Europe In The Blood Tour -
Annihilator - 24.10.2015
Proxima, Warszawa
Dwudziestego czwartego października w warszawskiej Proximie odbył się koncert
kanadyjskiego zespołu Annihilator, kapeli która na stałe wpisała się do
historii muzyki, głównie za sprawą swych dwóch pierwszych wyjątkowych i
doskonałych albumów. Na szczęście zespół Jeffa Watersa ma w swym dorobku
wystarczająco dużo dobrych kompozycji, by nie skupiać się jedynie na
wspomnianych “Alice In Hell” i “Never, Neverland”, jednak nie ma co ukrywać -
prawdziwa magia i urok muzyki tej kapeli, stanowią właśnie te dwa wydawnictwa.
Siłą rzeczy nie mogło ich zabraknąć, tak samo jak numerów z nieszczęsnej nowej
płyty, w końcu koncert odbył się w ramach trasy promującej najnowszy album.
Setlista jednak została bardzo dobrze wyważona, zawierając w sobie odpowiednią
dozę starych i nowych utworów.
Forma wokalna Jeffa Watersa pozostawiała dużo do życzenia. Od niedawna, z
powodu odejścia Dave’a Paddena, Jeff znowu piastuje stanowisko gardłowego w
zespole. Nie jest może najlepszym wokalistą, ale dał radę. Co tym bardziej
zasługuje na uznanie, jeżeli wierzyć jego zapewnieniom, które prezentował
pomiędzy utworami, że będąc podziębionym chciał pierwotnie odwołać warszawski i
krakowski występ. Na szczęście do tego nie doszło, a muzyka Annihilator jest na
tyle dobra, że nawet z miernymi popisami wokalnymi prezentowała się znakomicie.
A wokale były w istocie mierne - brakowało im agresywności, pazura, wyższych tonów
i heavy metalowego blichtru, tak znanego choćby z “Alice In Hell”. Waters na
szczęście nawet z tego potrafił wybrnąć, zachęcając żywo publiczność do
odśpiewania refrenów za niego. Do tego z biegiem czasu trwania koncertu, dał
się ponieść klimatowi tak bardzo, że nawet czasem starał się unieść swój głos
wyżej i nadać mu tchnienie thrashowej agresji. Wychodziło tak sobie, ale
atmosfera koncertu była tak mocno absorbująca, że nie sposób było nie
potraktować z sympatią takich prób z jego strony.
Zapowiadało się nieźle, zwłaszcza że Annihilator, zaczął wyśmienicie mocnym
“King of the Kill”. Potem jednak widać było, że entuzjazm opadł, choć kilku
optymistów nadal próbowało usilnie nie zwracać na to uwagi. Zaczęło być drętwo,
gdyż Annihilator skupił się na grze nowszych kawałków. I tak po “King of the
Kill” musieliśmy przemęczyć “Snap”, “Suicide Society”, “Creepin’ Again” z
ostatniej płyty i “No Way Out” z “Feast”. “Creepin’ Again” wypadło z tego
wszystkiego w sumie najlepiej, mając dobre momenty, jednak całość poczęła już
trochę nużyć. Na szczęście po dość ospałym początku, w końcu zaczęło się coś
dziać i ze sceny poczęły się lać kaskady energii i mocy.
Pojawiły się
takie szlagiery, które podziałały niczym wystrzelony neutron w reaktorze
jądrowym. Nie zabrakło takich ciosów jak “Alison Hell”, “Phantasmagoria”, “W.T.Y.D.”,
“Set The World on Fire”, “Tricks and Traps” czy “Never, Neverland”. Mimo kilku kap i wtop, zespół nie zgubił się ani razu.
Jak widać można się pomylić na żywo, odegrać niektóre partie wolniej, a mimo to
nadal zagrać dobry koncert.
Widać było jak na dłoni technologiczną i jakościową przepaść, która oddziela
klasyczne kompozycje Annihilatora, nawet te z połowy lat dziewięćdziesiątych,
od tych najnowszych. Kawałki z ostatnich płyt brzmiały jakby je tworzył
zupełnie inny i wyraźniej słabszy zespół. Były płaskie i generalnie mało
charakterystyczne, niczym produkt w stylu Avenged Sevenfold, podczas gdy
klasyczne numery miały w sobie pierwotną siłę i, co jest o tyle ciekawe, gdyż
mówimy o kompozycjach co najmniej dwudziestoparoletnich, orzeźwiającą werwę.
Można było podejrzewać, że na koncercie pojawią się utwory z płyt, na których
Jeff Waters był głównym wokalistą, gdyż to je w końcu pisał poniekąd “pod
siebie”. I w istocie - oprócz wspomnianych “Tricks and Traps” i “King of the
Kill”, mogliśmy usłyszeć również “Second To None”, który wypadł wyjątkowo
dobrze, “Ultraparanoia” i “Refresh the Demon”. Jeff Waters dorzucił także dla
urozmaicenia setlisty nieszablonowe kompozycje w postaci “Chicken and Corn” i
“Brain Dance”. Szybki medley “Kraf Diner” i “21” oraz świetna solówka
perkusyjna Mike’a Harshawa dopełniły pejzażu agresji i kultu prędkości.
Prawdziwym sztosem był jednak ostatni utwór, który został zaprezentowany w
pełnej krasie, bez wyrwanych pazurów, bez spiłowanych kłów i bez ugłaskanej
formy. Z całą swą mocą furii i agresji uderzył w nas rozpędzony techniczny
“Human Insecticide” - zagrany co najmniej tak samo szybko jak na płycie o ile
nie szybciej i w dodatku niezwykle wiernie! Jeżeli ktoś jeszcze nie miał ciar
po “Alison Hell” i “Never, Neverland”, to teraz mógł to nadrobić w nadmiarze.
Było to idealne zwieńczenie tego wieczoru.
Choć wiele wskazywało na to, że będzie to przeciętny koncert, to jednak okazał
się zdecydowanie wart swojej ceny, która widniała na biletach. Cały zespół
stanął na wysokości zadania, nie tylko Jeff Waters ale także jego towarzysze,
których idąc za przykładem Dave’a Mustaine’a, Jeff zmienia kontrolnie co pare
lat. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby Annihilator był w pełnej formie i z
dobrym wokalistą na stanie. No właśnie, a propos - do Exodus wrócił Souza, do
Metal Church Mike Howe, może czas by Waters uśmiechnął się do Randy'ego Rampage’a?
Jak wiadomo, są na to małe szanse, ale pomarzyć zawsze można...
A recenzję nowej
płyty Annihilatora można przeczytać TUTAJ