat 90tych. Obrzydzenie, że nie zdzierżę potoku lukru i cukrowych kaskad spierdolenia, trzymało mnie z dala skutecznie przez kilka lat, nim postanowiłem się ostatecznie przełamać.

O jak się myliłem.

„Pogrobowy Król” rzeczywiście nie stroni od melodii, ale nie idzie w przecukrzone patataje ani komiczne klawiszowe parapety. Większość melodyki i tak jest tutaj tworzona przez potężne wokale. Gitary są monumentalne niczym obsydianowe filary piekieł, a praca perkusji w przemyślany sposób urozmaica kompozycje zebrane na tej płycie, zamiast prostacko lecieć szesnastkowymi klikami na modłę Rhapsody of Fire. Jest to o tyle istotne, że całość „The Revenant King” trwa dobrą godzinę, a mamy na nim raptem 9 utworów. Kompozycje są długie i zróżnicowane, ale skonstruowane tak przemyślnie, że w ogóle się nie odczuwa ich długości – jak w najlepszych wałkach, które znamy spod egidy takich nazw jak Cirith Ungol czy Manilla Road.

Wokale tutaj wymagają osobnego ustępu. Ściskający mikrofon Jake Rogers ma taką barwę i manierę, że w istocie nie przypadnie ona do gustu każdemu maniakowi klasycznego epickiego heavy metalu. Czuć od niego ten swąd power metalowych ciągotek (trochę tak jak od Markusa Beckera z Atlantean Kodex). Jego tenorowy zaśpiew miota się w tę i z powrotem po skali, stroniąc na szczęście od piania i wyciągania wysokich nut. Może się wydawać, że Jake ma dość ograniczoną rozpiętość dźwięków, w których się obraca, ale wykorzystuje je wszystkie tak dobrze, że nie popada w monotonie, jednocześnie wprowadzając w utworach Visigoth interesujące polifonie.

Ogółem „The Revenant King” mnie nie powalił, jednak nie jestem w stanie powiedzieć złego słowa na jego temat. Jest to bardzo udany debiut i płyta do której niejeden słuchacz wróci po kilkakroć. Moje obawy co do zbytniego przesłodzenia okazały się płonne. Jest tutaj co prawda sporo stereotypowych momentów, przy których pewnie grymas rozbawienia przetnie nasze oblicza, ale czym by był metal bez małej odrobiny „cheesyness”? Jest szczypta kiczu, jest trochę efekciarskich popisów, jak solówka w „Mammoth Rider”, ale bez zbytniej i tandetnej przesady.

Wspomniałem Atlantean Kodex – myślę, że określenie, że Visigoth to „taki trochę szybszy Atlantean Kodex” jest nawet całkiem trafne, by zwięźle opisać to, co możemy usłyszeć na „The Revenant King”. Także fani Argus, Gatekeeper, Eternal Champion powinni znaleźć tutaj nieco znajomego stylu. Visigoth potrafi też zwolnić, a także dorzucić nieco doomowej smolistości czy posągowej maniery hymnu – znak tego, że jest dobrze. Takich wrzutek jest tutaj sporo, więc z całą pewnością nie raz pokiwamy główkami z ukontentowaniem nad tym, jak Visigoth wykreował swoje spojrzenie na sztukę muzyczną.

Nie należy także pominąć coveru Manilla Road, który się tutaj znalazł. „Necropolis” w wykonaniu Visigoth może mnie nie powalił, ale i tak wypada lepiej niż to, co zrobił z tym kawałkiem Cauldron. W dodatku wykonania spod znaku Visigoth można słuchać bez jakiegokolwiek uczucia żenady. Bardzo tłusto tu zagrano jeden z największych hiciorów klasycznego heavy metalu. Aczkolwiek solówka, która odstaje nieco od oryginalnego gitarowego ataku Marka Sheltona, niezbyt tutaj leży. I to nie dlatego, że jest inna – po prostu nie ma w sobie takiej dozy dynamizmu i energetycznego terroru, co oryginał.

„The Revenant King” oferuje w sobie bardzo wiele i to wysokiej jakości. Szczena przy tym nie opadnie, ale jest to album warty wcielenia do swojej kolekcji i godny wielokrotnego odsłuchu. Polecam i aprobuję.


Ocena: 4,9/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz