Zawsze dajemy z siebie wszystko
W ciągu ostatnich
kilku lat byliśmy świadkami jak bardzo zróżnicowaną formą sztuki jest heavy
metal. W tym nurcie muzycznym zderzają się często elementy, które są swoimi
zupełnymi przeciwieństwami. Mamy tu do czynienia zarówno z prostotą jak i
skomplikowaniem, ciężarem i lekkością, brutalnością i melodią. Nie ma jednego
sprawdzonego przepisu na dobry heavy metal. Każdy może znaleźć własną receptę
na ekspresję swojej twórczości. Kolejny album północnoirlandzkich metalowców ze
Stormzone jest tego przykładem. Dlatego ponownie udaliśmy się do Johna
Harbinsona, lidera tej grupy, by porozmawiać o tym, co nowego słychać w krainie
melodii i wyrazistego brzmienia.
Przeprowadziliśmy w zeszłym roku rozmowę na temat waszego ówczesnego nowego albumu “Three Kings”, który miał swoją premierę w 2013 roku. Od tamtej pory minęło trochę czasu, a wasz najnowszy album „Seven Sins” jest jasnym dowodem na to, że nadal trzyma się was kreatywność i pasja tworzenia. Czy zgodziłbyś się z tym?
John ”Harv” Harbinson”: Zdecydowanie, a nawet powiedziałbym, że pasja i ambicja rosły w nas z każdą chwilą pracy nad tym albumem. Nadal przed nami jest długa droga do tego punktu, w którym moglibyśmy rzucić nasze codzienne prace i jeździć w trasy tak często jak byśmy chcieli. Faktem jest, że każdy kolejny album Stormzone sprawiał, że byliśmy coraz bardziej doceniani i chwaleni jako zespół, który stale dostarcza swój towar. Promotorzy i agenci widzą, że nigdzie nie zamierzamy odejść, a nasz fanbase rośnie w siłę na całym świecie. To nas zachęca do dalszego wysiłku. Zamierzamy wykorzystać owoce naszego postępu. Wierzymy, że „Seven Sins” jest jasnym znakiem, wskazującym na to, że nie oszczędzamy siebie, a nawet podejmujemy ryzyko, wypuszczając nasz piąty album przy tych wszystkich oczywistych wyzwaniach. Pokazujemy, że kreatywność i pasja stale są obecne w każdym muzyku Stormzone.
Przeprowadziliśmy w zeszłym roku rozmowę na temat waszego ówczesnego nowego albumu “Three Kings”, który miał swoją premierę w 2013 roku. Od tamtej pory minęło trochę czasu, a wasz najnowszy album „Seven Sins” jest jasnym dowodem na to, że nadal trzyma się was kreatywność i pasja tworzenia. Czy zgodziłbyś się z tym?
John ”Harv” Harbinson”: Zdecydowanie, a nawet powiedziałbym, że pasja i ambicja rosły w nas z każdą chwilą pracy nad tym albumem. Nadal przed nami jest długa droga do tego punktu, w którym moglibyśmy rzucić nasze codzienne prace i jeździć w trasy tak często jak byśmy chcieli. Faktem jest, że każdy kolejny album Stormzone sprawiał, że byliśmy coraz bardziej doceniani i chwaleni jako zespół, który stale dostarcza swój towar. Promotorzy i agenci widzą, że nigdzie nie zamierzamy odejść, a nasz fanbase rośnie w siłę na całym świecie. To nas zachęca do dalszego wysiłku. Zamierzamy wykorzystać owoce naszego postępu. Wierzymy, że „Seven Sins” jest jasnym znakiem, wskazującym na to, że nie oszczędzamy siebie, a nawet podejmujemy ryzyko, wypuszczając nasz piąty album przy tych wszystkich oczywistych wyzwaniach. Pokazujemy, że kreatywność i pasja stale są obecne w każdym muzyku Stormzone.
Stwierdziłeś, że
“Death Dealer”, “Zero To Rage” I “Three Kings” to albumy, które przedstawiają
pewien spójny temat, który jest na nich kontynuowany – postaci Death Dealera.
Czy „Seven Sins” też podąża tą samą ścieżką i rozszerza ten wątek?
“Seven Sins” nie tylko jest kontynuacją naszej tradycji
przedstawiania kolejnych wcieleń postaci Dealera. Tym razem poświęciliśmy mu o
wiele więcej miejsca. Dealer (znany na tym albumie jako Dr. Dealer) dostał
posadę głównej postaci, jako przywódcy wędrownych wyrzutków w jego obwoźnym
Emporium. Przybywa razem z nimi do miast skupiających złych ludzi dręczących
dzieci, które urodziły się z różnymi kalectwami. Ci ludzie trzymają je w
piwnicach, na strychach i w innych obskurnych miejscach. Wespół ze swoją
piękną, lecz śmiertelnie niebezpieczną asystentką Bathshebą, Dealer uwalnia
umęczone duszyczki, dając im schronienie w swej karawanie, oraz swoimi
sposobami i środkami wymierza karę tym, którzy byli okrutni wobec biednych i
niewinnych. Album nie skupia się wyłącznie na jego metodach i motywach, ale
także dotyka umysłu Dealera po raz pierwszy w historii, pozwalając na
spojrzenie na świat jego oczami. Na poprzednich albumach słuchacze mogli
jedynie usłyszeć opowieści o nim, podczas gdy na „Seven Sins” mają okazję być
samym Dealerem!
Jak wyglądało
tworzenie tej części historii, która miała zostać przedstawiona na najnowszym
albumie? Jakie wątki fabularne i motywy pojawiały się w waszej wizji?
Koncept album jest bardzo ambitnym przedsięwzięciem,
ponieważ musiał zawierać w sobie interesującą fabułę przez przynajmniej
dwanaście kawałków, a nawet więcej, gdy do tego doda się utwory bonusowe. Naszym
zamiarem było stworzenie historii, która nie tylko skupia w sobie przebieg
całego albumu. Pragnęliśmy, by każdy utwór miał swoje poboczne wątki, by także
samemu być interesującym jako samotna kompozycja. To ważne, żeby utwór niósł ze
sobą jakieś znaczenie, nawet gdy słucha się go jako wyrwanego z kontekstu. Jako
twórca tekstów, czuję się jakby na świat przychodził mój kolejny syn, za każdym
razem, gdy tworzę słowa do znakomitej muzyki. Nie wiem czy to podświadomie mnie
nastawiło mnie w kierunku tematu bezbronności dzieciństwa i wielkich
odpowiedzialności, łączących się z tym, by przeprowadzić dziecko przez nie
odpowiedzialnie i bezpiecznie. Na pewno obecny jest pewien wątek opiekuńczy
pojawiający się w utworach i poczucie, że zawsze jest nadzieja na lepsze życie
dla upośledzonych i maltretowanych dzieci, nawet jeżeli pochodzi ona z
niezwykłego źródła. Istota sprawy jest mroczna i czasem pełna grozy. Głównym
celem „Seven Sins” jest jednak przedstawienie poczucia nadziei aniżeli
desperacji, dając jednocześnie wstydliwą przyjemność oglądania ludzi, którzy
znęcali się nad słabszymi, a teraz dostają to, na co zasłużyli!
Dlaczego wybraliście “Seven Sins” na tytuł nowego wydawnictwa? Parę waszych ostatnich albumów ma liczbę w nazwie, czy jest to zabieg zamierzony?
Tytuł nie powstał tak od razu. Utwór „Seven Sins” powstał
jakoś tak jako piąty lub szósty. Nie mieliśmy zamiaru kontynuować motywu liczb
w nazwie, w każdym razie nie kierowaliśmy się tym przy wyborze tytułu
wydawnictwa. Jest tyle dobrych i odpowiednich utworów nadających się na tytuł
dla albumu, że mogliśmy wybrać wiele z nich. Utwór „Seven Sins” jest najdłuższą
kompozycją. Jest naprawdę epicki i zawiera w sobie wzmianki o wątkach, które
pojawiają się w pozostałych numerach z płyty. Dlatego był najbardziej
reprezentatywnym wyborem na ten tytułowy. Swoją drogą, niedługo pojawią się
dość znaczące liczby dla Stormzone. W 2016 będziemy obchodzić nasze
dziesięciolecie!
Na waszej oficjalnej
stronie można znaleźć dwanaście krótkich filmów, w których opisujecie historie
i wątki z poszczególnych kawałków z nowego albumu. To fajna sprawa, że
zdecydowaliście się w ten sposób przybliżyć swoim fanom historię opisywaną na
płycie. Dzięki temu większy nacisk został położony na warstwę tekstową. Mam
jednak jedno pytanie – utwór otwierający album nazywa się „Bathsheba”. Nie
znalazłem wyjaśnienia dlaczego zdecydowaliście się tak ochrzcić ten utwór (i
postać w nim opisywaną) imieniem biblijnej postaci?
Bathsheba jest egzotyczną i piękną cudzoziemką, którą Dr. Dealer
uratował z patologicznej rodziny, gdy była jeszcze nastolatką. Traktowano ją
bardziej jak niewolnika niż jak córkę. Dealer dostrzegł, że była nadzwyczajna,
nie tylko pod kątem swej urody, ale także pod kątem swych zdolności. Potrafiła
zahipnotyzować ludzi tak, by całkowicie się jej poddali. Jej imię było wówczas
inne, jednak będąc dozgonnie wdzięczna przywódcy wędrownego Emporium, złożyła
mu przysięgę wierności. Dr. Dealer ochrzcił ją mianem Bathsheby. Traktował ją
jako swoją krew, a imię Batsheba oznacza „córka przysięgi”. Jest wierna ponad
miarę względem tym, którym ufa. Ma też swoją mroczną stronę, która ujawnia się
wtedy, gdy zażyczy sobie tego Dealer. Zna smak bezradności i bólu, co wpłynęło
na to jak postrzega tych, którzy są okrutni wobec innych. Po prostu nie
chciałbyś zadzierać z Bathshebą!
Wygląda na to, że
Steve Moore znowu był odpowiedzialny za brzmienie albumu. Wybraliście
sprawdzone rozwiązania?
Przebieg sesji nagraniowej właściwie wybrał się sam! Możliwe,
że „Zero To Rage” i „Three Kings” nie sprzedały się tak jak powinny, by Stormzone
mogło sobie pozwolić na jacht, sportowy samochód i dom na plaży, ale na pewno
nie stało się tak ze względu na jakość produkcji albumów! To, co napisaliśmy i
nagraliśmy, Steve Moore zarejestrował - i też wpłynął na to, że utwory brzmią
znakomicie. Jego umiejętności studyjne stają się coraz lepsze. Jeżeli Stormzone
nie zostanie dostrzeżone szerzej, byłoby wielką farsą, gdyby chociaż Steve
Moore nie dostał pochwał jako producent muzyczny. Brzmienie „Seven Sins” jest
potężne. Jest takie dzięki rozwijającym się zdolnościom Steve’a. Dysponuję on
olbrzymią wiedzą studyjną, zna bardzo wiele technik nagraniowych, a przy tym
łączy to wszystko z postrzeganiem tego, jak powinien brzmieć udany heavy
metalowy zespół bez użycia komputerów. Ma pojęcie o tym jak rozwija się
technologia i ciągle się kształci w tym zagadnieniu, jednak nie traci ze swej
wizji tego, że muzyka powinna brzmieć czysto, dynamicznie, ekscytująco. I
będzie pracował bez wytchnienia, by każdy z aspektów nagrania był w pełni
zadowalający. Robi to z pełnym poświęceniem i dzięki temu wykształcił wyjątkowe
brzmienie Stormzone. Najwyższy czas, by został dostrzeżony i doceniony jako
świetny producent muzyczny, którym jest bez dwóch zdań. Może „Seven Sins”
pomoże mu w tym. Jedno jest pewne – ten album w pełni obrazuje to, jakim jest
wspaniałym gitarzystą!
Czy okładka w jakiś
sposób odnosi się do muzycznej lub tekstowej warstwy albumu?
To ja wykonałem okładkę i oprawę graficzną wkładki, więc
podejrzewam, iż mając stale fabułę “Seven Sins” w mojej głowie, przeniosłem
ideę albumu na jego grafikę. Muzyka była naturalnie wielką inspiracją,
zwłaszcza że pracowałem nad okładką w czasie, gdy ją jeszcze pisaliśmy.
Scenariusz był podobny jak przy wyborze tytułu wydawnictwa. Zdecydowaliśmy się
na „Seven Sins” i artwork musiał to odzwierciedlać. W swym niezwykłym powozie
Dr. Dealer nakłania swych klientów do wybrania jednego z siedmiu eliksirów,
przygotowanych w mroku przez jego uzdolnionych i tajemniczych podopiecznych.
Bathsheba daje tym ludziom poczucie nieśmiertelności, płacą dobrą sumę, zapewne
pod wpływem brawury, a może pod wpływem „napoju powitalnego” Dr. Dealera, próby
przechytrzenia mistrza tego karnawału, dreszczyku hazardu lub chcąc zaimponować
Bathshebie. Kupują klucz do wybranej prze siebie skrzynki, bez absolutnie
żadnej gwarancji sukcesu, lecz zupełnie onieśmieleni przez piękną Bathshebę,
zaryzykują wszystko, byleby tylko zrobić na niej wrażenie. Okładka albumu
przedstawia otwierającą się szkatułę. Jej orientalny wygląd wskazuje na
pochodzenie imienia Bathsheby, może nawet trochę sugeruje pewne erotyczne
konotacje. Wydaj pieniądze, podejmij ryzyko, przekręć klucz, otwórz możliwości
– szczęście lub los gorszy od śmierci. Wszystko jest możliwe w Emporium Siedmiu
Grzechów!
Ci, którzy kupili
wasz nowy album, mają także możliwość odblokowania czterech utworów bonusowych
na waszej stronie głównej, jeżeli odpowiedzą poprawnie na zagadkę, do której
wskazówki znajdują się w booklecie. Skąd taki pomysł? Czy ten bonusowe utwory
zostały nagrane specjalnie do tego typu przedsięwzięcia?
Numery, które zostały utworami bonusowymi, na pewno zostały
napisane jako część historii pojawiającej się na „Seven Sins”. Pewnie znalazły
by się na albumie, gdybyśmy byli dużym zespołem, mogącym sobie pozwolić na
nagrywanie podwójnych wydawnictw. Jednak wypuszczenie teraz albumu z
szesnastoma utworami mogłoby źle wpłynąć na jego odbiór. Dlatego wybraliśmy
dwanaście, które przeprowadzą słuchacza przez zawiłą fabułę „Seven Sins” oraz
historię Dr. Dealera, Bathsheby i niesamowitych członków podróżującego
Emporium. Jednak pozostałe utwory są nadal ważne dla nas jak i dla całej
historii, dlatego istotnym dla nas było ich upublicznienie w jakieś formie.
Przeprowadziliśmy szeroko zakrojone badanie i odkryliśmy, że to, co
zaproponowaliśmy jako sposób na odblokowanie utworów dodatkowych jest jedyne w
swoim rodzaju – żaden zespół nie wpadł na taki pomysł. To niesamowite, by w
aktualnych czasach wpaść na coś, co jeszcze nie było przez nikogo przerabiane.
W rezultacie, ci którzy naprawdę kupili naszą płytę, uzbroili się w wyraźne
wskazówki, w jaki sposób odblokować cztery dodatkowe utwory na naszej
„przeklętej drabinie” na stronie głównej! Jednak ci, którzy się pomylą za wiele
razy mogą sprowadzić na siebie uwagę rozzłoszczonego Dealera i Bathsheby! Zostaliście ostrzeżeni!
Każdy utwór z “Seven Sins” ma swoją własną naturę
i klimat. Podejrzewam, że każdy z nich jest dla was na swój sposób
ważny. Jednak, który z nich byś wskazał jako ten, który jest najbardziej
wyjątkowy spośród innych?
Każda kompozycja z płyty jest dla mnie wyjątkowa. Moje serce
i moja dusza wlały się w każde słowo i każdą melodie. Trudno jest wskazać jeden
utwór, który byłby ważniejszy od innych. Podejrzewam, że większym sentymentem
darzę te utwory, które znaczą dla mnie więcej w materii osobistej. Na przykład
„Your Time Has Come” było pierwszym utworem, którego warstwę instrumentalną
usłyszałem. To był pierwszy utwór,
który chłopaki mi przesłali. Od tego zaczęło się tworzenie „Seven Sins”. “Master
of Sorrow” ma świetną sekcję rytmiczną, tak tuż przed solówką – za każdym
razem, gdy ją słyszę, to stają mi włoski na karku. Dalej mnie ten motyw
zadziwia. Nieczęsto się to zdarza, zwłaszcza że mamy za sobą lata robienia
muzyki. Myślę, że nadal będziemy trwać na scenie, niezależnie od tego czy
odniesiemy sukces czy też nie. Tworzenie heavy metalu ma genialny wpływ na
nasze samopoczucie I życie codzienne. Jest samo w sobie nagrodą za cały czas i
wysiłek, który wkładamy w Stormzone. Mam nadzieję, że postrzegacie „Seven Sins”
tak samo ciepło, co my. To
wiele dla nas znaczy!
Podczas naszego
poprzedniego wywiadu, wspomniałeś o tym, że planujecie nagraniu albumu live na
którymś z letnich festiwali. Lato się już skończyło – udało się wam zrobić
nagrania tak jak planowaliście?
Zostawiliśmy sobie tę przyjemność na specjalną okazję.
Zbieramy siły na odpowiednia chwilę, by zaprezentować to jak Stormzone brzmi na
żywo. Jak już wspomniałem, w 2016 będziemy obchodzić dziesięciolecie, co
stanowi dla nas prawdziwy kamień milowy w historii zespołu. Kilka dużych
festiwali interesuje się nami i na każdym z nich moglibyśmy nagrać album lub
DVD. Możliwe, że za kilka lat znowu zagramy na Wacken. Ten zaszczyt byłby
idealny do uchwycenia kamerą. Do tego czasu pewnie uda nam się dodać wiele
nowych elementów, do naszego image’u scenicznego i samego występu. W każdym
razie zespół jest gotowy w każdej chwili. Byliśmy już nieoficjalnie nagrywani
podczas naszych występów na naszej trasy z Saxon. Widziałem te nagrania na
Youtube i jestem niezwykle zadowolony z tego, jak na nich wyszliśmy. I z tego
jak reagowała na nas publiczność. Byłoby świetnie, gdyby udało nam się to
wszystko uchwycić profesjonalnie! Zawsze dajemy z siebie wszystko, niezależnie
od tego czy gramy w klubie czy na festiwalu!
Rozmawialiśmy także o
przeszłości twojej i Davida w Sweet Savage. Tym razem chciałem zapytać o coś
innego. W Stormzone grali także inni muzycy, którzy byli członkami Sweet Savege
– Stephen Prosser i Julian Watson. Kiedy dokładnie znajdowali się w składzie
Stormzone i dlaczego nie ma już ich w zespole?
Julian Watson i Stephen Prosser nigdy właściwie nie byli
członkami Stormzone. Grali na pierwszym naszym albumie, i włożyli w niego sporo
swojego wkładu, jednak ta płyta została nagrana, co w samo w sobie jest dość
niezwykłe, jeszcze zanim zespół miał nazwę i podpisany kontrakt płytowy! Sam
sfinansowałem nagranie „Caught in the Act” – to miał być mój album solowy.
Julian i Steve oraz moi kumple z Den of Theves Peter Macken i Keith Harris,
zgodzili się pomóc mi przy nim. „Caught in the Act” okazał się tak dobrym
albumem, że Escape Music, po otrzymaniu promo, zgodziło się go wydać.
Zasugerowali mi wtedy, że płyta może się lepiej sprzedać nie jako wydawnictwo
solowe, a jako album pełnoprawnego zespołu, ze mną jako wokalistą. Wtedy
narodził się Stormzone, jednak niestety większość odpowiedzialnych za tworzenie
„Caught in the Act” nie mogło wziąć na siebie współuczestniczenia w tym
projekcie na dłuższą metę. Wtedy znalazłem się znowu w niezwykłej sytuacji –
mam płytę gotową na wydanie, mam nazwę dla zespołu, jednak… nie mam zespołu! Na
szczęście, była to tylko kwestia paru tygodni, bym poskładał pełny skład w 2006
roku. Od tego czasu w zespole jest nieprzerwanie Graham McNulty na basie, Davy
Bates na perkusji, Steve Doherty na gitarze i ja za mikrofonem. Można
powiedzieć, że to są oryginalni członkowie, gdyż Stormzone de facto powstało
właśnie w 2006 roku.
Jakie są wasze plany
koncertowe? Niestety, na waszej stronie nic nie ma o nadchodzących występach.
Nagraliśmy i wypuściliśmy „Seven Sins” sporo przed
zakładanym harmonogramem, co zaskoczyło nie tylko nas, ale także naszą wytwórnię
i management. A to na nich zwykle opierają swoją pracę promotorzy. Dlatego nie
wszystko jest jeszcze na swoim miejscu. Nie mamy jeszcze zaplanowanej trasy
promującej album. Pracujemy aktualnie nad tym, a póki co, gramy koncerty
lokalnie. Prawdziwą siłę pokażemy jednak w 2016 roku. Przygotujemy specjalne
show, na których solidnie zaprezentujemy naszą pracę! Tak długo jak będą nas
wspierać tacy ludzie jak ty, będziemy mieli szansę przetrwać i prosperować na
nowożytnej metalowej scenie. Nie
możemy się doczekać, by dla was zagrać! Metal is Forever!
Wielkie dzięki, że
zgodziliście się poświęcić nam nieco swojego czasu!
Jesteśmy wdzięczni, że daliście nam możliwość zwrócenia się
do waszych oddanych czytelników. Mam nadzieję, że się wszyscy niedługo spotkamy.
Dziękujemy także tym, którzy czytają ten wywiad!
Przeprowadzono: październik 2015
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz