Candle – The Keeper’s Curse
2018, Fighter Records
2018, Fighter Records
Jeżeli dobrze policzyłem (a liczyłem z pamięci, bo jestem
leniwym grzdylem), minęło już 19 lat odkąd światło dzienne ujrzał ostatni
studyjny krążek Mercyful
Fate i 11 od czasu premiery ostatniego albumu Kinga Diamonda, a mimo to to ich wspaniałe
dziedzictwo nadal żyje (o Denner/Shermann
nie wspominam, bo i po co to komu). Żyje w postaci dokonań młodych zespołów,
które bardzo mocno nawiązują do stylistyki Króla. Jednym z takich zespołów jest
szwedzki Candle, którego debiutancki krążek ujrzał światło dzienne w tym roku.
Nawet zanim go odpaliłem, pierwszy rzut oka na okładkę jasno dał mi do
zrozumienia, że od wyraźnych konotacji z Mercyful Fate nie ucieknę.
I rzeczywiście, muzyka Candle bardzo mocno nawiązuje do
klasycznego metalu spod znaku Mercyful
Fate. Nie jest to jednak ślepe granie na rympał, byleby brzmieć jak
„Don’t Break The Oath”. Muzyka Candle przyjmuje bardzo mocno pewną
charakterystyczną manierę i szpera po jej zakamarkach, rozszerzając jej
granice, ukazując że nadal można brzmieć świeżo i "a la King Diamond".
Muzyka na "The Keeper's Curse" jest niezmiernie
urzekająca. Ten album jest bardzo gitarowy. Dużo się tutaj dzieje: mięsiste
riffy przeplatają się ze sobą, dynamiczne leady elektryzują dokładnie te
partie, które powinny, a całość została utkana w przemyślne i interesujące
struktury. Utwory są napisane i zaaranżowane tak, by wydobyć z klasycznego
heavy metalu jego prostotę, energię a przy tym wyeksponować ten pierwotny
kunszt muzyki z duszą. Co i rusz słuchaczowi objawia się kompozytorski dryg
Candle.
Chciałbym tutaj wyróżnić jakieś utwory, ale nie mogę się na
nic zdecydować, gdyż każdy jeden kawałek ma w sobie pierwiastek doskonałości.
Brak tutaj wypełniaczy czy jakieś generycznej siermięgi, od której już można
rzygać. Fakt faktem, że od pierwszego „The Secret”, który wpada po
niezwykle klimatycznym i złowieszczym intro, w tej muzyce można się zakochać i
zatracić. A potem jest tak samo dobrze. „Light at the End”, „Betrayal”
i „Embraced
by Darkness” oraz, jak wspomniałem, cała reszta albumu, to prawdziwy
tytan muzyczny.
Jest co prawda jedna rzecz, która może nieco irytować –
mianowicie wokale. Jest coś takiego w szwedzkich wokalistach, którzy śpiewają
wysoko, że nie da się ich na dłuższą metę słuchać. Tutaj na szczęście nie jest
tak źle, w końcu za mikrofonem stoi Erik Nordkvist znany z debiutanckiego
albumu Blazon Stone.
Gość potrafi śpiewać i wysoko i nisko, choć jak na mój gust niskich wokali
używa zdecydowanie za rzadko. Wpada jednak w pianie niemal w każdym kawałku, co
nawet nie byłoby źle, gdyby może lepiej nagrano warstwę wokalną w studio. A tak
jest nieco płasko. Warto nadmienić, że choć silnie tutaj kipi Kingiem
Diamondem, to Erik nie śpiewa falsetem – jego głos bardziej mi podpada pod
kogoś starającego usilnie brzmieć jak wokalista Hell. I w sumie dobrze, że nie ma tutaj falsetu,
bo przy dość topornej jakości zarejestrowanych wokali, to by chyba nie brzmiało
dobrze.
I tak nadal brzmi lepiej od dowolnego młodego polskiego
wokalisty heavy/power metalowego.
Na koniec powiem, że jak komuś nie leży Attic, który jest bardzo
„mercyfulowy”, to Candle może być lepszym trafem. Muzyka Szwedów nadal jest
klasyczna, ale dużo tutaj elementów rodem z Savatage, Satan, Fates
Warning, i tak dalej, które się w tej „mercyfulowej” stylistyce wybijają
w większym stopniu niż u Attic.
Nadal jest to bardzo silny kandydat do debiutu roku i zdecydowanie do tego
krążka będzie się wracać. Tego się po prostu dobrze słucha.
Ocena: 5/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz