Drobna kontynuacja formy sprzed kilku tygodni. Tym razem też
mam kilka płytek zespołów, które w mniejszy lub większy sposób zahaczały w swej
twórczości o tematykę tradycyjnego epickiego metalu. Wszystkie trzy albumy
zostały wydane niedawno pod skrzydłami Metal on Metal Records, które właściwie
nigdy nie zawodzi i prawie zawsze firmuje swym znakiem porządne tytuły. Czas
uruchomić piły tarczowe i bez zbędnego rozwadniania tematu zagłębić się w jeszcze
ciepłym heavy metalu.
Metal Law – Hellrider
2016, Metal on Metal Records
Metal Law, tak jak zwykle, nie wymyśla koła na nowo. Z ich
kolejnej studyjnej płyty płynie szeroką strugą szybki i energetyczny heavy
metal. Dobra, rzemieślnicza robota, z koronkową pracą gitar prowadzących, które
tutaj naprawdę odwalają kawał dobrej roboty. Muzyka młodych Niemców to pean zrodzony na kanwie takiej klasyki jak Accept, Gamma Ray,
Angel Witch, Judas
Priest czy Manowar. Na szczęście
daleko temu wszystkiemu do młodych kapel pokroju Enforcer
czy Holy Grail, które teoretycznie
czerpią swoje inspiracje z tego samego źródła, jednak wypadają suma summarum
niezwykle przeciętnie. Metal Law bliżej raczej do zespołów pokroju Metal Inquisitor, Sacred
Gate, Battleroar, Pegazus czy Majesty –
w tym ostatnim przypadku jest to widoczne zwłaszcza w takich dość manowarowych
kawałkach jak „Thundergod” i „In Metal We Trust”.
Warto odnotować, że Metal Law nie popada w średnie
odtwórstwo. Chłopaki w bardzo interesujący sposób kreują swe kompozycje.
Klasyczne motywy, wmontowane w ich kompozycje, brzmią rześko i mocarnie.
Rytmiczne riffy bardzo zmyślnie współpracują z organicznym brzmieniem bębnów i
gitar, a do tego pośród całości brylują wspomniane solóweczki, z
których bije dobrze dopracowany warsztat. Nad tym wszystkim unosi się
kruczoczarny cień gardłowego, chropowatego zaśpiewu Karstena Deglinga, potrafiącego
w swe wokalizy wpleść interesujące melodyjne momenty.
Warto zaznajomić się z tym albumem, choćby dla takich
znamienitych kilerów jak „Thundergod”,
„Lord of Evil” (z
mistyczno-poetyckim „This Dream”, pełniącym rolę swoistego
intro), „Masquerade”, „Invader” i „Power and Glory”. Nagrany na nowo „Crusaders of Light” także stanowi miły akcent.
W sumie nie ma tutaj nawet jednego słabego kawałka.
Aczkolwiek w beczce miodu znalazła się niewielka łyżka dziegciu. Jak na mój
gust, nie wszystkie kawałki trzymają równy poziom. Nieco słabiej wypada „Hellride of Steel” i „The Liar”. Aczkolwiek ten drugi
wygląda na pewien rockowy eksperyment, i jako taki nie jest złym tworem, lecz troszkę
odstaje od reszty płyty trzymającej wysoki poziom. Analogicznie, o ile
struktury kawałków są praktycznie bez zarzutu – aranżacje, które wykuli
chłopaki z Metal Law naprawdę sprawiają, że ich kawałki są żywe – o tyle
strasznie gryzą mi się melodyjne szanty, pojawiające się sporadycznie w „In Metal We Trust”. Ten wałek ma taką
złodupną i pakerną wymowę, a na wstępie i w dalszej części dodano taki dziwny
element, który niemalże zaburza całą kompozycję. No, nie powiem, ciężkie to
było do przełknięcia. Jak widać jest się do czego przyczepić, jednak są to
raptem szczegóły w porównaniu z niezwykle pozytywnym całokształtem.
Fajne jest to, że album nie nuży. Mimo, iż jest to w sumie
na pierwszy rzut oka taki typowy heavy metal, to jednak nie doświadczymy tu ani
nudy ani generyczności. Nie jest to też w gruncie rzeczy rewelacyjne dzieło, ale mi weszło lepiej
niż ich poprzedni album „Lawbreaker” (szit, to już osiem lat od jego premiery!).
Goście się nieźle wyrobili. Kuc z okładki z „Lawbreaker” zaliczył zresztą swój
powrót na artworku do „Hellrider”, choć już nie jest postacią pierwszoplanową.
Ocena:4,5/6
Sacred Gate – Countdown To Armageddon
2016, Metal on Metal Records
Finalny requiem dla Sacred Gate. Po nagraniu swego trzeciego
krążka, zespół przestał istnieć. Szkoda, gdyż była to dość solidna marka. Ich
dwójeczka „Tides of War” stanowiła dość interesujące zaskoczenie w 2013 roku i niektóre
wałki z tego concept albumu dalej nieźle bujają. Najnowsze dzieło się do niego
niestety nie umywa, jednak nie stanowi teżkompletnej wtopy. Nie opuszczają mnie
jednakże mieszane uczucia względem tej płyty.
Najważniejszą zmianą była roszada na miejscu wokalisty. Za
mikrofonem podczas sesji nagraniowej nie stał już Jim Over, który został
zastąpiony przez Rona Slaetsa z thrash metalowego przeciętniaczka System Overthrow. Barwa głosu Rona przypomina
nieco Jima, jednak brakuje mu głębi i mocy poprzedniego wokalisty Sacred Gate.
Wydaje się, że wpłynęło to trochę na spłycenie nowych utworów Sacred Gate. To
wrażenie pogłębia fakt, że najlepiej brzmią właśnie wtedy, gdy nie słychać
wokalu. Same riffy, solówki i perkusyjne kanonady prezentują się godnie i naprawdę
można przy tej płycie zaznać sporo frajdy. Dodam, ze wokal nie jest tragiczny –
Ron potrafi śpiewać i sili się na ciekawe urozmaicenia w swych liniach
melodycznych – ale jakoś mi to nie gra z całokształtem, tak jak powinno.
Sam „Countdown To Armageddon” wypada w miarę dobrze. Dostaniemy nieco charakterystycznych kawałków jak dobre „Legions of the North” i „Under The Normandy Sky”. Fajnie też prezentuje się utwór tytułowy oraz „Made of Iron” – ten numer jest zresztą tworem starego zespołu niektórych członków Sacred Gate, jeszcze sprzed ponad dziesięciu lat. Jednak cała płyta troszkę nuży. To prawie godzina jazdy przez artystyczną wizję Sacred Gate, która nie zawsze potrafi porwać słuchacza i wtłoczyć mu w żyły kilowaty energii. Nie oznacza to bynajmniej, że materiał na albumie jest zły czy też, że mu czegoś brakuje. Po prostu nie zawsze zespołowi wyszło przekonujące przekazanie swojego podejścia do heavy metalowego zniszczenia. Dochodzi do tego schematyczność kompozycji, sztuczne wydłużanie kawałków i parę innych niuansów, które sprawiają, że machina wojenna Sacred Gate traci po drodze gdzieś ten swój wektor siły i mocy.
„Countdown To Armageddon” nie zrealizował swojego
potencjału. Podstawy do nagrania kapitalnej płyty były solidne, jednak efekt
końcowy nie odzwierciedla takiego rezultatu, jaki powinien finalnie wyjść ze
studia. Na płycie przebrzmiewają echa naprawdę wspaniałych pomysłów i motywów,
jednak całość jakoś rozwałkowuje się na cienko i rozchodzi bokiem po kościach.
No i przez to nie trzepie tak jak powinno!
Nie zachęca także strasznie photoshopowa okładka autorstwa
JP Fourniera. Jean-Pascal ma na koncie kilka fajnych okładek (choćby i ta do
poprzedniego albumu Sacred Gate „Tides of War”), ale większość jego prac, to
albo przesłodzone maziaje albo strasznie cyfrowe orgie programów graficznych.
Booklet także jest niezwykle skąpy – zawiera raptem sześć stron i rozkłada się
jak harmonijka. Ledwo się w nim zmieściły teksty do wszystkich kawałków z
płyty.
Reasumując: nowy Sacred Gate nie porwał. Jest to płyta,
która wychodzi nieco ponad przeciętny poziom heavy metalego albumiszcza… ale
nic ponad to. Szkoda, że tak się kończy przygoda tego zespołu.
Ocena: 3,8/6
Attacker – Sins of the World
2016, Metal on Metal Records
2016, Metal on Metal Records
Na ostatni ogień poszedł najnowszy album legendy
amerykańskiego power metalu. Attacker wygrawerował swoje znamię w metalu zza
Oceanu już dawno temu. Niestety, aktualnie nie jest to już ten sam zespół. Z
dawnego składu Attackera ostał się obecnie jedynie perkusista Michael Sabatini.
Wszyscy inni dołączyli do zreaktywowanej odsłony kapeli w XXI wieku, z czego
najświeższy członek zespołu, gitarzysta Jon Hasselbrink, zastąpił podczas sesji
nagraniowej do „Sins of the World”, klasycznego wioślarza Attacker Pata
Marinelliego. Pat Marinelli zdołał przed swoim odejściem nagrać kilka solówek
do „Sins of the World”, które możemy podziwiać na albumie. Mimo braku
klasycznego składu, nowa płyta Attacker jest jednak pozycją niezwykle godną. Czuć
w niej tradycyjnego ducha dawnego Attackera z „The Second Coming” i „Battle at
Helm’s Deep”. Składa się na to całokształt warstwy muzycznej – brzmienie,
riffy, genialne solówki, leady, struktura kompozycji, klimat i wokale. Bobby
Lucas nie jest może Bobem Mitchellem czy nieodżałowanym Johnem Leone’em, jednak
umiejętnie wpisuje się w formę artystyczną Attackera. Jego wysokie, zadziorne
wokale stanowią ciekawą mieszankę maniery rzeczonego Boba Mitchella i Jamesa
Rivery, a to już samo w sobie powinno brzmieć nieźle i na ogół tak rzeczywiście
wygląda na „Sins of the World”.
Same utwory czyli ta właściwa, merytoryczna zawartość
krążka, także prezentuje się pięknie. I to właściwie od samego początku. „Sins of Man”, które wpada w Agent Steelowe
klimaty – zwłaszcza, gdy dołączymy do tego klimatyczną okładkę płyty – stanowi świetny
i niezwykle energetyczny otwieracz. Żywy i tętniący mocą „Carcosa”, tematycznie pokrewny „Dim Carcosa” od Anger As Art (Król w żółci i takie tam), zachwyca
swoim poetyckim klimatem i woalem kunsztownych leadów. Dobrą passę kontynuuje „Garuda” ze swym skandującym refrenem i
zadziorną formą z dudniącymi riffami, oraz intensywny „We Rise”, w którym połączono kilka ciekawych heavy metalowych
motywów z szybkością i ciężarem. „Choice
of Weapon” i „Archangel” także prezentują
się zacnie i spokojnie bronią dobrego imienia „Sins of the World”. Album zamyka
dwuutworowy epizod odwołujący się do Conana Barbarzyńcy. Niestety, co prawda do
jego filmowego uniwersum, ale i tak ten temat wyszedł Attackerowi zgrabnie,
zwłaszcza że oba utwory: stonowany „By The
Will of Crom”, który stanowi swoiste intro, oraz konkretny cios obuchem w
postaci „Where The Serpent Lies”,
brzmią tak, że z ukontentowaniem można pokiwać głową.
Temu wszystkiemu towarzyszą cały czas naprawdę dokoksane
solóweczki. Progi gitar musiały być chyba schładzane w studiu nagraniowym na
bieżąco, bo wszystkie leady są niezwykle rozpalone, a przy tym dokładne, a i
brzmią dobrze. Dodatkowo, dzięki odpowiednio opracowanemu miksowi i
masteringowi, gitary zostały dobrze wyeksponowane – zarówno w kwestii rytmiki
jak i solówek. Nie zakrywają także innych instrumentów oraz wokali.
Niestety, nie jest to dzieło doskonałe i generalnie zabrakło
tu kilku rzeczy jak i parę drobiazgów nieco przeszkadza. Przede wszystkim
maniera wokalna Bobby’ego Lucasa. Wysoka barwa jego głosu nieco drażni. Jest
pozbawioną miękkości, a z drugiej strony jej ostrości brakuje furii. Ma się też
czasem wrażenie, że wokalista pieje na siłę, męcząc się przy tym
niemiłosiernie. Osobiście dołożyłbym też gitarom więcej organicznego mięsa. Ich
brzmienie jest co prawda dość fajne, ale też czuć w nim tę cyfrową nutę. Nie ma
tutaj chamskiej polerki i usilnej digitalizacji, jak w przypadku wielu
dzisiejszych produkcji metalowych, ale nie jest to w pełni to, czego się
oczekuje po klasycznej heavy metalowej nazwie. Na szczęście, brzmienie gitar
nie przeszkadza w odbiorze albumu – i to jest bardzo ważne. Zabrakło też może
jakiegoś charakterystycznego punktu zaczepienia. Jakiegoś takiego killera,
który wyróżniłby ten album. Mamy tutaj bardzo równą produkcję, z dobrymi utworami.
Brakuje jednak pośród nich jakiegoś klejnotu, który reprezentowałby ten album
(choć „Carcosa” i „Where The Serpent Lies” mocno
pretendują do tego tytułu). Jadąc dalej, w dość oczywisty sposób rzuca się w
oczy „World Destroyer”, który choć
ma cudowne leady, niezwykle energetyczne zwrotki i fantastyczne interludium, to
jednak został trochę położony przez niepasujące do całości refreny. Coś w nich
nie gra tak jak powinno i osłabia tym samym wymowę całości
.
Lista skarg jest długa, jednak ich waga nie ściąga za bardzo
„Sins of the World” z wyżyn kunsztu muzyków. Najnowszy album Attackera jest
bardzo dobry i stanowi solidną kontynuację kursu obranego w 2013 przez „Giants
of Canaan”. W dodatku przyobleczono go w świetną oprawę graficzną. Sama okładka,
razem z jej tyłem, jest fantastyczna. Jowita Kamińska udowodniła po raz
kolejny, że „ma to coś” i potrafi tworzyć charakterystyczne i klimatyczne
prace. Także warsztat muzyczny został tutaj w bardzo konkretny sposób
uzupełniony także od strony wizualnej.
Ocena: 4,6/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz