niedziela, 30 kwietnia 2017

Toxik - Niezwykły Thrash








Toxik – World Circuss
1987/2007, Displeased Records

Toxik – Think This
1989/2007, Displeased Record

Od jakiegoś czasu trwamy na przednówku premiery trzeciego krążka Toxik, który jakoś ciągle nie może ujrzeć światła dziennego. Królowie technicznego speed/thrashu z Toxik każą nam niecierpliwie czekać, jednak w międzyczasie możemy sobie odświeżyć dwa thrashowe klasyki, które stworzył ten zespół w końcówce lat osiemdziesiątych. Oba te wydawnictwa są na tyle prominentne, że nie można przejść wokół nich obojętnie, także jeżeli ktoś w jakiś sposób na nie natrafił nigdy wcześniej - warto sobie uzupełnić spojrzenie na muzykę metalową. Chociaż by po to, by potem nie twierdzić uparcie, że Metallica i Anthrax to jakieś jebane objawienia czy inne bzdety. Toxik polecam każdemu fanowi heavy metalu, który ma choć krztynę rigczu – nie pożałujecie. Serio.

Jak już poniekąd wspomniałem, Toxik popisał się jedynie dwoma płytami studyjnymi: “World Circus” z 1987 roku i “Think This” z 1989. Z tego duetu to “World Circus” jest bardziej energetyczny, żwawy i dynamiczniejszy niż jego następca. Jednak i “Think This” oferuje bardzo ciekawe podejście do technicznego thrashu, które pioniersko wyprzedziło swoją epokę o dobre 2-3 lata.

Muzyka Toxik jest niezwykle inteligentna i przemyślana, a przy tym nie stroni od dzikiej agresji. Co ciekawe, nie można jej nazwać progresywną, mimo iż echa progresywnych elementów pojawiają się gdzieniegdzie w kompozycjach (zwłaszcza na “Think This”). Toxik nie poszedł szlakiem Voivod czy Watchtower. Tak samo mimo ewidentnego technicznego podejścia do riffów i aranżacji, Toxik nie jest jakoś nieziemsko skomplikowany jak dajmy na to Sadus. Zdarzają się palcołamacze, ale dominują raczej stosunkowo proste patenty i choć same kompozycje są proste i chwytliwe - nieco na modłę Laaz Rockit - to zostały bardzo zmyślnie poskładane. Ze złożenia nieskomplikowanych patentów i co bardziej ekwilibrystycznych wstawek, powstało coś bardzo złożonego, a przy tym miłego dla ucha.

“World Circus” to klasyczna thrashowa epopeja, która udowodniła, że można grać inaczej niż kapele, które inspirowały się Metalliką czy Slayerem. Zdecydowanie błyszczą tutaj thrashowe miażdżyciele, nie stroniące od zmian tempa czy ciągłych zmian barw emocjonalnej aury, która otacza poszczególne patenty. Toxik raz gra zimno niczym lodowaty wicher, a raz rozgrzewa jak wulkaniczna erupcja. Do zdecydowanych kilerów należy tutaj, oprócz kawałka tytułowego, ultradźwiękowy ścigacz “Voices”, rozedrgane “Victims”, niezwykle charyzmatyczny “Heart Attack” (który zwodzi nas prostym początkiem, by potem wypuścić pazury agresji), “False Prophets” i “Door To Hell”. Toxik w „Social Overload” pokazuje też lamom z Nuclear Assault jak łączy się dowcipne melodyjki z bezwzględną rzeźnią. “World Circus” jest jednak albumem tak dobrym, że nie uświadczymy tutaj średnich wypełniaczy.

“Think This” nie jest już takie… brawurowe jak “World Circus”. Tutaj dominuje chłodna kalkulacja i jeszcze więcej strategii w taktach. Jeżeli ktoś kojarzy jak wygląda różnica między “Energetic Disassembly” i “Control and Resistance” u Watchtower, to łatwo zrozumie różnicę. Choć u Toxik nie ma takiej przepaści muzykologicznej jak między “jedynką” i “dwójką” Watchtower, to zasada jest mniej więcej ta sama. Mniej bezpośredniej szybkości, więcej szlifu kompozycyjnego. Może dlatego zawsze preferowałem “World Circus”. Niemniej “Think This” jest prawdziwie thrashowym majstersztykiem, choć już od samego początku widać, że nie jest to muzyka łatwa w odbiorze (te synkopy i dość prostackie otwarcie utworu tytułowego mogą zmylić), która chowa starannie prawdziwe perełki w swym środku. Na albumie zdecydowanie błyszczy “Spontaneous”, “Greed”, niezwykle techniczny “Black and White”, “Burn Jim / In God” (te wokale! Poezja.) i “Time After Time”. Nie sposób też nie wspomnieć o melancholijnym, lecz świetnie uzupełniającym całość “There Stood The Fence” ze świetnym motywem na gitarze klasycznej i genialnymi liniami wokalnymi. Generalnie każdy fan thrashu znajdzie na tej płycie coś dla siebie i to po wielokroć.

Brzmienie obu płyt prezentuje się świetnie i nadal jest aktualne. Nic dziwnego, w końcu oba zostały nagrane i zmiksowane w legendarnym Morrisound na Florydzie. Remaster jedynie wydobył z nich drobne niuanse. Wokale, solówki i riffy Toxik to klasa najwyższych lotów.

Warto też zauważyć że okładka “World Circus” jest jedną z najlepszych prac Eda Repki jeszcze zanim się zebździł. Choć motyw jest sztampowy do bólu, tak wiele thrashowych kapel wykorzystywało wizję atomowej wojny i archetypu jednego z przywódców światowych, że można tym rzygać, to i tak całość prezentuje się znakomicie. Ta zielona poświata na klaunie “robi robotę”.

Obie płyty zostały wydane ponownie przez Displeased w 2007 roku z dodatkami w bookletach, jak i na krążku. “World Circus” został wzbogacony o pięć tracków z demo “Wasteland” (bardzo fajnego zresztą) - w tym pięciosekundowy “Skippy Windshield”, cover KISS, utwór ze składanki Metal Massacre, dwie nieopublikowane ścieżki oraz trzy radio spoty, w tym jeden z Kingiem Diamondem o szczaniu do dyspensera lodu w hotelu. Na “Think This” dostajemy ponadto “Spontaneous” w wersji live oraz cztery instrumentalne jamy zarejestrowane podczas którejś z prób.

Toxik to prawdziwy graal dla fanów mocnego, technicznego i szybkiego grania. Thrash metal z jajem i pazurem, który jest przy tym inteligentny, melodyjny, chwytliwy, lecz nie prostacki i przaśny. Zarówno “World Circus” i “Think This” to kawał dobrej roboty i prawdziwy pomnik muzyki metalowej.

Ocena: 6/6 oraz 5/6

Warbringer – Woe to the Vanquished





Warbringer – Woe to the Vanquished
2017, Napalm Records

Niezmiernie mnie zdziwił fakt, że Warbringer wraca z nowym albumem. Zdążyłem już, z żalem, postawić kreskę na tym zespole, po ostatnim, dość dramatycznym wywiadzie z wokalistą Johnem Kevillem, który opowiadał z rezygnacją o kompletnym rozkładzie kapeli. A tu proszę, razem z Adamem Carollem i pałkerem Carlosem Cruzem dokoptowali basistę Bonded By Blood Jessiego Sancheza oraz Chase'a Beckera na drugie wiosło i razem zmajdrowali kolejny album. Problem polega na tym, że ten album jest tak rozczarowujący, że aż szkoda strzępić ryja.

„Woe To The Vanquished” równie dobrze mogłoby nie mieć logówki Warbringera, lecz na przykład Hatesphere, Dew-Scented, At The Gates czy nawet Children of Bodom, gdyby się tamtym wykruszył klawiszowiec. Riffy gitarowe, perkusja i cały pomysł na brzmienie i wygląd utworów jest jakby żywcem wzięty z kapel tego rodzaju – melodic death metalu zmariażowanych z groove’em i jakimiś pierwotnymi szczątkami thrashu, które zostały wrzucone do takiej plugawej mieszanki. Nowy Warbringer męczy, mierzi i odrzuca swoją formą rozmemływania thrashu na drobne. Nie doświadczymy tutaj ani wizjonerstwa „IV: Empires Collapse”, ani energii „War Without End”, ani ciężaru i zmyślności „Worlds Torned Asunder” czy „Waking Into Nightmares”. Od razu zaznaczę, że na szczęście znalazło się na tym albumie kila wyjątków od tego ponurego scenariusza.

Nie jest tak, że cały album to totalna klapa. Solówki są naprawdę świetne, do tego stopnia, że jawią się jak coś na co się w każdym utworze czeka z niecierpliwością. Wokale Kevilla także nie wypadły ze swej wysokiej formy. No, ale co z tego jak większość utworów zwyczajnie męczy swoją uprymitywioną formułą? Nawet jeżeli dostajemy tutaj porcję fajnych zagrywek i gitarowych ataków, to w każdym niemal wałku wymieszano to z taką bardachą, że aż się odechciewa słuchania tego wszystkiego.

Muszę też przyznać, jak już wspomniałem, że wśród tego barachła znalazło się też kilka niezłych motywów. W środku albumu natrafiamy na „Remain Violent” i „Shellfire” – nieco morbid saintowy killer. Oba te utwory to prosty thrash, ale za to zagrany z jajem i trącący niejako tym starym, niezjełczałym jeszcze Warbringerem. Co jakiś czas natrafimy też na kilka perełek wśród riffów, ale gubią się one niemożebnie wśród całokształtu. Wśród takich smaczków wiedzie prym riff w środku „Spectral Asylum”, a także pierwsze pół minuty „Divinity of Flesh”, które potem zostaje tak bezlitośnie ograbione z agresji, że aż szkoda gadać. Co prawda odzyskuje ją na chwilę w pewnej figurze, wziętej jakby rodem z Vektora (!), ale niestety - tylko na chwilę. Nie da się też odmówić muzykom dobrego warsztatu muzycznego, co tym bardziej irytuje, bo czuć, że byli w stanie stworzyć razem coś naprawdę kozackiego.

Swoją drogą, wieńczący album 11-minutowy „When The Guns Fell Silent” brzmi jak zlepek pomysłów do utworów, które nigdy nie zostały ukończone, więc na hurra wrzucono je razem w jedną kompozycję. I tak jak w pozostałej części płyty - tu też znajdziemy fajne motywy... a dookoła nich pełno irytujących zagrywek.

Dla kogo jest więc ten album? Jak dla mnie mógłby on w ogóle nie powstać, bo muzyka metalowa wówczas by i tak nic nie straciła. Jak zsumować wszystkie plusy i minusy, wady i zalety, rzeczy które mi się podobały i nie podobały – wychodzi idealnie przeciętny album, choć na pewno „Woe to the Vanquished” średnią płytą nazwać nie można. Także, jeżeli jednak lubisz nowego Kreatora i puchnie ci żołądź do muzyki w stylu Dew-Scented i Hatesphere, to śmiało - bierej póki ciepłe. I tak jest lepsze od nowego Havoka. Wszyscy inni raczej nie zakręcą się wokół tej płyty na dłużej, bo kilka fajnie brzmiących riffów wyrwanych z kontekstu nie powinno przyciągnąć na dłużej. Ale kto wie? W końcu to tylko raptem moja subiektywna ocena - jak zawsze zresztą.

Ocena: 3/6


Zapraszam także do lektury innych dotychczasowych recenzji Warbringer:






























poniedziałek, 17 kwietnia 2017

Demonhead – Bring on the Doom





Demonhead – Bring on the Doom
2015

Australia. Tak, ten kraj ma coś takiego w sobie, że muzyka metalowa, która rodzi się w umysłach tamtejszej ludności ma w sobie pełno energii, zadziorności i przestrzennego ataku. A jak jest z Demonhead i ich debiutanckim „Bring on the Doom”? Play i po ryju dostajemy błyskotliwym heavy/thrashem mocno siedzącym w NWOBHM. I morda się cieszy i jest wszystko fajnie… przez dwa utwory. Przez 40 minut jazdy tylko na samym początku sprawnie towarzyszy nam mięsista nawałnica gitarowych riffów i potężnej perkusji. Potem dostajemy festiwal średniawki. Kompozycje są proste, co w samo w sobie złe nie jest, ale jednak z rzadka są interesująco zaaranżowane. I choć nie zabrakło też trochę rock’n’rollowych przebojowych patentów, to nawet one nie ratują sprawy.

W sumie oprócz otwieracza „Valley of Allegiance” i kawałka tytułowego, reszta wypada dość średnio. Brzmienie gada znakomicie i trochę szkoda, że ten potencjał nie został wykorzystany. Najgorzej jest w samym środku, kiedy płyta traci na dynamice za sprawą „Where The Ashes Lay” i „Gates of Hell”. Potem następuje nieznaczne odbicie, gdyż pozostała część utworów potrafi czasem zaskoczyć fajnym patentem, ale jednak bez szału.

Jaka szkoda, że fajny materiał dostajemy tylko na samym początku. Naprawdę, można dać się zwieść, jednak prócz dwóch pierwszych wałków, reszta „Bring on the Doom” jest w gruncie rzeczy taka sobie. Demonhead nie wnosi nic ciekawego czy świeżego do ogólnego rozrachunku, a zapowiadało się naprawdę nieźle.

Ocena: 3,5/6