Exciter -
Long Live The Loud
1985, Music For Nation
Pierwsze trzy albumy kanadyjskiego Excitera
to jebaniutka definicja speed metalu. "Heavy Metal Maniac",
"Violence & Force" i "Long Live The Loud" to trzy grubo
ciosane filary czystej wspaniałości. Na
"Long Live The Loud" Exciter dalej robił swoje - nagrywał chwytliwe i
przebojowe ścigacze, promieniujące klimatem muzyki lat osiemdziesiątych. Złota
muzyka złotej ery.
Album, nim uderza swą mocą i energią,
rozpoczyna się klimatycznym intro - "Fall Out" - pełnym dramatyzmu i
złowieszczego nastroju. Po dwóch minutach kreowania ponurych, katastroficznych
wizji samymi tylko dźwiękami, "Long Live The Loud" wyrywa nas
brutalnie w świat prędkości i przebojowego łojenia. Meritum stanowi tutaj
piekąca gitara i idący jej w diabelski sukurs dźwięczny, dudniący bas, a wśród
tego wszystkiego bryluje żywa perkusja, mnożąca przejścia na werblach, gdzie
tylko się da. Temu wszystkiemu towarzyszy ostry i wysoki głos Dana Beehlera,
śpiewającego, a raczej rozwrzeszczanego, perkusisty. Beehler nie oszczędza się
ani na jotę na tym albumie - dając z siebie wszystko. Dzięki synergii tych
wszystkich elementów takie hity jak "I Am The Beast", "Sudden
Impact" oraz główny punkt programu, czyli sam tytułowy "Long Live The
Loud" tętnią nieujarzmioną energią i megawatami mocy.
Z szybkimi hiciorami kontrastują nieco
wolniejsze, utrzymane w średnim tempie metalowe walce. Na poprzednich dwóch
albumach Exciter udowadniał, że potrafi się znakomicie odnaleźć także w takiej
stylistyce - i tutaj jest podobnie. Takimi hymnami są ponury "Victims of
Sacrifice" i rozwiany pustynnym wiatrem rock'n'rollowy "Born To
Die".
Płytę konkluduje epicki "Wake Up
Screaming". Przez dziesięć minut Exciter urządza spektakl stalowych
riffów, zaginając dookoła nich mglisty woal tajemniczości. Pojawiające się w
tle gitarowe leady, wychylające się niczym zza gęstej mgły dodają ogółowi
niesamowitej wielowymiarowości. "Wake Up Screaming" brzmi jak
dźwiękowe tło targanej językami mgły miejskiej dzielnicy przemysłowej, gdzie między
rozpadającymi się halami grupy odzianych w jeans i skóry ludzi zmierzają na
mordobicie. Przy tej kompozycji wywala wskazówkę w klimatometrze ostro poza
skalę. Nie tracące dostojności końcowe przyspieszenie i rozdzierające wrzaski
Beehlera stanowią już tylko wieńczącą wisienkę na tym metalowym torcie.
Nie ma co taić faktu, że "Long Live The
Loud" jest świetnym albumem. Do wspomnianych elementów dodajmy jeszcze brzmienie, tak bardzo w stylu lat osiemdziesiątych i tak bardzo pasujące do
tego typu grania oraz wyraźnie słyszalną pewność siebie, pasję i dobrze
dopracowane aranżacje - i mamy klasyka. Całokształtu dopełnia jeszcze cover art
autorstwa Alana Craddocka, który pojawił się pierwotnie na okładce "The
Door Into Fire", amerykańskiej pisarki fantasy Diane Duane.
Niniejsza recenzja powstała w oparciu o
oryginalne pierwsze winylowe wydanie z 1985 roku. Sam album jednak był
wielokrotnie wznawiany. Ostatni zremasterowany pressing wyszedł sumptem
Megaforce w 2005 roku. To wydawnictwo zawiera także trzy bonusowe utwory, które
pierwotnie znalazły się na EP "Feel the Knife", czyli tytułowy
rock'n'rollowy "Feel The Knife" oraz dwa live'y z 1984 roku:
"Violence and Force" oraz "Pounding Metal".
Ocena: 5/6
Liege
Lord - Master Control
1988, Metal Blade
Trzy albumy, które nagrał Liege Lord w latach
osiemdziesiątych, stanowią olśniewający i błyskotliwy przykład tego, jak się
powinno grać dobry heavy metal. Epicki debiut "Freedom's Rise" i
nieco progresywny "Burn To My Touch" to wydawnictwa przedniej urody,
szczodrze obdarowujące słuchacza nadzwyczajną muzyką. Jednak to trzeci (i jak
na razie ostatni) album Liege Lord stanowi opus magnum i to nie tylko tej
grupy, ale i całej sceny US Power Metalowej. I to nie tylko lat
osiemdziesiątych, ale i po dziś dzień. Niewiele zespołów zbliżyło się do tego
poziomu. Udało się to między innymi Crimson Glory i Riot, jednak na szczęście
ich płyty nie stanowią bliźniaczego odbicia tego, co można znaleźć na
"Master Control" (co, nawiasem mówiąc, pokazuje jakim szerokim i
pełnym potencjału gatunkiem jest amerykański power metal). I bardzo dobrze gdyż
"Master Control" jest tylko jedno.
Każdy element tego albumu stoi na bardzo
dobrym lub wręcz znakomitym poziomie. Geniusz wylewa się z tego nagrania
hektolitrami. Znajdziemy tutaj przecudowne solówki i płomienne leady,
wyrywające serca i dusze. Układ riffów, aranżacji melodyjnych i splotów przejść
stanowi fenomenalny destylat mocy i diaboliczności.
Niesamowity motyw legato wprowadzający nas w
album na początku "Fear Itself", następująca po nim bastonada werbli
i gitar, kierująca się nieuchronnie ku elektryzującemu riffowi i
charyzmatycznym wokalom, to pierwszorzędny as sonicznych przestworzy.
Perkusyjne przejście, wpadające w krzykliwy, lecz przy tym niepretensjonalny
refren, świetnie komponuje się z całością tej niebagatelnej symfonii ognia.
"Eye of the Storm", "Master
Control", "Feel the Blade" i fenomenalny cover "Kill the
King" to dosłownie ucieleśnienie siły, mocy i energii, jaką może
dostarczyć heavy metal. Nierozerwalny związek jaki stanowią jaskrawe, mięsiste
gitary i zniewalający głos Joe Comeau w tych utworach, to istne piękno i
nieprzezwyciężona ilustracja muzyczna najwyższej próby. To jak Comeau śpiewa
razem z wyjącą gitarą pod koniec przyspieszenia w "Fear Itself" i to
jak kilka chwil później utwór kończy się niepokojąco schizofrenicznie, to
prawdziwe mistrzostwo. Niby nic skomplikowanego i wydumanego, a jak potrafi
zaakcentować atmosferę nie tylko samego kawałka, ale i całego albumu.
Liege Lord nie stawia na stagnację i nudę w
swych utworach. Zmiany tempa, intrygujące przejścia i nieoczywiste, lecz przy
tym nieprzekombinowane motywy, to stały element "Master Control".
Ponadto, mutualizm jaki tu występuje między mięsistymi riffami, a niesamowitymi
niemal neoklasycystycznymi solówkami, jest jedyny w swoim rodzaju.
"Fallout", "Suspicion" i "Broken Wasteland" -
czyli te nieco bardziej melodyjne utwory, które jednak nadal są pozbawione
słodkopierdzenia (którego na tym albumie absolutnie brak) - łączą to
najbardziej w obrazowym stylu. Jednak w tych żywszych i bardziej zorientowanych
na sekcję rytmiczną utworach nadal jest to widoczne. Świetnie się to zresztą
komponuje z ogólną dystopijną, a miejscami wręcz apokaliptyczną wizją, kreowaną
przez genialnie napisane teksty. Każdy aspekt tego albumu został dopracowany do
perfekcji.
Niesamowite jest to jak ten album brzmi.
Zwłaszcza jeżeli weźmiemy pod uwagę, że cholera - to był rok 1988! Jeszcze nie
było nawet "Painkillera" wtedy. Żaden album muzyczny chyba jeszcze
nie miał tak potężnego i przestrzennego brzmienia. Czas pokazuje, że "Master
Control" pod względem technologicznym nie zdezaktualizowało się ani na
jotę. Ten album mógłby spokojnie zostać nagrany choćby w zeszłym roku. Problem
w tym, że mało kto potrafiłby teraz stworzyć takie wyśmienite kompozycje i aranżacje
dźwiękowe...
Ocena: 6/6
Annihilator
- Alice in Hell
1989,
Roadrunner Records
Klasyczny album ilustrujący jak zróżnicowanym
i niebanalnym gatunkiem może być thrash metal. Dużo w tym temacie robią
niezwykłe zdolności gitarowe Jeffa Watersa i technicznśsć riffów idąca w parze
z niezwykle cudowną melodyką. Kompozycje Annihilatora nie są jakimiś tam
frywolnymi patatajami ku chwale żłopania piwska i imprezowania. Są to istne
symfonie niesamowitości i złowrogiej grozy, sprawnie operujące klimatem i nastrojem.
Same utwory z "Alice in Hell" brzmią jak wczesny Megadeth z
lepszymi aranżacjami utworów i z bardziej pogiętymi riffami. No, i z o wiele
lepszym brzmieniem, które nawet dzisiaj prezentuje się fantastycznie.
Kompozycyjnie utwory są prawdziwymi majstersztykami, pełnymi punktów
kulminacyjnych i ze skrzętnie poukrywanymi smaczkami - jak choćby ledwie słyszalne
gitarowe tło spreparowane na orchestral hity pod quasi-operowym zaśpiewem w
"Alison Hell". W tym wszystkim idealnie odnajduje się chropowaty
wokal Randy'ego Rampage'a, który wręcz bryluje pośród ostrych gitarowych
zagrywek. Rezultat jest znakomity.
Wśród takich metalowych hymnów jak
"Alison Hell", "Wicked Mystic", "W.T.Y.D." i
niezwykle agresywnym i obrazowym "Human Insecticide" każdy fan
fantastycznego metalowego wpierdolu, oferującego więcej niż
wałkowanie ciągle tych samych kwadratów, odnajdzie się jak ryba w wodzie.
Mocno zaakcentowane riffy w "Burns Like
a Buzzsaw Blade" czy "Schizos (Are Never Alone) Parts I &
II" kreują rozmaite wizje zniszczenia przy użyciu szybkości lub ciężaru.
Szalone zmiany w przebiegu utworów sprawiają, że debiut Annihilatora stanowi
nie lada klasyk i istny podręcznik do tego, jak należy układać poszczególne
motywy w nieoczywistych i interesujących kompozycjach. Same teksty stanowią
kolejną wykładnię - tego, jak należy tworzyć liryki w heavy metalu. Pełne
niepokojących motywów i schizofrenicznej wymowy, pokazują jak budować mroczną
poetykę pozbawioną kiczu i ciężaru stereotypów.
Zapadające w pamięć utwory, niezwykle dopracowane
solówki oraz duża ilość ciekawych pomysłów i idei na przeróżne rozwiązania
muzyczne, motywy i riffy, sprawia że "Alice in Hell" stanowi istne
dzieło sztuki. Wszystko tutaj znajduje swoje miejsce - technika, agresja,
brzmienie. Owszem, są albumy, które są bardziej techniczne, nawet do tego stopnia, że
przypominają arkusz kalkulacyjny z rozpisanymi partiami, a nie muzykę. Jednak
to w jaki sposób Annihilator dodał techniczność do swego spojrzenia na gniewny
i przemyślany thrash, okazało się strzałem w dziesiątkę. A sam "Alison
Hell" ze swoim pięknym neoklasycystycznym akustycznym intro "Crystal
Ann" stanowi jeden z najbardziej charakterystycznych momentów w historii
heavy metalu. Forma Annihilatora w późniejszych latach jest już różna, jednak
debiutancki krążek zjada bez popity w całości dorobek wielu bardziej znanych
mainstreamowych metalowych kapel.
Ocena: 6/6